Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Słabnące światło sierpniowego słońca (fragment)
Aleksander Wierny

Wielkie słupy sieci trakcyjnej wyrastały spośród drzew, między nimi zwisały zmęczone kable.

            – Wystarczy zablokować energię, a wszystko padnie – powiedział Bratek. – Wystarczy poprzecinać odpowiednie przewody.

            Leżał, trzymał się za brzuch. Głowę i plecy oparł o jedne drzwi, stopy o drugie.

            – Ale nas nic nie powstrzyma – Emilka zabębniła palcami w kierownicę. – Mam w chuj energii, wystarczy dla wszystkich.

            – Nie mówię o nas, tu, w samochodzie, tylko o nas wszystkich. O ludziach.

            Emilka pokazała zęby jak złe zwierzątko, warknęła niewyraźnie. Karolina wyciągnęła przed siebie palec.

            – Spójrzcie – powiedziała. – Zabierzmy ją.

            Na poboczu stała szczupła dziewczyna z długimi, jasnym włosami. Przed nią leżał niewielki plecak. Machała, uśmiechała się. Emilka nacisnęła hamulec, Bratek przekręcił się, dźwignął i usiadł, żeby zrobić miejsce. Wsiadła.

            – Dziękuję – cały czas się uśmiechała. – Dokąd jedziecie?

            Bratek machnął dłonią przed siebie.

            – Aha, a tak trochę dokładniej to gdzie?

            Emilka powtórzyła gest Bratka, ale dwa razy.

            – Aha. No to kawałek z wami przejadę.

            Przytuliła plecak, wcisnęła się w róg. Wyglądała przez okno, starała się nie patrzyć na Emilkę, Karolinę i Bratka. Po kilku minutach głęboko odetchnęła, położyła plecak obok siebie.

            – Słyszeliście już dobrą nowinę? – zapytała. – Bóg was kocha.

            Twarz bez makijażu, krótkie paznokcie. Ciało schowane w szerokiej bluzie, szerokich spodniach. Białe, równe, duże zęby. Jasne oczy, jeszcze jaśniejsze rzęsy.

            – Naprawdę – uniosła dłonie. – On jest tutaj teraz z nami i kocha nas.

            Bratek też uniósł ręce, ale potem je bezradnie rozłożył. Karolina wpatrywała się w boczną szybę, Emilka w przednią.

            – Uwierzcie, a będzie wam dane – niemal zaśpiewała. – Nie zwlekajcie, albowiem czas jest blisko.

            Emilka przesunęła pośladkami po siedzeniu, ścisnęła kierownicę. Puściła ją prawą dłonią, włączyła radio.

            – A love supreme, a love supreme, a love supreme – usłyszeli.

            – Miłość – podchwyciła dziewczyna. – Bóg jest miłością, Bóg obdarza was swoją miłością. Przyjmijcie ten dar, Bóg na was czeka. Bóg jest przyczyną, Bóg jest celem.

            Uśmiechała się, patrzyła na Bratka. Dotarli do skrzyżowania, Emilka zahamowała.

            – Gdzie chcesz jechać? – zapytała.

            – Prosto.

            – A my skręcamy.

            – To dokąd właściwie jedziecie?

            – Po prostu jedziemy – włączyła się Karolina.

            – Tak bez celu? – dziewczyna przestała się uśmiechać.

            Milczeli, silnik szemrał.

            – Nie wiecie? Czy nie chcecie mi powiedzieć?

            – Po prostu jedziemy – powiedział Bratek.

            – Jedziemy – potwierdziła Karolina.

            – Jedziemy – podsumowała Emilka.

            Dziewczyna przytuliła plecak, wysiadła. Odeszła, zaraz wróciła, wsadziła głowę przez otwarte okno.

            – To tak można? – zapytała cicho.

            Emilka w odpowiedzi nacisnęła gaz, silnik warknął. Dziewczyna odskoczyła, plecak spadł na pobocze. Odjechali, ona została. Bratek spojrzał w lusterko, nad dziewczyną zwisały zmęczone kable energetyczne.

 

            Zbliżał się wieczór, zatrzymali się, żeby odpocząć. Leśna droga wysypana szyszkami, obok wielka polana. Słabnące, zachodzące światło sierpniowego słońca, coraz bledsze niebo. Bratek i Emilka zapalili, Karolina krążyła wokół samochodu.

            – Jestem bardzo zmęczony – powiedział Bratek, trzymał dłoń na brzuchu.

            – Zaraz znajdziemy jakiś nocleg – odpowiedziała Karolina.

            – Dajcie mi chwilę – Emilka rozdeptała niedopałek.

            Pobiegła na polanę. Zrzuciła t-shirt, ściągnęła spodnie, zdjęła buty. Biegła, lekko, łatwo, luźno. Dotarła do linii lasu, zawróciła.

            – Chodźcie, tam jest jezioro – wydyszała i pognała z powrotem.

            Karolina i Bratek powoli za nią poszli. Zanim dotarli do drzew, zobaczyli, że Emilka pozbywa się stanika i majtek, zsuwa się gdzieś, znika. Kiedy doszli, już pływała, cała w ciepłej, czystej, ciemnej wodzie. Usiedli na brzegu, na suchej trawie.

            – Wskakujcie – zawołała Emilka. – Jest zajebiście!

            – Jestem za stary – uśmiechnął się Bratek. – Raczej odpocznę.

            – Ja też – dodała Karolina.

            Emilka zanurkowała, zobaczyli różowe pięty. Wynurzyła się na środku jeziora, wysokim strumieniem wypluła wodę. Śmiała się do siebie, uderzała dłońmi o powierzchnię jeziora, przypominała szczęśliwą wydrę. Przeszła do płynnej żabki, krążyła, nie zbliżała się do brzegu. Znów się zanurzyła, pod wodą podpłynęła do Karoliny i Bratka. Wyskoczyła, strząsnęła z siebie krople, które zabłysły w słońcu. Położyła się na dnie, jej nagie ciało falowało tuż pod powierzchnią.

            – Zostańmy tu jeszcze – poprosiła.

            – Musimy znaleźć motel – odpowiedziała Karolina. – Niedługo noc.

            – Prześpimy się w samochodzie – Emilka zamknęła oczy drobnymi ruchami dłoni utrzymywała się w miejscu. Karolina spojrzała na masującego brzuch Bratka.

            – Zostańmy – powiedział.

            Karolina położyła się na trawie, dołączył do niej Bratek. Niebo ciemniało, zerwał się wieczorny wiatr. Drzewa zaszumiały, woda zmarszczyła się małymi falami. Bratek zapalił, dmuchał dymem w górę, w stronę kołyszących się koron drzew. Karolina zdjęła z szyi mrówkę, odrzuciła ją w trzciny. Spomiędzy drzew po drugiej stronie wyszła sarna, zastygła, zastrzygła uszami, ruszała nosem. Napiła się, podskoczyła, uciekła.

            – Usłyszała coś, czego my nie słyszymy – skomentowała Karolina. – Wyczuła jakieś niebezpieczeństwo.

            – Jebać ją – Emilka zamknęła oczy. – Jebać niebezpieczeństwo.

            Bratek zaciągnął się najgłębiej jak mógł, zatrzymał dym w płucach. Wypuścił, kiedy pociemniało mu przed oczyma. Wcisnął niedopałek w suchą ziemię, oparł się na łokciach.

            – Masz papierosy? – zapytał Emilki. – Bo ja właśnie skończyłem ostatniego.

            – Może jeszcze ze dwa – Emilka przekręciła się na brzuch.

            – Nie wystarczy nam – pokręcił głową Bratek. – Jednak musimy jechać.

            – Kurwa – Emilka odepchnęła się od dna, zsunęła w toń, całkiem się zanurzyła.

            Karolina wstała, Bratek gramolił się niezgrabnie. Stanął z dłonią na brzuchu, wpatrywał się w zmąconą wodę. Emilka wypłynęła prawie na środku jeziora, szeroko otwartymi ustami nabrała powietrza, znów zanurkowała. Wynurzyła się blisko brzegu, wyszła z wody. Założyła bieliznę, przemierzyła polanę marszowym krokiem. Znalazła buty, spodnie, t-shirt. Dogonili ją Bratek i Karolina, wsiedli do nissana. Ruszyli w nadciągającą noc.

 

            Tego jeziora już nie ma. Na czymś, co było jego dnem, spoczywają przerdzewiałe szkielety dziwnych maszyn. Ludzkie szkielety leżą w dziwnych, skręconych pozycjach. Dziwne zwierzęta mają tam kryjówki, szczerzą zęby w ciemności.

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Aleksander Wierny urodził się i mieszka w Częstochowie, pomieszkuje w Sygontce. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Kiedyś – dziennikarz prasowy i telewizyjny w lokalnych redakcjach, dziś – urzędnik. Wydał prozę gatunkową – kryminały Światło i Teraz, horror Krew i strach oraz autobiograficzną prozę Matka mojego dziecka. Wydał dwie książki poetyckie, Sygontkę i Częstochowę, obydwie nominowane do nagrody Orfeusz.

 

PODZIEL SIĘ