Patrząc z boku, można by pomyśleć, że Hans Ehenrich był człowiekiem szczęśliwym. A jednak. Nie lubił opuszczać Berlina, a praca, która obecnie pozwalała związać mu koniec z końcem, wymagała podróży nie tylko regularnych, ale wręcz zagranicznych. Jeśli zaś Ehenrich miałby powiedzieć o czym marzy, to z pewnością powiedziałby: o czasie na spisanie dzieła, które w głowie miał już od dawna ułożone. Tymczasem trzeba było jechać na dworzec i odbyć podróż do Pragi, podróż uciążliwą, przez granicę, do obcego kraju, nie mówiąc już o konieczności skorzystania z usług kolei. Podróże pociągiem, to była dla Ehenricha największa możliwa udręka. Zapytany, określał się zazwyczaj marszandem, chociaż uczciwiej byłoby określić go komiwojażerem, jeśli nie po prostu – oszustem.
Pracował dla rodziny Bode. Jego zadanie polegało na wynajdowaniu młodych malarzy, nierokujących na przyszłość, pozbawionych talentu, malujących wtórnie i nieciekawie. Obiecywał im świetlaną przyszłość w Berlinie, ale na razie, ma się rozumieć, artysta nie mógł liczyć na znaczący dochód, powinien więc traktować pierwsze transakcje jako inwestycje we własną markę. Skupywał tak bohomazy za bezcen, a potem Hugo Bode, młody i niepozbawiony uroku osobistego, a przede wszystkim znajomości, sprzedawał je w tak zwanych dobrych domach Berlina jako dzieła początkujących, utalentowanych artystów, inwestycje, które mogą zwrócić się kiedyś z niewyobrażalną nawiązką. Proceder ten była co prawda marginesem działalności domu Bode, ale spełniała ona niskie oczekiwania materialne młodego Hugona, człowieka leniwego i pozbawionego zainteresowań oraz, w mniejszym stopniu, ale jednak, oczekiwania materialne Hansa Ehenricha. Tym razem Bode nawiązał kontakty w Czechach, dostał obiecujące informacje, i Ehenrich musiał jechać do Pragi.
Jechał na noc i przed wyjazdem miał zamiar popracować, skończyć rozdział, w którym chiński burdel okazuje się nieoczekiwanie komórką tureckiej organizacji komunistycznej. Lecz przez cały ranek miął kartkę za kartką. Myślał o pakowaniu, o tym ile należy wziąć koszul, czy trzy pary skarpetek na zapas to wystarczająco. W końcu nie pozostało mu nic innego jak wyciągnąć walizkę i spakować rzeczy. Oczywiście nie poszło mu szybko i sprawnie, jak zamierzał, ale przynajmniej miał jeszcze przed sobą całe popołudnie. Zaparzył herbatę i postanowił najpierw przejrzeć notatki. Lecz w momencie, kiedy położył już na biurku podkładkę, na podkładce parującą filiżanką i siadał na zimnym krześle, pojawił się nowy problem. Godzina wyjazdu. Ehenrich za nic nie mógł sobie przypomnieć, o której odchodzi pociąg. To drobiazg, wystarczyło sprawdzić na bilecie. Zły na siebie, po raz kolejny odłożył pracę. Rozejrzał się po całym mieszkaniu, coraz bardziej poirytowany. Ani śladu biletu. Bode wpadł wczoraj do niego z dokumentami i Ehenrich był pewien, że położył bilet pod książką, która leżała na szafce nocnej. Lekko spanikowany, zajrzał za szafkę, pod łóżko. Ani śladu biletów.
Był jednak przecież człowiekiem racjonalnym. Należało odetchnąć głęboko i sporządzić wykaz miejsc, gdzie bilety mogły się znajdować. Przecież były w pokoju, przecież Bode przyszedł tu wczoraj i zostawił je na biurku, a on wziął te bilety i, jak zwykle, położył je na szafce, pod książką. Po półgodzinie nieliczne meble, jakie znajdowały się w pokoju, były poprzesuwane, a zawartość walizki leżała w nieładzie na podłodze. Ehenrich, cały mokry, czuł jak po pośladkach, plecach i karku powoli powraca panika.
– Bode – pomyślał i kierując się tą niejasną myślą, wybiegł na ulicę. Bode musiał przez pomyłkę zabrać bilet, w roztargnieniu wziął go z szafki, gdy oglądał książkę, pewnie jeszcze się nawet nie zorientował. Na szczęście nie mieszkali daleko od siebie, a Ehenrich niejasno pamiętał, że pociąg odchodził o dziewiątej z minutami, więc spokojnie zdąży odzyskać bilet, wrócić do domu i, jeśli się pospieszy, będzie na dworcu na czas. Ale Bodego nie było. Co więcej, jak dowiedział się Ehenrich, rano wyjechał do Poczdamu i miał wrócić najwcześniej następnego dnia. Nie pozostało nic innego, jak zostawić mu notkę i wrócić do siebie, na beznadziejne poszukiwania. W pokoju, Ehenrich bez przekonania przejrzał rzeczy, które walały się wokół walizki. Chciał zapalić i szukając papierośnicy, w wewnętrznej kieszeni marynarki, natknął się na złożony arkusz papieru. Patrzył na bilet i, choć wiedział, że powinien czuć ulgę, czuł się jak skończony idiota. I jeszcze ta notka, którą Bode zastanie jutro w domu. Ale nie było już czasu, żeby cokolwiek z tym zrobić. Pociąg nie odchodził o dziewiątej z minutami, jak sądził Ehenrich, ale o siódmej czterdzieści. Szybko powrzucał rzeczy do walizki. Jeśli się pospieszy, powinien być na czas. Ponaglając woźnicę i wpadając na ludzi tłoczących się wokół dworca, wbiegł na peron na kilka minut przed odjazdem. Zdążył znaleźć jeszcze bagażowego i wypalić na peronie papierosa. Wszystko wracało do normy.
Właściwa panika dopadła Ehenricha dopiero w Pradze, kiedy wyszedł przed budynek dworca głównego, rozejrzał się za czymś do jedzenia i zaczął zastanawiać się, gdzie Bode zarezerwował mu hotel. Wprawdzie nie zapytał przed wyjazdem, ale adres hotelu musiał znajdować się w zielonym notesie. Bode, jak zawsze, zapisał w nim wszystkie kontakty do praskich artystów, którymi zainteresować się miał Ehenrich. Problem polegał na tym, że Ehenrich przeszukał swoją walizkę raz, przeszukał drugi, nauczony doświadczeniem pomacał się po kieszeniach, ale zielonego notesu najzwyczajniej nie było.
I wtedy, kiedy prostuje się i patrzy w kierunku Wełtawy, wszystko do niego dociera. Ehenrich wie, gdzie zapodział się notes. Pamięta, jak poprzedniego dnia rano wrzucał go na starannie złożone koszule i zamykał walizkę. Pamięta jak później wybebeszył walizkę w poszukiwaniu biletu, jak pospiesznie wrzucał zmięte ubrania i biegł na dworzec. Notes musiał wciąż tam leżeć, na podłodze, prawdopodobnie pod łóżkiem lub obok szafki tak, że w pośpiechu go nie zauważył. Początkowo historia powtarza się – Ehenrich wyrzuca sobie niedbalstwo i głupotę. Pyta się, jak to możliwe – zawsze, za każdym razem sprawdza czy wszystkie dokumenty, notatki i pieniądze są na miejscu. I ten jeden jedyny raz, kiedy tego nie zrobił. Całe dotychczasowe życie Ehenricha, jego charakter, sugerowałoby, że w obliczu problemów podejmie racjonalną, rozsądną decyzję. Wystarczyło kupić powrotny bilet do Berlina za pieniądze, które dostał na podróż od Bodego lub wysłać telegram z Pragi, zatrzymać się w jakimś tanim hotelu i czekać na instrukcje. Tak się jednak nie dzieje. Ehenrich zostawia walizkę w przechowalni bagażu i spokojnie kieruje się na Żiżkov, gdzie je jajka na bekonie, i niczym wczasowicz, przez cały ranek pali, od czasu do czasu zamawiając kawę. Potem zagłębia się w Żiżkov, przystając w każdej karczmie. Czeskie piwo jest lekkie i Ehenrich prawie nie czuje jego działania. Po południu kieruje się w stronę Starego Miasta, ale nie wiedzieć kiedy, znajduje się w dzielnicy żydowskiej. Jest senny i wchodzi do pierwszej lepszej kawiarni. W środku odbywa się coś na kształt spotkania autorskiego. Szczupły, blady młodzieniec siedzi przed skromną widownią i czyta, nisko pochylony nad maszynopisem. Czyta po niemiecku i Ehenrich, po zamówieniu kawy z koniakiem, zaczyna się przysłuchiwać. Wokół pisarza nie ma wielu słuchaczy, może cztery–pięć osób, prawdopodobnie sami znajomi, skupieni i milczący. On również przez chwilę słucha z uwagą, ale opowiadanie szybko nudzi go, wydaje mu się dziwne i sztuczne. Dużo bardziej zwraca uwagę chorowity wygląd czytającego, jego nerwowe ruchy. Na moment unosi wzrok znad kartki i rzuca szybkie spojrzenie na salę. Ehenrichowi wydaje się, że to wzrok skazańca, ale skazańca, który znajduje się już bardziej we władzy choroby niż sądu i jest ponad wyrok, więzienie, śmierć.
Ehenrich przysiada się do zebranych. Po skończonym czytaniu i niemrawych brawach nawiązuje rozmowę, która przeciąga się do późnych godzin nocnych. Jeden z zebranych, Max, dysponuje dużym domem, w którym Ehenrich może się zatrzymać. Mija tydzień, później drugi. Ehenrich mieszka u Maxa i wydaje pieniądze Bodego na codzienne libacje. Uczestniczy w rozmowach o sztuce i literaturze. Wyraża żal, że nie ma przy sobie tekstów, które mógłby przeczytać. To pan również pisze, Ehenrich?
Możliwość wygłaszania autorytatywnych sądów, opowieści o powieści pozostawionej w Berlinie, a jednocześnie alibi – fakt, że po prostu nie ma co przeczytać, wszystko to sprawia, że Ehenrich traci wszelkie poczucie winy i zaczyna rosnąć, czuje się pisarzem, i to pisarzem z Berlina. Ogólnie rzecz biorąc, ma się świetnie, pieniądze znikają powoli, żyje w dużej mierze na koszt gospodarza. Próbuje opium i eksperymentuje z ziołami, przywożonymi podobno z Karkonoszy. Poznaje kolejne praskie osobistości. Zaczyna czuć się częścią artystycznej bohemy. Podczas jednego z posiedzeń poznaje młodego malarza, który wprawdzie jest Austriakiem, ale od kilku miesięcy mieszka w Pradze. Jego sposób bycia, natręctwa, wiecznie tłuste włosy, czynią na Ehenrichu wysoce niekorzystne wrażenie. Gdy malarz dowiaduje się, że Ehenrich jest Niemcem i niebawem wraca do Berlina, zaczyna mu się narzucać. Z grzeczności Ehenrich pyta o jego prace i o to, co skłoniło go do przyjazdu do Pragi, ale wyjaśnienia malarza są mętne i nerwowe. Upiera się, żeby pokazać mu swoje pejzaże i w końcu Ehenrich daje się zaciągnąć do jego ciemnego pokoju. Wyraża pochlebną, choć zachowawczą opinię, lecz gospodarz wydaje się upojony. W rzeczywistości Ehenrich wie, że znalazł dostawcę, który idealnie wpisuje się w wymagania Bode’a – przeciętnego, miernego, zadufanego w sobie amatora. Oferuje mu kupno kilku obrazów, oczywiście za niezbyt wygórowaną cenę. Niestety nie dysponuje gotówką. Proponuje wziąć obrazy w komis i przesłać pieniądze do Pragi po ewentualnej sprzedaży. Ale artysta odmawia, mówi o długach i pieniądzach, których potrzebuje. Mówi o chorej matce, odwołuje się do ludzkich uczuć Ehenricha.
Resztę nocy spędzają w jego pokoju, rozmawiając, choć raczej to młody Austriak mówi, wpada w trans, mówi o germańskiej mitologii i germańskiej przyszłości, o rasie panów, robakach i wszach. Ehenrichowi, choć również nie lubi wszy, słowa malarza wydają się co najwyżej zwulgaryzowanym plagiatem Nietzschego, którego wprawdzie nie czytał, ale jego złe wrażenie tylko się pogłębia. Ehenrich nie interesuje się polityką, choć uważa się z wolnomyśliciela, za człowieka wolności i właśnie atmosfera swobody jest tym, co zachwyca go w życiu praskiej bohemy. Autorytarne sądy, chore uniesienie, wreszcie plugawa, zwyczajnie błędna filozofia dziejów wzbudzają jego niesmak i nie dobiwszy targu, postanawia nie zawracać sobie głowy młodym furiatem.
Niedługo później kończą mu się pieniądze i jest zmuszony wrócić do Berlina. Przyjaciele, głównie Max, zrzucają się na bilet powrotny. Wszystko się powtarza, nerwy i niepokój, ale tym razem obywa się bez problemów. Na peronie formuje się nawet mały komitet pożegnalny. Czekając na odjazd pociągu palą, rozmawiają, ale Ehenrich nie słucha, nie może się skupić, chciałby usiąść już na swoim miejscu i odjechać (co rusz pyta przechodzących konduktorów, czy to rzeczywiście do Berlina, wtedy rozmowa urywa się). Kiedy stoi już na stopniach wagonu, na peron wpada austriacki malarz. Przed samym odjazdem podaje Ehenrichowi jeden ze swoich obrazów, mówi coś o umowie i o komisie. Ehenrich jest roztargniony, ale nagabywany, wyciąga portfel i podaje mu jedną z kart wizytowych Bodego. Ten chwyta go jeszcze za rękaw, ale pociąg odjeżdża i Ehenerich odtrąca rękę zdesperowanego młodzieńca gestem wypracowanym i chłodnym.
Zostawia za sobą prowincję z jej ambicjami i marzeniami, które w tym momencie wydają mu się spokojne jak wiejskie pejzaże, zalegające w magazynach domu Bode’ów. Zagląda do portfela, przelicza ostatnie banknoty i łagodnie się uśmiecha, gdy zauważa, że nie zniknęła ani jedna wizytówka Bodego, brakuje natomiast karty wizytowej Studia Fotograficznego Wiedemanna. Parowóz gwiżdżąc, unosi go ku Berlinowi, a Berlin to niepokój, który znów pełznie po plecach: gniew Bodego, ale i walka o większe stawki, potyczki między frakcjami młodej prozy niemieckiej, walka o wydawnictwa i o czasopisma. To tam rozstrzygnie się przyszłość, myślał, choć przysiągłby, że śpiewa, kiedy wychylony przez okno pociągu Pruskich Kolei Państwowych pędził w stronę Rzeszy.
Aleksander Trojanowski, urodzony w 1990 roku. Pisze powoli, ale szybko czyta. Laureat Nagrody Publiczności w XXIII OKP im. Jacka Bierezina i Nagrody im. Mariana Redwana na Festiwalu Fama 2016. Publikował m.in. w „2Miesięczniku”, „Odrze” i „Helikopterze”. Mieszka we Wrocławiu.