DSC_0063

Tamara Bołdak-Janowska
Przerwany lot

Lecieć. Czy życie to: lecieć? Tak. Lecieć. A droga długa. Nie zawsze. Mogłam umrzeć z dzieciństwie. Wielu umiera przedwcześnie. Pisać. Opisywać, co widzisz.

W dzieciństwie widziałam ludzkie czaszki. Kolejarze rozkopali koniec nasypu i one wysypały się. Były jak z gliny. Tej barwy. Pewnie obsiadła je glina. Tędy przebiegał front i w gliniastych nasypach grzebano poległych, a zginęło tu kilka tysięcy Rosjan i Niemców. Bitwa o wzgórze nad rzeką Świsłoczą  byłą zacięta. Trupy gęsto padały. Już to opisywałam w „Czasopisie”.  Jednak obraz ten nie chce mnie opuścić. Wciąż pamiętam miejsca, gdzie były tamte groby. Zapadały się. Porastała je ciemnozielona trawa. Były bezimienne. Przy torach kolejowych walały się okrągłe blaszanki, podobne do rozprutych dużych puszek konserw. Teraz tędy biegną drzewa. Dosłownie: biegną. Ten bieg zaczyna się w ziemi. Bieg drzewa to jego rośnięcie. Lot rośnięcia. Przychodzą pilarze i lotu nie ma. A nasypy rozkopano i zniwelowano wszystkie, wraz z likwidacją torów. A co zrobiono z wysypanymi nowymi czaszkami, z kośćmi? Wsunięto pod ziemię jak kamienie? Wyrównano teren i po sprawie?

Po mnie będzie dużo życia, znikającego. Po nim znowu znikające. Ogromne znikające życie. I nie zobaczę, jakie ono będzie. Czy ci, polegli wtedy, pomyśleli tak? Zdążyli?

Nasza rozciągłość. Jeśli mnie już raz nie było, to nie było. Nie było nigdy. I jeszcze raz nie będzie mnie nigdy i nigdzie. Jeśli można się tak wyrazić: wrócę tam, gdzie bycie jest jako: nie ma.

Jest takie twierdzenie w filozofii, a najpierw wypowiedział je Parmenides: jeśli coś jest, to jest. Nie ma początku ani końca.  Uprawiając filozofię, ale i poezję, sięgam tego, co jest. Niektórzy zwą to Bogiem, w buddyzmie są to łona matek, przekazujące wciąż to samo życie, ale i czucie pustki (skąd w pustce łona?), u filozofów to idea Boga i inne idee, u surrealistów – śnienie.  Jest to coś, co porządkuje myślenie i stwarza linię generalną, a pomyślenie tego (u Kanta: idei Boga), pobudza umysł, myśl. Cokolwiek, co czujemy jako wspólne dla wszystkiego, wszystkość, pobudza myśl, i możemy przylgnąć do tego jako krótkość wśród krótkości i z tym przymierzyć się do tego większego ubrania o nazwie: Jest. Nawet horyzont jest większym ubraniem dla nas. To ubranie zwiedzamy na przykład, a ono rośnie. W końcu nasz glob zaczyna być za ciasny i źle, kiedy zaczynamy bujać sobie w SF, widząc się już zaludniaczami innych planet, zamiast trzymać się nauki i uświadamiać ograniczenia. Opisy życia pozagrobowego to też SF, tyle że archaiczne.

Słowa mojej matki: Już mnie wzywa moja mama, czeka na mnie.

Jej ostatnie słowa: Ach, moje drogie życie! (Te słowa stały się tytułem jednej w moich książek).

Powyższe słowa, choć takie proste, są zarazem filozoficzne, to znaczy można je wykorzystać filozoficznie. Pierwsze zdanie wiąże się ze świadomym czuciem końca i pocieszaniem się, że tam czeka mama (trzeba opanować strach), a drugie to jęk z powodu tracenia rozciągłości w czasie (jak mówiła młodsza córka: żal tego, co było dobre i tego, co było złe, bo ostatecznie to, co było złe, wcale nie było takie złe, a poza tym zło przemija, no chyba że urwano nam nogi). My możemy być rozciągli jedynie w czasie. My, i wszystko, co nas otacza. I zwierzęta. I drzewa. Niektóre drzewa żyją dłużej niż my.

Filozoficzne twierdzenie: Jeśli coś jest, to jest – nie dotyczy człowieka. Jeśli coś naprawdę jest, bez początku i końca, to nie może być doświadczaniem. Jeśli to nie jest doświadczaniem, to nie mogę o tym mówić. Nie mogę tego opowiedzieć. To może być tylko: dotknięcie. Dotknięcie tego, co jest nieruchome, co można narysować w formie linii ciągłej, gdy nasze ludzkie bycie narysujemy linią przerywaną (Octavio Paz narysował to słowami: „nasienie-owoc-nasienie”). Wyjątek: mogę opowiedzieć śnienie, bo ono jest tu i teraz, w życiu, doświadczane, barwne, poetyckie i łączy się z naszą rozciągłością w czasie i tylko w czasie, choć mamy wrażenie, że śniąc, dotykamy tego, co jest i jest, i nie ma ani początku ani końca, a my, jak pędzel czy pipeta zanurzamy się w to i bierzemy obraz za obrazem.

Mam przed sobą taki sam ogrom niebytu, jak przed urodzeniem? Większy, bo raz już mnie nie było, ale tylko do narodzin? W istocie nie wiem, co dłuższe. I nie dowiem się. To doczesny punkt widzenia. Niebyt to niebyt. Jeśli czegoś nie ma, to nie ma. Chrześcijaństwo obiecuje mi zmartwychwstanie… kiedyś tam… na święte nigdy. Bo: w którym miejscu niebytu?

Czyli: czeka mnie ogromniejszy ogrom lub w ogóle ogrom bez rozmiarów. A jeśli… Nie ma żadnego „jeśli”.

Stwórzmy wciąż żywy Plotynowski matemat filozoficzny: w niebycie byłam punktem, potem miałam rozciągłość w czasie i tylko w czasie, i ponownie będę punktem. A punt nie ma definicji. Jeśli tam, gdzie nic nie ma, będzie w ogóle jakiś punkt. To, czego nie ma – nie ma. Nie ma, i już, choćbyśmy odkrywali coraz więcej coraz mniejszych cząsteczek. Choćbyśmy wierzyli, że nasze rozumne maszynki „załatwią” nam nieśmiertelność w swoich czeluściach, przecyfrują nas i już znowu będziemy żyli. Punkt mego Ja w niebycie? Znowu pytam: gdzie, w którym miejscu niebytu? Jeśli to same punkty, to widzę ciemność, ciemność widzę. Nawet linii kolejowej od tego niebytowego punktu nie pociągnie się, bo tam nie ma kolejarzy ani ich narzędzi. Można mnie co najwyżej narysować na kartce albo w Paint, odtwarzając z niebytu. No może ten punkt to studnia i wybuchnie w coś, co już było?  Cały popstrzony punktami niebyt, aż w nim czarno w sposób lity, tak wybuchnie? Kropka na końcu zdania nie wybucha, ale kartka to doczesność.

Stwórzmy coś na ten temat poza matematem: ogrom mego niebytu to ogrom bycia wielu, wielu – przede mną i po mnie. Nic nie wiem ani o pierwszym, ani o drugim ogromie bycia wielu, wielu. Podręczniki historii to za mało. I żywoty greckich filozofów, np. w książce Diogenesa Laertiosa, to za mało. Za mało, żeby naprawdę ukazało się prawdziwe bycie tamtych ludzi, choć kiedy się czyta Diogenesa Laertiosa, to człowiek ma wrażenie, że stoi pośród tamtych filozofów i na ich placu, tak barwnie o nich opowiada. Jeśli bierzemy udział w wątku rozumnym, to tamtych ludzi, tamtych filozofów, przechowujemy w głowie. To najpiękniejsze, pojemne, a takie małe miejsce/naczynie na pamięć. I tylko tyle? Co może moja głowa w niebycie?

Na stronie VedicMaths znalazłam tekst o matematyce Wed. Cześć sutr ma tytuł „Ganita”, a znaczy to: Matematyka. System nauczania matematyki przez Wedy nazywa się: Kosmiczny Komputer. Matematykę wedyjską obecnie wykorzystuje się w technologii krzemowej. Ta wedyjska matematyka dała nam zero i liczby dziesiętne. Według tej matematyki poeta jest wedyjskim matematykiem (metafory to w istocie matematyka w barwach, smakach i kształtach słownych – pisałam już o tym gdzie indziej). Według współczesnych znawców, sutry matematyki wedyjskiej to oprogramowanie Kosmicznego Komputera. Wartość liczby „pi” została zaszyfrowana w pieśni:

Gopi Bhadyamaduv rata

Shringihodad Sandiga

Kala Jeevitarava Tava

Galladfhallara Sangara

Materiał interesujący, ale moje pytanie pozostaje zasadne: czy w niebycie punkt wybucha? I czy punkt tam jest? Czy to korek? Do punktu, jeśli on tam jest, zostanę wysłana na wieki wieków. Tak przyjmuję do wiadomości matemat filozoficzny. I smutno mi.

W końcu mówię zabawniej: w „normalnych” warunkach (doczesnych) twój punkt B może zawierać wieżowiec albo park. Potem powiesz: wyruszam z punktu A do punktu B, a po pracy lub spacerze wracam do mego punktu A, wyjściowego. U współczesnych naukowców rozpatrywany punkt A zaczyna „łazić” cząsteczkami wielu punktów B, jak w mrowisku, a kiedy chcą wrócić do punktu A, tam też coś zaczyna „łazić”, bo to już nowe mrowisko. Aby uporządkować odkrycie, „tłumacze nauki” tworzą nam SF, udowadniane komputerowymi symulacjami, w których znowu pełno mrówek, ale na uporządkowanych szlakach.

Nie tylko Wedy napisano szyfrem. Szyfrem napisano także nasz NT. Grecki system tworzenia świętych ksiąg nazywa się: peszer. Ponadto w NT mamy czas słoneczny i czas księżycowy, co dla amatorskich „badaczy pisma świętego” czytelne nie jest i w związku z tym latami zastanawiają się, kiedy się stało to i tamto, aż w końcu nic nie wiedzą i mówią, że w NT panuje bałagan dat, godzin, dni. Tymczasem NT, odczytany w systemie peszer, wyjaśnia wszystko, także to, że „synami bożymi” nazywano dzieci nieślubne. We wczesnych ikonach Bogurodzica-Hodigitria to w istocie Demeter i Persefona w jednym. Wczesne ikony przedstawiały w dolnym polu portrety filozofek i matematyczek greckich. Ikona (bizantyjska) to dalszy ciąg greckiego malarstwa. Ale lot tych uczonych kobiet greckich został przerwany na ikonie. Zostały same Bogurodzice, ogołocone ze swej historii. Chcę cofnąć tę „zmianę”. Następną ikonę namaluję ze starożytnymi filozofkami i matematyczkami. Dam im twarze, jak to w ikonie: nierealistyczne, z dużymi mądrymi oczami. Otoczę aureolą, czyli znakiem mądrości. Teano będzie miała złote trójkąty na szacie i wewnątrz aureoli.

Religia, i to, co jest. Każda religia najpierw jest filozofowaniem i żywą etyką, której jesteśmy wierni, bez udawania. Każda święta księga zawiera system etyczny i mnóstwo życiowych porad, nakazów, zakazów.

Najwyraźniej to widać, ten żywy system etyczny, w naszym NT i Koranie, no i u greckich filozofów. Żywy, to znaczy: przestrzegamy go. Jeśli nie przestrzegamy, to jesteśmy na zewnątrz tego systemu. Przy czym w NT i Koranie filozoficzne jest to, o czym mówiłam na początku: zakłada się, że to, co jest, jest (bez początku i końca). W NT nazywa się to: Abba, i jest osobowe (dość to karkołomna konstrukcja: ujrzeć bliskiego Tatę w strasznym odległym Bogu Starego Testamentu?).  A w Koranie?

W Koranie już na początku, w surze Krowa, mówi się o niemożliwości zmysłowego postrzegania tego, co jest jako jest, bez początku i końca, czyli Bóg z Koranu to idea, jak u greckich filozofów.

Nasz NT to również: Sokrates (prośba o umiarkowane życie, o nierobienie boga z pieniądza), czyli jednak filozofia grecka, dotycząca uczynków.

Aby wskazać filozoficzność powyższych ksiąg, zrezygnowałam z pastwienia się nad zawartym w nich patriarchalnym mizoginizmem.

W żadnej z powyżej wskazanych ksiąg nie ma mowy o doświadczaniu ludzkiej rozciągłości poza czasem, poza życiem zmysłowym.

Słowo „raj” w Koranie oznacza: mądra odpowiedź.

Najwięcej mądrych odpowiedzi, czyli rajów, udzieliła mężczyznom żona Mahometa, Aisza. Aisza bint Abi Bakr. Została pokonana przez patriarchalnych mizoginicznych mężczyzn w Wojnie Wielbłądziej, i odtąd zakazano kobietom udziału w życiu społeczno-politycznym. W czasie politycznej działalności Aiszy, i kilku jej uczennic, nie było ani jednego mężczyzny, mądrzejszego od niej i od tych uczennic, i nie było równych im męskich umysłów, więc stąd ich stadne zwycięstwo, tzn. patriarchalne zwycięstwo nad Aiszą i jej uczennicami musiało być stadne.

Noblista Rudolf Eucken, filozof, autor m.in. książki „Wielcy myśliciele i ich poglądy na życie” (polskie wydanie: Lwów – Poznań,1925), traktuje chrześcijaństwo jako system filozoficzny. Eucken nazywany jest filozofem religii, kultury, czynu myślowego i przemian w dziejach ludzkości. Bardzo stara to książka, jednak wciąż warta lektury. Pomijam jej typowy dla tamtych czasów patriarchalny charakter, nadużywanie przez autora słowa „męski” i odmienianie go przez niemal wszystkie przypadki.

Z pewnością w ujęciu Rudolfa poezja byłaby filozofią czynu myślowego i ludzkiej przemiany. Moim zdaniem, właśnie tym była, jest i będzie poezja (ta wielka).

Wiara. Żeby coś istotnego zostało nam z religii, najpierw trzeba przeczytać wszystko, co ją dyskredytuje – całą nowoczesną teologię, zwaną historyczno-krytyczną, np. Karlheinza Deschnera, i koniecznie żeńską, np. Utę Ranke-Heinemann.  I koniecznie Barbarę Thiering, teolożkę, która przez dwadzieścia lat badała zwoje z Qumran, potem odczytała NT, rozszyfrowując system peszer . Jeśli tę dyskredytację wytrzymuje nasza wiara, to jest to wiara. Czyli co?

Nie ma na naszej planecie nic cenniejszego niż to, co pobudza myślenie, koniecznie również humanistyczne; bez humanistów produkujemy i używamy więcej bomb. Wiara, nadzieja, miłość – to za mało dla człowieka, bo to wszystko może okazać się ślepe. Wiara to składnik kultury. I nasze wyobrażenia o Bogu to składnik kultury. Powiedzmy to tak: Bóg, jeśli jest, to jest poza kulturą. Wiarę wzmacnia to, co ja ogałaca z wyobrażeń o Bogu? Tak. Wiara redukuje się do żywego sumienia. Jeśli odrzucimy wymysły o Bogu pod wpływem nowych teologów, również kobiet, to zostajemy sam na sam z sumieniem. To moja mojość, jak to ujmuje Heidegger. Najskrytsze Ja.

Sam ze sobą na sam… Mamy wrażenie, że ponad głową coś jest. Słyszymy głos wewnętrzny, ale on spływa z góry. Nawet mądrość jakoby spływa z góry. Bo zostajemy sam na sam z umysłem, z mózgiem. Kognitywiści twierdzą, że mózg jest tak skonstruowany, że głos wewnętrzny otrzymujemy znad głowy, z góry. To co robić? Brnąć w ateizm czy w wiarę? Co robić. Myśleć. I nie dać sobie kaleczyć rozumu przez fundamentalistów, ani go zawężać przez katechetów, produkujących zestaw formułek. Myślenie nie może stawać się przerwanym lotem, panie i panowie.

A jak się leży, to też się słyszy głos wewnętrzny z góry? Też. Tyle że nad twarzą.

Mózg chce, abyśmy czuli go nad nami.

Do miłości nikogo nie możemy zmusić. Możemy wymóc przyzwoitość, na sobie i innych. Tak uważa Hans Kueng. A nadzieja na życie pozagrobowe to takie marzeniowe SF.

W doczesności nadzieja bez wiedzy nie znaczy nic. W zbyt wielu miejscach na ziemi została zredukowana do jednego pytania: czy zobaczę jeszcze jutrzejszy dzień(?), i uspokajającej odpowiedzi: zobaczę. I kładziemy się spać. Dobrze, jeśli na poduszce i na miękkiej pościeli. Albo nad czymś pracujemy, o czym sądzimy, że przetrwa do jutra. Pytamy mózgu i on nam odpowiada, jak umie: będzie jeszcze twoje jutro. I tak przez tydzień, przez rok, codziennie. Ktoś może uspokoić się na pięć lat. Dalej nie sięgamy nadzieją we współczesnym świecie, który redukuje nas do życia chwilą, tu i teraz. Chociaż… Grass mówi w Listopadii: „Młódź – wcześnie postarzała – martwi się o emerytury”. To „martwienie się” jednak wynika z braku nadziei. Nasza epoka robi z dzieci starców.

Wiedza zawiera w sobie pilność, pasję, a nadzieja – nie. Nadzieja nie jest pracą. To jedynie archaiczny (niemal atawistyczny) sygnał mózgu: jutro będzie dobrze, na pewno nie gorzej, i będzie samo jutro.

Jeszcze fraza z Listopadii: „Wie kommt, ist da, multipliziert”? („Kto nadchodzi, jest tu, tak zwielokrotniony?”). Oto pytanie na nasze jutro, Ziemianie. Kto nadchodzi i już tu jest? Mamy nadzieję, że Dobro? Ależ nadchodzący faszyzujący nacjonalizm (globalny) nijak nie wiąże się z nadzieją: jutro będzie dobrze. O, matko głupich!

A system polityczny? Znowu fraza z Listopadii: “schlug mästend Elen dan als freien Marktes Kur;” – („a kuracja wolnego rynku na nędzy się byczyła” – tłum. B. Fac). A Polska? Fraza z Listopadii: „Nach Osten hin soll Polen Grenzmark sein;”. Tak… To nasza wiara, nadzieja, miłość tak nas urządza – według naszej i tylko naszej wolności? Tolo: Pisarz, tak potężny jak Grass, ślepy nie był. Ja: W pewnym momencie Grass stał się zły, niewygodny, wykonano na nim medialny lincz. Bo co, bo hitlerjugendził? Wtedy każdy Niemiec hitlerjugendził, bo to był terrorystyczny system-totalizm. Jego lot przerwany nie został.

Komentarz żeński. Z tym, co powiedziałam wyżej o wierze, wiąże się poezja Rilkego. Wyrwałam kilka cytatów, wiążących się wprost.

„Wstańmy! Przestraszmy strasznego Boga, oszołommy go!”(…) (tłum. M. Jastrun)

„Boże, mów ciszej!” (…) (tłum. A. Pomorski)

„O, wszechmogący, jak ja się boję,

Odejmij ode mnie przerażenie moje!”(…) (tłum. A.Pomorski)

I jeszcze jeden cytat, najbardziej mnie przejmujący, wyrwany ze „Śpiewu kobiet do poety”:

„(…) któraż więcej postać

Tak do ostatka w sobie nas zatraca?

Kim  w i ę c e j  stać się mamy i pozostać,

Gdy nieśmiertelność  m i j a  z naszym byciem?” (…) (tłum. A. Pomorski)

Do powyższych słów, do naszej religii, do tego, co jest, do poetów, śpiewam krótki komentarz: ja, kobieta, nie mogę stać się Synem Bożym, zmieniając płeć, ani tu, na Ziemi, ani nigdzie. Nieśmiertelność mnie m i j a, i z moim byciem m i j a. I ciągle jakaś postać mnie zatraca. Ziemska i nieziemska.

Ach, panie, panowie… A ja ciągle chcę coś powiedzieć. I zupełnie co innego widzę w  wielkiej poezji, jak też w ważnych filozofiach czy innych książkach. Siebie widzę. Albo siebie nie widzę. Widzę kobietę, albo jej nie widzę. Widzę żeńskie bycie, albo nie widzę. Jeśli tego nie widzę we współczesnych książkach, to je odrzucam. Jeśli w starych książkach moje żeńskie życie jednak się przebija, to bardzo to cenię. Niektóre stare książki, uchodzące za ważne, są dla mnie zbyt krakelurowe, jak rozsypane frytki. Przez te krakelury jęczy nieobecna kobieta; lub jest obecna karykaturalnie, jak u Nietzschego na przykład.

Surrealizm. W surrealizmie mamy to, co jest, bo jest i będzie jako: jest, ale jedynie jako przeczuwane jest, po śnieniu, po przebudzeniu, czyli jednak pozostajemy w świecie zmysłowym; przeczucie odbywa się w czasie, jedynej naszej rozciągłości: śni przecież żywe fizycznie ciało, tu i teraz na tej tu oto poduszce. Sen, to samodzielna (bez naszej woli) tkanka snu, ale to czynność żywego doczesnego mózgu, w dzień przerzucana przez nas na to, co się własne stało – mówimy, że mieliśmy sen proroczy, albo opowiadamy, że śnił się nam ktoś z kochanych zmarłych, albo że w ogóle śniły nam się straszne rzeczy, jakbyśmy byli w piekle – potwory nam się śniły. I znowu byliśmy młodzi. I znowu dzieckiem we śnie byliśmy. Słowem: poruszaliśmy się w czasie wstecz (mówi o tym Paweł Floreński). I czuliśmy się wolni, choć niekoniecznie, bo przyśniła nam się straszna wojna, stara lub jakaś nowa, a więc już we śnie ożyła stara pamięć lub opanował nas nowy strach. Możemy tkwić przy naszych rozumnych maszynkach, a sny i tak będziemy mieli – one będą się toczyć poza tą naszą rozumną maszynką, w swoich barwnych akcjach, jak się dotąd toczyły, i będą się w nich powtarzać długie akcje, jak kryminały, albo nas nam pokażą jako młodych i pięknych, i nawet każą nam rozwiązywać niekończące się matematyczne równanie, które nie ma wzoru. Dopóki żyją ludzie na naszym świecie, dopóty sny będą toczyć się przed siebie, toczyć się, toczyć – jak żywa osoba spoza naszej woli.

U surrealistów, zamiast Taty (Abba) i idei Boga, obecnej w naszym NT i Koranie (też naszym, tatarskim – polskim Koranie Buczackiego), mamy właśnie sen. Pozostajemy mimo to w świecie zmysłowym. Bogowie się nie śnią.

Joan Miró, malarz surrealista, twórca dziecięcych barwnych obrazów, złapanych w zwinną kreskę wprost ze snów, do tego stopnia mnie uwiódł, że maluję sobie buty, kopiując fragmenty jego obrazów i podpisując gdzieś z boku: „cytat z Miró”. Wolno mi. Robię naszyjniki malowane w te cytowane Mirósy. Idę ulicą, parkiem, i wystawiam na sobie cytaty z Miró. Wystawę niosę. Mam dwie laski, barwnie pomalowane, ale już nie w Mirósy, tylko w moje własne obrazki. Jedną laskę oplatają barwne smoki, a drugą zamalowałam barwnymi mimami, w różnych pozach. Prawą ręką opieram się o te dwie wystawy na jednej lub drugiej lasce.

Dobro i zło. Słowa matki w języku, zwanym prostym (białoruskim): Nima dabra na świeci. (Nie ma dobra na świecie). Jej bycie przeminęło, choć ja je pamiętam i pamięta je starsza córka. Moja pamięć i pamięć mojej córki to wciąż życie matki – tu i teraz, doczesne. Przytoczone słowa matka wypowiadała zawsze na wiadomość o kimś skrzywdzonym, o nowej wojnie, o morderstwach. Pamiętam historię, którą przed laty opowiedziała mi, kończąc słowami: Nie ma dobra na świecie. Chodziło o to, że mężczyzna zamordował młodą kobietę, sądząc, że to jego żona (podejrzewał ją o zdradę), tymczasem była to przypadkowa kobieta, tyle że ubrana w takim sam płaszcz, jaki nosiła jego żona, miała taką samą fryzurę i tę sama barwę włosów, i była tego samego wzrostu. Zaatakował ją od tyłu, wbijając jej nóż w plecy. Nie widział jej twarzy. Ta przypadkowa kobieta okazała się daleką kuzynką matki. Męża nie znaliśmy. Oto facet, który przerwał lot. Kobieta była bardzo młoda. Ponieważ tego mężczyznę nic nie wiązało z zamordowaną, długo go poszukiwano.

Cokolwiek jest dobre, jego lot zostanie przerwany. Dobro nie jest tak łatwo i w taki sam sposób przekazywane, jak zło. Zło, np. rasizm, antysemityzm, nazizm, szowinizm, przekazują dziadkowie wnukom, ojcowie czy matki dzieciom, a przekazują jakby to był system, bo to chyba jest system.

Dobro, pamiętane przez wnuków, bo było opowiadane przez dziadków, jednak nie ma dalszego ciągu, bo się trzeba na nie zdobyć od nowa, w stosunku do całkiem nowych osób i w innych warunkach społeczno-politycznych.

Najgorzej, że zło kontynuują niektórzy ludzie pióra, rozprzestrzeniając przemoc, szowinizm, rasizm, antysemityzm, megalomanię narodową, narodowościowe stereotypy.

Dobro (np. wrażliwość na Innego, niechęć do totalizmu) podlega terrorowi w państwie nazistowskim. Postawa antynazistowska jest bezwzględnym dobrem i powinna mieć status bezwarunkowości.

Dobro zawsze staje się po raz pierwszy, bo nie możemy przekazać go potomkom jak systemu. Zatem: dobro dotyczy zawsze kogoś innego, zawsze w nowym okolicznościach i zawsze jego powodem będzie obudzone sumienie. Co je budzi? Własny, świadomie zły czyn na przykład, i męka sumienia.  Dobro nie ma swojej historii. Kultura z reguły pasie się na złu, na przemocy, jak na ukochanym pastwisku. Dobra nikt nie umie opowiedzieć, ani w filmie, ani w literaturze, ani w podręcznikach do historii. Mówią: dobro to nuda. W kryminałach Agaty Christi dobrem jest wytropienie mordercy. We współczesnych kryminałach z reguły wszyscy są źli, i mafia, i morderca, i policja, i ofiara, nawet ofiara-dziecko, i kobieta, i kuzynka tej kobiety, i wszyscy znajomi ofiary.

Złem jest Auschwitz, i wszelkie inne Auschwitz po tamtym Auschwitz. Złem jest relatywizowanie dobra, mieszanie go ze złem, na prymitywnej zasadzie, że człowiek jest trochę dobry, trochę zły. Nieprawda. Jeśli pracuje nad sobą, staje się lepszy. Bez pracy nad sobą człowiek pozostaje zły i złośliwy, bo taka jego natura, jak to ujął Kant. Żadne Auschwitz nie jest „trochę dobre, trochę złe”. Żadna baba kapo nie jest „trochę dobra, trochę zła”.

Dziwaczny mamy system: człowiek pracuje nad sobą, żeby stawać się gorszym – iść po trupach do sławy doczesnej, niszczyć zdolniejszych, wybitniejszych „rywali” w danej dziedzinie, w kulturze również.

Nie można „czynić dobra” przez powoływanie się na teorie, formułki, ideologie, wersety ze świętych ksiąg. Jest to zawsze sprawa indywidualnego żywego lub obudzonego sumienia, niepodpartego żadnymi teoriami.

Więc co? Co robić, żeby było to dobro?

Pomóż komuś, kto żyje obok ciebie, a jest krzywdzony, na przykład przez rasistę czy donosiciela, wymyślającego winy. Pomóż głodnemu, choremu, staremu. To niewiele? Daj potrzebującemu sto złotych, niech się raz na miesiąc wreszcie się naje i kupi leki. Twoje sto złotych uratuje komuś życie czy zdrowie. Nie stwarzaj systemów politycznych dla grupki wybranych.

Nie ma historii dobra. To zawsze przerwany lot. Dokonaj dobra, jeśli możesz. Możesz!

Jeśli chcę zetknąć się z dobrem, czytam po raz któryś „Pędrka Wyrzutka” Stefana Themersona. Ta książeczka dla dzieci jest nieśmiertelna. Są w niej nieśmiertelne rysunki Franciszki Themerson. Mam wydanie z 1958 roku. Wspaniałe szyte wydanie. W osobie śmiesznego stworzenia, Pędrka Wyrzutka, wędruje po świecie naiwne dobro i nigdzie nie może znaleźć miejsca dla siebie. Zbyt dziwaczne to stworzenie. Ni to duży wróbel z uszami, ni to człowieczek z ptasim ogonem.  I jest w nim coś rybiego i coś psiego. I spotyka po drodze różnych dziwaków, na przykład pana Okolejaja, malarza, który ma tak długi nos, że może malować tylko czubek własnego nosa, albo Profesora Wielbłąda Ach Aha Oho, który dla rymu i rytmu zmienia słowo „poezja” na „p o i e z y i a”, i recytuje następujący wierszyk:

Wielbłąd ma garby

Raz i, dwa i, trzy i,

A garby jego pełne

Po i e z y i!

Cóż, wielbłądy piszą po wielbłądziemu, ale dobro nie może mieć charakteru wyłącznie wielbłądziego. Ono powstało pomiędzy Profesorem Wielbłądem Ach Aha Oho, a Pędrkiem Wyrzutkiem. Siadł Pędrek Wyrzutek na wielbłądzi grzbiet i dalej wędrują przez świat już razem. Powędrowało dobro. Lot nie został przerwany. Dobro zrodziło się tu po raz pierwszy, pomiędzy istotami, dotąd nieistniejącymi w sensie: niemającymi imienia. Odtąd mają imię i mogą być razem. Raźniej razem wędrować tym dziwolągom, którzy nie robią nic złego. W wielbłądzim świecie wierszyk, przytoczony powyżej, nie jest zły. Pędrek Wyrzutek to zrozumiał.

Trzeba. Śniło mi się zdanie: uprawiając filozofię, trzeba brnąc w życie, a nie w słowa, w coraz więcej słów, coraz trudniejszych, aż już się nie wiążą z życiem.

Agagogiczny. Natknęłam się na ten termin u jednego z filozofów, który błagał kolegów po fachu, aby nie używali sądów agagogicznych, tj. samowolnych, podniosłych, uroczystych. Rozumowanie musi być chłodne. Filozofia to nie okolicznościowe emocjonalne spicze.

W muzyce słowo to oznacza zmianę rytmu: szybko-wolno-szybko, jak w „Czterech porach roku” Vivaldiego. Dziś mówi się: agogia, agogiczny. Muzyczne ćwiczenia agogiczne polegają na ćwiczeniu zwalniania i przyspieszania.

W poezji możemy być agogiczni, jeśli panujemy nad warsztatem, jeśli umiemy spowalniać rytm wiersza, lub go przyspieszać, jednakże i tu musimy być chłodni. Chłód przy tworzeniu formy dzieła, to pełna profesjonalność.

Nie ma nic gorszego, niż występ kabareciarza, który sam się śmieje z własnego dowcipu. Jeszcze go nie skończył, a już rechocze, no bo niby dowcip taki śmieszny. Podobnie mamy w poezji.  Nie ma nic gorszego, niż nieopanowane emocje w wierszu.

Wymieniliśmy się tomikami z Markiem Barańskim. Ja mu dałam „Bycie i lu!”, a on mi swoje „Czerwone skarpetki”. W „Byciu i lu!” spieram się m.in. o obraz w poezji: czy ma być ćpuński, sztuczny, czy ten prawdziwy, z prawdziwego snu (całkowicie wolnego). Przekrzykuję się z ćpunami, zresztą chwilami mówiącymi pięknie i rozumnie, i wołam o obraz ze snu, a nie z „Nagiego lunchu”. Ćpuński obraz nie stanowi surrealizmu. Ne jest ważny w poezji, bo nie ma związku z życiem. Nie jest związany z żywą osobą snu, spoza naszej woli.

W tomiku Barańskiego mowa o synu, który umarł na raka. Śmierć dziecka to ciężkie przeżycie, sama tego doświadczyłam. Sama pisałam „Białe Requiem” ( w tomiku pt. „Rozdziały”) po tragicznej śmierci córki. Pisałam bez emocji, chłodno. Adam Pomorski stwierdził, że czytelnik tych wierszy „po prostu kamienieje”. Dodał jednak, że w poezji wadą jest sprawa osobista. No dobrze, panie Adamie, a co z sytuacją wielu, wielu przedwczesnych śmierci? Czyż moja sprawa osobista nie rozciąga się na tych wiele, wiele podobnych przypadków? A tych przypadków jest coraz więcej?

Barański panuje nad emocjami i nie uprawia nieopanowanej agogii. Początek tomiku to osiem numerowanych krótkich tekstów, poświęconych synowi, na przykład:

„3.

Masz jeszcze tyle ciepła pod pachami,

Ale poduszka już nie oddycha

czwartego kwietnia o siódmej dziesięć.

 

Bieleją

koniuszki twoich palców”.

Najpierw nie mogłam czytać tego wstępu. Właśnie. Poezja, jak sama jej nazwa wskazuje, coś z nami robi. Robi coś z naszymi uczuciami. Albo rozumiemy się z autorem, albo nie. Nie mogłam czytać, bo od razu pamięć przywołała mój podobny dramat osobisty. Chciało mi się płakać, a nie czytać dalej. Więc Adam Pomorski miał rację, że wadą poezji jest zawarta w niej sprawa osobista? Zbyt osobista? Nie wiem.

Jednak zaczęłam czytać „Czerwone skarpetki”. To dojrzała poezja. Poza tym osobistym wstępem, który skuł mi serce i wywoływał łzy, resztę czyta się już normalnie, tj. z rosnącym zainteresowaniem.

Marek Barański powiedział kiedyś na wieczorku, że uwielbia krótkie wiersze Charlesa Reznikoffa, miejskie wiersze, że chce tworzyć te miejskie wiersze. I rzeczywiście pisze miejskie wiersze, i są to bardzo dobre wiersze. Nie jest tak, że pisze pod Charlesa Reznikoffa i z niego ssie.

Do tego szkicu pasuje mi wiersz Barańskiego pt.„Gdy ciało śpi”:

„Bert Olen States, profesor sztuki dramatycznej

Z Uniwersytetu Santa Barbara w Kaliforni powiadał:

Gdy ciało śpi, mózg śni dla własnej przyjemności;

tak jak jazzmani grają prawdziwą muzykę,

gdy publiczność wyjdzie z knajpy”.

 

 

 

 

 

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry