Mało brakowało
Musiałaś pożyczyć rower od mojej siostry,
po kilometrze – postój, żeby obniżyć siodełko.
Wybraliśmy ten dzień, bo był pierwszym
bez deszczu od bez mała miesiąca.
Zawiesiliśmy klamoty na kierownicy,
szliśmy wzdłuż żywopłotu, szukaliśmy jeżyn. Może
malin? Palce miałem niebieskie od soku,
poplamiły mi torbę przy siodełku.
Dym. Palili gdzieś ściernisko i dym
pęczniał nad ścieżką, kiedy zjeżdżaliśmy
w dolinę. Wstrzymałaś oddech,
a mnie, jeśli się nie mylę, spadł wtedy łańcuch.
To akurat dobrze pamiętam: pchaliśmy rowery
ponad kilometr, padliśmy jak dwa ścięte kwiaty
i pokazywaliśmy sobie w dole co ciekawsze miejsca;
ja stałem, ty oparłaś się o punkt triangulacyjny.
Reszta już była z górki. Niedawno
przejechałem tę trasę samochodem, zdziwiony,
że tak niewiele się zmieniło. Ty chyba zabrałaś mapę.
Ja wtedy dopiero uczyłem się jeździć.
Angielski astronauta
Wpadł do wzburzonych fal oceanu przy Spurn Point.
Przez teleskop na monety, w który ktoś wetknął
patyczek od lizaka, patrzyłem, jak trawler wyławia go
z wód i odwozi do stacji kontroli lotów
w przemysłowej dzielnicy przy moście na Humber.
Głos miał łagodny: tak, dobrze być znowu
w domu; tak, tęsknił za żoną i dziećmi, marzy,
by się ogolić, wziąć gorącą kąpiel. „Czy są jeszcze
pytania?” Nie, pytań nie było.
Pojechałem za nim, za hondą, do fast foodu,
na A1, siadłem przy stoliku naprzeciw, patrzyłem,
jak zamawia śniadanie i czajniczek herbaty.
„Musi pan wyjść na zewnątrz”, powiedziała do niego
kelnerka, gdy zapalił papierosa. Przejrzał gazetę,
zajął się krzyżówką, dźgnął czarny pudding
widelcem. Potem gapił się w okno przez długie,
ciągnące się minuty, ale tylko na szosę z autami,
w niebo ani spojrzał. Twarz nie przypominała
księżyca. A ręce nie były rękami kogoś, kto
kciukiem i palcem wskazującym ujął niebieską
planetę i uniósł ją jak zegarmistrz do oka..
Wiersz
Frank O’Hara leżał otwarty na biurku,
ja jednak sięgnąłem po notes z telefonami.
Nicka nie było, Joey był zajęty, Jim siedział
w kuchni i parzył kawę, więc może bym
wpadł. Astrud Gilberto śpiewała mi
Bim Bom w walkmanie firmy Sony,
a słońce suszyło mokre dachówki
na dachach. Wszedłem bez pukania,
nie zdążył się ubrać ani ogolić,
do kawy dolaliśmy szkockiej jego starego
(była dopiero dziesiąta trzydzieści, ale co tam)
i wzięliśmy ze sobą gazety na ganek.
W radiu dawali Talking Heads. Już miałem
powiedzieć mu coś o piłce, kiedy
on pyta: „Pomożesz mi wyrzucić z szafy
te jej ciuchy?”. „Jasne, Jim – mówię – co tylko”.
Na most
To ten sam most, na którym zrozumiał,
że tzw. Manic Street Preachers, mimo hiper
wentylacji i płynu po goleniu, co zalatywał siarką,
nie byli ani szaleni, ani wiarogodni, ani nawet
w przybliżeniu żarliwi, podobnie jak tzw. Red Hot
Chili Peppers, mimo obiecujących składników, nie
byli cieplejsi niż kąpiel niemowlęcia ani choć
w części tacy bardzo diablo, zaś Teardrop
Explodes, czy to przez ślepy traf czy przemyślane
działanie, dotrzymali każdą złożoną obietnicę.
Pod mostem oleisty kanał potwierdził tę finalną
myśl namaszczającą zmarszczką i po chwili ruszył
bezwiednie, choć obficie naprzód.
Życie ptaków
Na wysepce, gdzie kiedyś
wieszano zdrajców
i zostawiano niepogrzebane ciała,
czaple mają święty przybytek.
W przeszklonym biurowcu
na drugim brzegu wyspy
eleganccy księgowi
gnieżdżą się wśród gałęzi,
zajmując osobne stanowiska
na kolejnych piętrach morw.
Wylatują zza biurek
na kawę lub drugie śniadanie,
prosto z posiedzeń, w biegu
po kłótniach i dyskusjach
– wymachując ramionami, rozrzucając papiery –
pędzą hurmem na brzeg