sedymentacja [łac. sedimentum ‘osad’]
chem. samorzutne opadanie cząstek ciała stałego rozproszonego w cieczy, zachodzące pod wpływem siły ciężkości;
Encyklopedia PWN
Spoglądał na nas oczami, które wydawały się bardzo duże, wystając z tej wychudzonej twarzy. Na osiedlu mówili na niego Majsterek Menelek, nie pamiętam nawet, jak miał na imię, ale chyba Karol albo Kacper. Stał przed bramą do naszego domu i mówił, że nic nie jadł od rana. Były wakacje, mieliśmy dużo wolnego czasu. Brat przyniósł kawałek kiełbasy i chleba, wręczył mu. Był śniadej, romskiej karnacji, miał czarne włosy i kolorowe ubrania (takie jak nosiła młodzież na początku roku dwutysięcznego i w latach dziewięćdziesiątych). Dzieciak opędzlował w mgnieniu oka tę kiełbasę i zaraz prosił o więcej. Oprócz tego czasami chodziliśmy razem do sklepu, kupowaliśmy mu lody i różne takie. Zawsze było mu mało i kradł żelki albo batony. Wszystko co dało się łatwo zakitrać (tak mówiono na czynność schowania czegoś) i wynieść – jakby stworzone do kradzieży – od razu lądowało w jego kieszeniach.
Któregoś dnia oznajmił, że pragnie nas odwiedzić i pograć na komputerze, w Need for Speed albo GTA. Zawsze czymś się wykręcaliśmy, żeby nie wpuścić go domu. To było jasne, nie chcieliśmy, żeby jakaś z naszych zabawek, samochodzików albo klocków Lego, nagle zniknęła. Wzbudzał naszą litość, ale nie ufaliśmy mu. Mógł liczyć na naszą pomoc, ale tylko poza granicami posesji. Podobno był bity przez starszych chłopaków z innych osiedli. Tutaj zupełnie nie mieliśmy nic do gadania. Byliśmy chudzi, niscy i nie potrafiliśmy się bić. Gdybyśmy mogli, wstawilibyśmy się za nim, ale w pierwszej kolejności musieliśmy dbać o własną skórę.
Mieliśmy wiele kompleksów, niektóre z nich były interesujące. Kompleksy są dobrym wskaźnikiem granic czyjejś wyobraźni. Jednym z nich był kompleks klasowy, spotykany często w potransformacyjnej Polsce. Urodziliśmy się w dobrze usytuowanej rodzinie (pominę szczegóły) i często czuliśmy, zwłaszcza ja, a może tylko ja, że to co otrzymałem na starcie, nie jest moją zasługą. Jeszcze długo przed tym, zanim zacząłem czytać Marksa i Lenina, kontakt z Majsterkiem Menelkiem poszedł w niepamięć. Kiedy koledzy z okolicy (Bolec i Barabasz) rozpoczynali swoje pierwsze prace, na budowie albo stacji paliw, cytowałem im fragmenty „Kapitału” albo „Manifestu”. Nigdy nie byli zainteresowani i tylko gapili się na mnie jak na lamusa albo typa niespełna rozumu.
Po kilku latach doszły mnie słuchy, jak się miewa, chociaż właściwie zapomniałem o jego istnieniu. Podobno spłodził dziecko jakiejś lasce z bogatej rodziny, jej stary kupił mu beemkę. Niedawno widziałem go na przejściu dla pieszych w turkusowym polo, z nią i z dzieckiem, był całkiem przystojny. Nie wiedziałem, co mam myśleć. Mój ojciec był gorliwym katolikiem, nauczył mnie chrześcijańskiego miłosierdzia. Ja chciałem być tylko dobrym lewakiem.
2.
Kim jest palacz? To bardzo mętna kategoria. Z pewnością nie uznaję i nie uznawałem siebie za palacza. Ale mniej więcej od dwunastego do szesnastego roku życia przejawiała się u mnie fiksacja odnośnie palenia. Nieistotne czego, ważne żeby można było to zapalić. Razem Barabaszem i Borkowskim (rzadziej z Bolcem) zawijaliśmy herbatę w kartki papieru, robiąc prowizoryczne skręty, filtry montując z waty kosmetycznej. Ten dziwny zwyczaj zaczęliśmy praktykować jeszcze przed zakończeniem podstawówki. Śmierdziało to gorzej niż ruskie szlugi i nie dawało żadnych efektów odurzających. Zabawne, kiedyś nawet paliłem w tej formie suszone igły ze świątecznej choinki. Żeby była jasność – nie miałem wówczas pojęcia, czym jest zaciąganie się, cała atrakcyjność procedury palenia opierała się na szpanerskiej aurze wypuszczania gęstego dymu z ust. Dżojnty z herbaty (tak na to mówiliśmy) okazały się takim hitem, że Jacek – gość z bloku obok – kupował je od nas. Kilka miesięcy temu (po około dziesięciu latach od tamtego okresu) dowiedziałem się, że Jacek popełnił samobójstwo. Podobno został ćpakiem, brał dopalacze i miał problemy psychiczne. Mam nadzieję, że nasze skręty z herbaty nie były zarzewiem jego zamiłowania do wprowadzania w swój organizm substancji niewiadomego pochodzenia.
Byłem w szóstej klasie szkoły podstawowej (jeszcze przed reformą likwidującą gimnazja). Któregoś dnia wracałem do domu i tuż pod blokiem Jakuba (imię mojego kolegi z tamtego okresu) znalazłem woreczek strunowy wypełniony specyficznym, drobno zmielonym suszem. W domu otworzyłem go i powąchałem. Zawartość pachniała jak plastik albo kauczuk, bardzo syntetycznie. Samarka leżała u mnie w biurku w szufladzie, aż do ostatniej klasy gimnazjalnej.
Kiedy przyszło gimnazjum, kupiłem shishę. Nie było wówczas popularnych dziś wapów (e-papierosów), ale gdyby były, z pewnością bardzo szybko stałbym się ich użytkownikiem. Shishę, albo inaczej turecką fajkę wodną, nabijało się tytoniem nasączonym melasą i rozpalało rozżarzonymi węglami. Było z tym niemało pierdolenia i dziś nie jestem w stanie podać motywacji, jaka stała za nabijaniem tego paskudztwa. Ci sami kumple, którzy wcześniej jarali ze mną skręty z herbaty, później palili shishę. Pamiętam, że któregoś zimowego południa rozpaliłem ją sam w pokoju, kiedy ojciec w salonie oglądał telewizję. To naprawdę dziwne, że się nie zorientował, bo mój pokój wyglądał, jakby rozpalono w nim ognisko.
Co ciekawe, miałem okazję porobić się zielskiem, zanim jeszcze zaciągnąłem się porządnie papierosem. Byłem wtedy w gimnazjum i mieliśmy szkolne przedstawienie z okazji Dnia Niepodległości. Razem z klasą przygotowywaliśmy spektakl nadzorowany przez nauczycielkę historii (raczej w duchu świadomego obywatelstwa, niż nacjonalizmu), która kazała nam wyczyniać różne harce z flagą i śpiewać patriotyczne pieśni. Mój kolega z klasy przyprowadził swojego kolegę. Nazywał się Roman i był od nas starszy, chodził do technikum. Roman przyniósł sztukę palenia, za którą zażyczył sobie trzydzieści złotych. Były to czasy, kiedy gram chodził po trzy dychy, chociaż dziś wiem, że nie był to gram i nawet jak na dzisiejsze ceny – nie był tyle warty. Po dokonaniu transakcji nie mogłem się doczekać, żeby przetestować zakupionego boba. Gdy tylko wróciłem do domu, powiedziałem rodzicom, że idę do piwnicy poszukać starej gry komputerowej. Faktycznie udałem się do piwnicy, ale nie po grę. Wziąłem ze sobą woreczek z zielonym suszem (ten który znalazłem pod blokiem trzy lata wstecz) na wypadek gdyby zakupiony top nie wywołał żadnych efektów (a wyglądał naprawdę mizernie, miałem nosa). Wdychając swojski odór piwnicznego pomieszczenia, nabiłem lufę tym kupnym ścierwem, wcześniej poinstruowany przez ziomeczków jak się zaciągać. Kiedy wypaliłem całość i nie poczułem żadnego działania, zacząłem nabijać szpontę znalezioną na ulicy. Spodziewałem się jakichś halucynacji albo tego, że będę widział krokodyle czy krasnale, jak opowiadali koledzy. Wcześniej co nieco słyszałem od kumpli jak działa zioło, ale narkotyki są jedną z tych rzeczy, co do których wyobrażenia o nich radykalnie różnią się od tego jakie są w rzeczywistości.
To czego doznałem, mogę z pełną odpowiedzialnością nazwać doświadczeniem granicznym. Poczułem coś w rodzaju gromu przeszywającego moje ciało, albo mniej patetycznie – porażenia prądem elektrycznym. W jednym momencie straciłem pojęcie tego, gdzie się znajduję. Co chwilę przywoływałem w pamięci moje imię i inne dane osobowe, aby upewniać się, że wiem, kim jestem. Bicie mojego serca przypominało stukot kół pociągu pędzącego po torach. Mając wrażenie, jakbym miał zamiast umrzeć, uspokajałem sam siebie, przypominając zalegające w hipokampie informacje na temat tego, że marihuany nie da się przedawkować. Wtedy pobiegłem na górę do pokoju brata. W międzyczasie na klatce mijałem sąsiada, unikając jego wzroku, przywitałem się z nim, mając paraliżującą pewność, że jest on świadomy mojego stanu i tego co wyczyniałem w piwnicy. Jak cholera bałem się starych – co sobie pomyślą jak zobaczą mnie spalonego. Na szczęście nie było ich w mieszkaniu, bo poszli do kościoła (lubili się modlić w takim natężeniu, jak dojrzewający chłopiec masturbować). Kiedy byłem już u brata, uspokoiłem dupsko. Kazałem mu mnie ogarniać, mówiąc że zbyt mocno mnie wzięło, abym mógł to zrobić sam. Kiedy faza zjechała na inne tory, zaczęło być nawet przyjemnie. Zamykałem oczy i zanurzałem się w wizjach kobiet tańczących kankana. W tamtym odcinku czasowym zapaliłem jeszcze dwa razy, które wyglądały podobnie. Po bad tripach graniczących z traumą, postanowiłem więcej nie palić baki. Moja awersja rozrosła się do tego stopnia, że kiedy czułem jej zapach na ulicy, domówce albo jakimś festiwalu, zasłaniałem koszulką usta, żeby przypadkiem nie zaciągnąć się tym gównem. Kolejny raz zapaliłem dopiero po ośmiu latach na koncercie jakiegoś amerykańskiego rapera, którego imienia nie pamiętam. Bania była pozytywna i awersja minęła. Mimo wszystko – wbrew temu co sądzą o sobie konsumenci gandzi – palenie zioła nie jest czynnością elitarną. Jak wyraził się kiedyś mój serdeczny koleżka Ernest Wyżłowski, to co można nazwać polską kulturą palenia marihuany pozostawia wiele do życzenia.
Przez nieprzyjemne przygody z trawą w gimnazjum, w szkole średniej jarałem wyłącznie szlugi. Trochę przed maturą kupiłem waniliowy tytoń i próbowałem palić samodzielnie skręcane. Niestety za chuja mi to nie szło i zawsze wychodziły jakieś karykatury tego co miałem w zamiarach. Do przedostatniego roku studiów paliłem fajki okazjonalnie, z mniejszą lub większą częstotliwością. Najczęściej sępiłem je od innych, czasem kupowałem własne, ale nigdy nie miałem problemów z tym, żeby przestać palić. No chyba, że przebywałem w towarzystwie, które pali, wtedy błyskawicznie zyskiwałem ochotę. Tak zresztą chyba najczęściej ludzie wkręcają się w nałóg – kiedy palą ich bliscy znajomi albo przyjaciele. Przez pogłębiające się problemy z górnymi drogami oddechowymi oraz obniżaniu sprawności seksualnej przez dym tytoniowy, postanowiłem całkowicie odstawić papierosy. Ostatniego paliłem rok temu. Czasami mam ochotę zapalić, zwłaszcza po alkoholu, ale udaje mi się powstrzymywać. Nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego przez ten cały czas nie uzależniłem się w zasadzie od niczego oprócz kawy. Płuca mam czyste, względnie nieprzepalone.
Mateusz Prometeusz, autor.