Smugi deszczu pozostawały na oknie, piętrzyły się, łączyły w enigmatyczne wzory, po czym spływały w dół, rozbijając się o parapet. Przyciągała je jasność bijąca z witryny, za wszelką cenę pragnęły zajrzeć do środka, zobaczyć, co dzieje się po drugiej stronie tafli szkła. Odbijały się od niej niczym naiwne ćmy, chcące ogrzać się choć przez chwilę w blasku ciepłego, sztucznego światła. W świecie ludzkich marionetek, tego teatru tandety oglądanego zza szyby, panował zgiełk i rozgardiasz. Co i rusz ktoś poruszał się, wstawał, przechodził z jednego stolika do drugiego, mówił coś, a słowa zostawały w pomieszczeniu, tworząc przy suficie swoiste napisy, przypominające nieco malowidła naskalne. Ruch zwracał ich uwagę, w tym roju ludzkich owadów, raptem otworzyły się drzwi, dźwięk dzwonka umiejscowionego nad futryną dał o sobie znać, czarna postać wyszła na ulicę. Nie zważając na niesprzyjające okoliczności, założył kaptur, stanął w blasku przylegającej do lokalu latarni. Szybkim ruchem wyciągnął z kieszeni paczkę napoczętych papierosów, wyjął z niej jednego, przypalił końcówkę wysokim płomieniem z zapalniczki, następnie zaczął proces przyswajania nikotyny: powolny i spokojny, jakby nigdy nie czekał na nikogo, a jego wcześniejsze zdenerwowanie ulotniło się wraz z pierwszym, głębokim zaciągnięciem się dymem. Na ulicy panował bezruch, nikt nie wychodził na zewnątrz, nie wychylał się z minimalistycznych balkonów czteropiętrowej, starej kamienicy znajdującej się po drugiej stronie. Tylko ciemna postać, z wyraźnie jaśniejszymi dłońmi, w których dzierżyła papierosa, stała niczym pomnik, nie zwracając uwagi na warunki atmosferyczne. Proces odrealnienia skończył się w momencie dopalenia papierosa, wtedy też poczuł, że ogrania go wszechobecne zimno wynikające z przemoczenia. Postanowił bezzwłocznie wrócić do tętniącej próżnym życiem knajpy. Szybkim ruchem zdjął z siebie wilgotną kurtkę, powiesił na wieszaku niedbale, po czym skierował kroki ku toalecie. Który to już raz w ciągu dwóch godzin przeglądał się w lustrze pełnym zacieków, gładził zarost, poprawiając kilka nieposłusznych włosów, odstających na brodzie, umył ręce, pozbywając się zapachu nikotyny, pamiętał, że Ona tego nie lubi. Przeszedł po sali wyprostowany i poważny, z miną zawodowego tancerza gotowego w każdym momencie zaprezentować podstawowe figury tanga. Stawiając odważnie kroki, wracał do chwili, kiedy zaczynał pracę jako instruktor tańca w jednym z osiedlowych klubów Miasteczka. Wyraźnie widział to zdziwienie wymalowane na twarzach potencjalnych kursantek, kiedy tłumaczył, że urodził się tutaj, a nie na przedmieściach Buenos Aires, a urodę odziedziczył po matce. Przywykł do tych dyskusji, taktował je w żartobliwym tonie, wplatając niejednokrotnie słowa zaczerpnięte z hiszpańskiego.
Usiadł samotny przy stoliku, dłuższą chwilę trwał pogrążony w cynamonowej zadumie, wsłuchując się w melodię kubańskiej muzyki, wypełniającej cały lokal. Z melancholii wyciągnęła go dopiero kelnerka, młoda i atrakcyjna dziewczyna, pytaniem:
Zdecydował się pan?
Oderwany z zadumy odpowiedział:
Nie, jeszcze nie, czekam na kogoś.
Rozumiem, rzuciła zimno kobieta, zamówienia przyjmujemy do dwudziestej drugiej.
Do dwudziestej drugiej, powtórzył za nią cicho, znowu dał się wciągnąć w rytm melodii.
Myślami wrócił do umówionego spotkania, miała tu być o dwudziestej, niedbale położone kwiaty na stoliku przypominały, że rzeczywiście był z Nią umówiony. W przypływie rozczarowania napisał kolejną, czwartą już wiadomość o treści takiej samej jak wcześniejsze: Gdzie jesteś? Daj znać czy wszystko w porządku, czekam. Charakterystyczny dźwięk wydał telefon, jakby wcale nie chciał wysłać kolejnego tekstu. Upłynęły już prawie dwie godziny, odkąd czekał. Czuł się obserwowany przez kawiarniane pary, tych obcych sobie ludzi siedzących obok siebie bądź naprzeciwko, zerkających co rusz na jaśniejący ekran telefonów, ich rozmowami przerywanymi ciągle dźwiękami powiadomień, odtwarzanych krótkich rolek, kciukami dwa razy klikającymi w filtrowane zdjęcia. Duszność roztaczały słowa zawieszone pod sufitem, stały się raptem ciężkie, niekiedy spadały wprost na głowę przypadkowym rozmówcom. Wtedy wstawali, konformistycznie przepraszając, udawali się do toalety, żeby zmyć z siebie ból tych wszystkich wypowiadanych zdań, wyrwanych z kontekstu lub zupełnie nieprzemyślanych. Obserwował te sceny z trudem, odwracając oczy, kierując wzrok ku ciemnej i mokrej ulicy. Podziwiał wtedy witraże stworzone przez krople deszczu, te niezwykłe zawijasy składające się na labirynt, mające swoje ujście w kratce kanalizacyjnej. Wstał, udając się do zastawionego przez wszelkie przykuwające wzrok bibeloty baru, wydał polecenie, bo nie brzmiało jak prośba: wino, białe, cała butelka.
Pił łapczywie, jak gdyby musiał za wszelką cenę ukoić zdwojone pragnienie, napełniał pękaty, wysoki kieliszek, zostawiając centymetr wolnej przestrzeni, po czym zanurzał się w nim, smak słodki szybko przechodził w gorycz. Gdy na dnie butelki zostały dosłownie ostatnie krople alkoholowego napoju, postanowił rozpocząć swój pokaz. Stanął na środku lokalu, wpatrując się w audytorium: kilka a może kilkanaście par, ludzi obcych sobie, wpatrzonych gdzieś na boki, unikających spojrzeń i niewygodnych pytań. Delikatnie skinął głową, ściągając po tym geście marynarkę, pozostał od teraz w t-shircie w odcieniu głębokiej czerni, tworzącym wraz z jego włosami, oczami i resztą ubrania jedną ciemną płaszczyznę, kontrastującą z jasnością panującą w kawiarni. Porwał z wazonu zakurzoną, kiedyś czerwoną, a dziś jakby wypłowiałą, sztuczną różę, wsadził ją sobie między zęby, mocno zagryzając wargi. W tle dochodziła kubańska muzyka, rytm wyczuwalny, nie do końca pasujący do tanga. Przyjął odpowiednią postawę, które to jego milong w życiu, nie jestem w stanie powiedzieć. Uderzył piętą w podłogę, następnie dał się ponieść dusznej atmosferze. Słowa spadały teraz z sufitu, nastąpiła wyczekiwana noc spadających wyrazów, każdy trafiał wprost w niego, odbijał się, lądował na podłodze, zostając na niej już na zawsze. Wśród nich pojawiła się Miłość i Niemiłość, Kłamstwo i Autentyzm, Duma i Strach. Ewidentnie przeszkadzały mu w tańcu, podczas lapiz odsuwał je od siebie czubkiem lakierowanych butów. Prezentując planeo, zmagał się z jeszcze cięższymi słowami, skupiony starał się zawzięcie utrzymać równowagę, nie okazywać słabości, nie paść na kolana przed obcymi mu ludźmi. Do enrosque podchodził widocznie zmęczony, krople potu spływały mu po bokach skroni, zatrzymywały się na chwilę, po czym płynęły dalej, opuszczając twarz. Jasne światło powodowało zawroty głowy, parkiet stawał się pochyły, mimo kilkunastu lat doświadczenia w pokazach tanecznych wiedział, że jego show zakończy się katastrofalnie. W pewnym momencie upadł wśród nieprzychylnych słów, złowrogich bądź obojętnych spojrzeń, krzywego i śliskiego parkietu. Nie wstawał, leżał bez ruchu, poddając się biegowi zdarzeń. Zamknął oczy, udając, że śpi, wtem usłyszał swoisty dźwięk dzwonka umieszczonego przy wejściu do lokalu. Usłyszał tylko strzępki zdań:
Proszę zabierzcie go…
Nie wiem…
Upił się…
Tancerz chyba…
.
.
Przemysław Znojek (ur. w 1991 r.) – pedagog, bohemista, historyk kultury.
Doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie literaturoznawstwa. Mieszka i realizuje się w Kielcach. Autor publikacji naukowych: „Wizerunek Romów w prozie Bohumila Hrabala” (2020), „Reminiscencje konfliktu zbrojnego z perspektywy dziecka – Śmierć pięknych saren Oty Pavla”(2021), „Sztuka głodowania według Franza Kafki” (2022); tekstów prozatorskich: „Podstrychoń” (Akant), „Autobus” (Pisarze.pl) czy „Patyna” (Helikopter). Redaktor monografii „W kręgu szaleństwa” (2020).