Grzegorz Hetman Flash Crash

Loby hakiem
O „Flash crash” z Grzegorzem Hetmanem rozmawia Jacek Bierut

Loby hakiem

 .

Jacek Bierut: Trzecia książka poetycka. To już poważna sprawa. Jak to jest?

Grzegorz Hetman: Z własnymi książkami mam chyba jak z własnymi urodzinami. Najpierw się czeka na nie w napięciu i już wiele tygodni przed, potem trochę mniej gorączkowo i krócej, aż pewnego razu człowiek się budzi i uświadamia sobie, że to dzisiaj, a może nawet wczoraj. U mnie jest teraz ten drugi etap. Po wydaniu Putzlagi miałem poczucie, jakbym się przechadzał z gołą dupą na majówce na Krupówkach. Co okazało się zupełnie bezzasadne i świadczyło o braku zrozumienia skali, w jakiej dzieją się debiuty poetyckie. Przy Pół ciastka byłem już spokojniejszy, choć wciąż podekscytowany. A teraz jest to jedna z tych spraw, które najpierw przez pewien czas wiszą na horyzoncie, następnie się przydarzają i może jeszcze trochę potem pobrzęczą. Niemniej wciąż wyczuwam łepeczki obaw i nadziei.

JB: To po co to wszystko?

GH: Zgaduję, że z niepojętej wciąż dla mnie potrzeby udziwniania sobie życia.

JB: Naprawdę pisałeś je „z przyjemnością i bez satysfakcji”? Dodajesz zaraz potem: „Mam nadzieję, że będą liczyły się podwójnie”. Na pewno będą, tylko dla kogo?

GH: Dawniej lubiłem o sobie myśleć jako o literackim pięknoduchu. Nienegocjowalny prymat estetyki i takie tam. Z założenia unikałem więc w wierszach deklaracji światopoglądowych czy politycznych albo próbowałem przełazić przez nie na wspak, z fikołkiem, królikiem z kapelusza i podwójnym salchowem. Napełniało mnie to dumą, podobnie jak fakt, że w żadnym moim wierszu nie padło nigdy to okropne czterosylabowe słowo na „k”, którego było – i chyba nadal jest – pełno w wierszach, książkach, rozmowach, recenzjach. Pisanie pod pięknoduchowskie założenia wiązało się i z przyjemnością, i z satysfakcją, było niczym dobrowolne składanie ofiary ulubionej bogini ładnych zdań i rytmów. Ostatnio jednak sprawy na świecie mają się jak się mają i cóż, wobec ich naporu uznałem swoją częściową kapitulację jako pięknoducha, w związku z czym trochę więcej niż zwykle odprysków takich spraw powpadało mi do wierszy. Jeszcze chyba nigdy nie byłem też tak blisko użycia w wierszu słowa na „k”. Nie wiem, może po prostu stałem się bardziej wrażliwy społecznie. Albo zacząłem dostrzegać tzw. głębię pola. W każdym razie czuję się trochę tak, jakbym tę swoją boginię po raz pierwszy w życiu zawiódł, zbrukał. Po raz pierwszy po napisaniu niektórych wierszy miałem coś na kształt poczucia winy wobec niej. Ciężko w takim wypadku o satysfakcję. Pozostaje przyjemność, bo składanie wiersza z fragmentów zdań i pomysłów sprawia mi – oczywiście gdy już pokonam pierwotną obawę, że nic z tego nie wyjdzie i że szkoda czasu – dużą frajdę. A to podwójne liczenie wzięło się stąd, że ja w ten sposób trochę ocalam owcę, a trochę sycę wilka. I mam nadzieję, że jednak nie pomyliłem ducha czasu z komiwojażerem.

JB: Właśnie tak myślę o Flash crash. Bo coś się ewidentnie stało. Nawet nie wiem, czy chodzi o samo pobłądzenie w okolice czterosylabowego słowa na „k”. Posłużę się teraz narzędziem, które wyczytałem w rozmowie Dawida Kujawy z Rafałem Wawrzyńczykiem, bo bardzo mi się spodobało przez prostotę i spore jak na aż taki skrót możliwości znaczeniowe. W poziomie idziesz mniej więcej znanym nam już i może nawet jako tako rozpoznanym Hetmanem, natomiast w pionie pojawia się to, czego się dotąd wprost nie tykałeś. Jakbyś ze zdumieniem wylazł zza szańców i nawet wpław przekroczył fosę. Ale sam ten gest nie ma aż takiego znaczenia, ciekawe jest dopiero to, co dzieje się za fosą. Nie ustawiasz żadnej kosy na sztorc. Nie nastawiasz też ostentacyjnie piersi na wraże kosy. Raczej da się zaobserwować postawa „Niech pobędzie dzieckiem na pustym placu zabaw w ulewie”. Postawa ma znaczenie?

GH: Przez ostatnie cztery lata sporo się działo. Nie mam jednak wrażenia, że wykonałem w tym czasie radykalne czy choćby znaczące ruchy w, jak to ująłeś, pionie. Jeżeli przyjmiemy istnienie owych szańców i fosy, to wydaje mi się, że nie tyle ja zza nich wyszedłem, ile raczej one przesunęły się względem mnie. I że skrócił się też, metaforycznie rzecz ujmując, dystans między błyskiem a grzmotem. Zaczęli znikać bliscy mi ludzie. Zaczęły się zmieniać moje wyobrażenia na temat innych bliskich mi ludzi i na temat mnie samego. Na większą skalę zamanifestowało się realne. Ono mi wlazło w paradę dotkliwiej niż kiedykolwiek wcześniej. I to „odświeżenie widoku” faktycznie stanowi jedną z warstw tego tomiku. A czy postawa ma znaczenie? Taka, której nie ma – nie ma. A skoro się pojawia, to ma. Choćby tylko dla tego, komu czy u kogo się pojawia.

JB: To może przejdźmy na chwilę do maszynek. Inaczej budujesz alegorie. Czasami tak, że ich prawie wcale nie widać. Ćwiczenia? Praktyka? Rozważanie teoretyczne? Narośnięcie biegłości? Czy odwrotnie, bardziej ufasz czytelniczce lub nawet czytelnikowi?

GH: Swoje wiersze postrzegam jako wyrastające z chęci nadpisania podstawowych wzruszeń odpowiedniki prostych rockowych kawałków. Grywam w zespole wykonującym takie kawałki i kiedy słyszę, że koledzy zaczynają grać melodię, która przypomina mi jakąś wcześniejszą naszą melodię – albo nawet nie naszą, tylko, powiedzmy, Boba Dylana [śmiech] – to przy dokładaniu swojej cegiełki staram się unikać już wcześniej wykorzystanych pomysłów, wymyślonych przez siebie albo przez kogoś innego, bo nie za bardzo lubię się powtarzać albo kopiować innych. Więc metodą prób i błędów szukam satysfakcjonujących mnie rozwiązań, one niekiedy wydają się początkowo zupełnie pokraczne i nieskładalne, ale maltretowane i szlifowane z uporem w końcu zaczynają jakoś pasować i funkcjonować z resztą. Choć oczywiście nie jest to metoda w stu procentach skuteczna i czasami okazuje się, że próbuję wyważyć otwarte drzwi albo że brakuje mi po prostu konkretnej muzycznej wiedzy czy techniki, przez co pewne rozwiązania brzmią dobrze tylko w mojej głowie. Podobnie mam z wierszami, tylko że tu jest znacznie większy komfort, bo nikt nie patrzy, nie słucha i można próbować do skutku. Czyli tak: ćwiczenia, praktyka rozumiana jako ucieczka od trupiego odoru odgrzewanego kotleta i zaufanie do czytelnika, czyli do siebie, bo o innych mam blade pojęcie.

JB: Bardzo pięknie. Perkusiści, którzy grają zgrane do cna przebiegi, to towar dość łatwo sprzedawalny, ale… może nie będę tego kończył. Grałem kiedyś z takim, który ciągnął za sobą straszliwy bałagan, dosłownie wszędzie, nie tylko w powietrzu, ale jak już coś doszlifowaliśmy, to ten jego bałagan, jak się nagle okazywało, wnosił coś, czego w kawałku wcześniej nie było. Ale tego nie można powiedzieć o Flash crash, bo w tej książce nie ma bałaganu. Wysprzątałeś do czysta. W rytmach, brzmieniach, w pionie i w poziomie. Opowiesz trochę o metodzie?

GH: Robię to głównie na oko i na ucho. Nie liczę, nie mierzę. Może z wyjątkiem wiersza Rock music, gdzie parę razy faktycznie dokonałem pomiarów. Mam w tyle głowy pewne wyobrażenia, foremki. Jest to zbiór odporny na zmiany, acz otwarty. Na przykład jakiś czas temu bardzo spodobało mi się, co powiedział w rozmowie opublikowanej na Twojej stronie Cezary Domarus: że nie scala wiersza wokół jednego ośrodka. To inspirujące, zacząłem potem myśleć o wierszu jako przestrzeni, w której znajduje się kilka sensotwórczych gwiazd. Wokół nich poruszają się inne obiekty, a ich orbity czasem się przecinają, obiekty przeskakują z jednej na drugą – i to te błyski przecięć i przeskoków, a nie samych gwiazd uwidaczniają się potem w tekście. Następnie zacząłem tak myśleć o całej książce i w pewnym momencie ona składała się już z bodaj ośmiu minicyklów, po 3-5 wierszy każdy. Ale ten porządek wydał mi się zbyt pedantyczny, nieludzki, więc go rozprężyłem, choć ślady tych cyklów są w książce oczywiście widoczne.

JB: Natomiast jeden główny cykl i trzy poboczne się ostały. Może opowiesz o tym głównym, pisanym niejako w obu skalach (w pionie i w poziomie) z zewnątrz. Na przykład wiersz z herbatą, który mnie bardzo zastanowił. Bo ktoś, kto mówi w tym wierszu, także jest tam wewnątrz. I czy czytelnik ma choć odrobinę możliwości poczucia się w tym wierszu (czyli w tej przestrzeni) na zewnątrz. I kto/co wprawia łyżeczkę w ruch? I czy ruch może cokolwiek zmienić? Czytelnicy tej rozmowy jeszcze tego prawdopodobnie nie wiedzą, ale pytam tu o polskość.

GH: O, to ciekawe, bo Bolzga nie stanowi dla mnie akurat cyklu głównego tej książki. Ale to nieistotne. Pytasz o wiersz z wnętrzem filiżanki. To wnętrze wprawdzie pozwoliło mi się od siebie oddalić, ale nie całkiem zerwać ze sznurka. Jak je postrzegam? Jest trujące, toksyczne, uzależniające, męczące, piękne, wzniosłe, marzycielskie i duszoszczypatielne. Składają się na nie oczywiście ludzie, których znam bądź znałem, ich historie, dziesięciolecia nieprzepracowanych i często dziedziczonych lęków, traum, kompleksów, tęsknot, zahamowań, glajchszaltowania czy zatrzymanej w pół kroku rozpaczy, która nie ma dość odwagi bądź desperacji, by doprowadzić się do końca, gdzie mogłaby odkryć wyzwalającą pustkę, radosny brak własnego ciężaru. O, taki ruch mógłby sporo zmienić, nie sądzisz? Niestety zamiast tego najczęściej grzęźnie w przesądach, zaprzeczeniach, dogmatach czy wyuczonej bezradności. Ja się na to wnętrze zżymam, ale przecież też działam na jego oprogramowaniu. I choć od lat stoję w pewnym sensie odwrócony plecami, to nie umiem się powstrzymać, żeby nie zerkać przez ramię. Tak z grubsza wygląda moja historia rodzinna i moja lokalna polskość.

JB: Oj, widzę, że muszę grzeczniej. Bo żeby się rozpłakać, zaczniemy żartować. Albo odwrotnie. Co jest zatem cyklem głównym tej książki? I dlaczego? Formy? Muzy? A może jednak sprawa kocyka trzymanego w bagażniku? Ten ostatni tak mnie poruszył, że aż pożałowałem, że nie mam takiego ani nic takiego.

GH: Och, wręcz zachęcam Cię do większej niegrzeczności. Chciałbym tu w końcu powiedzieć coś kontrowersyjnego, bo póki co, jestem boleśnie poprawny.

Dla mnie cyklem głównym Flash crash, od którego zaczęła się ta książka i wokół którego obraca się również sporo innych jej wierszy, był Robak w niebie. Tytuł nawiązuje bezpośrednio do piosenki Worm in Heaven zespołu Protomartyr. Wokalista Joe Casey, pytany o jej genezę, wskazał na dość popularny w muzyce rockowej gest pożegnania. Co zrozumiałe, pożegnalne utwory czy płyty są tworzone przez artystów głównie pod koniec ich życia, by wymienić tylko ostatnie dzieła Davida Bowiego czy Leonarda Cohena. W 2020 r. Casey, wówczas 43-latek, uznał, że sytuacja jest na tyle nieciekawa (choć z dzisiejszej perspektywy covidowa jazda okazała się przecież ledwie preludium), że na wszelki wypadek napisze swoje pożegnanie już teraz i będzie to miał odfajkowane. No i stworzył świetny tekst do równie świetnej muzyki. I pomyślałem: o, fajnie, też tak chcę! Była to również doskonała okazja, żeby poużalać się trochę nad sobą, jak we wspomnianym wierszu z kocykiem, i nad paroma osobami, które już same nie mogą tego zrobić.

JB: Tak, to mnie przekonuje. Żegnasz się, ale kiedy po przeczytaniu pliku z książką spytałem, czy to ostatnia Twoja rzecz, uspokoiłeś mnie. Ten kocyk z czwórki Robaka plumknął mi o coś, czego sobie wcześniej nie uświadamiałem. I zapytam Cię właśnie o to. Świadomie napisałeś te wiersze tak dyskretnie i tak absolutnie detalicznie, żeby pykać czytelniczki i czytelników w takie strunki zaczepione gdzieś w ich najgłębszych piwnicach, do których nie zaglądają i nie pamiętają o ich istnieniu? I skąd pomysł, żeby korzystać z czegoś w rodzaju przypowieści? Bo nigdy nie pchasz palucha i nie plumkasz mocno i wprost.

GH: Składanie deklaracji, że coś jest ostatnie, może narażać na śmieszność. Patrz Tomasz Adamek. Albo Billy Corgan. To już lepiej mówić, że na pewno nie, że będzie jeszcze dużo więcej. Przecież nikt by do Billy’ego nie miał dziś o nic pretensji, gdyby ten nie gadał w 1998, że Ava adore to ich ostatnia płyta.

No. A trzymanie się detalu wybrałem z rozsądku. Jest to rygor, który sobie narzucam, bo gdybym tego nie robił, to przy swoich skłonnościach bardzo prędko odleciałbym w rejony Williama Blake’a czy jakichś manichejskich psychodram pojęciowych. We Flash crash widać zresztą te zapędy chyba nieco bardziej niż dotychczas, choć nadal je jako tako kontroluję. Przypowieść – jeśli rozciągniemy jej definicję tak bardzo, że podpadną pod nią niektóre moje wiersze – jest formą bardzo poręczną, bo po pierwsze, ustawia od razu typ relacji między czytającym a tekstem, zawiesza nad nimi taki intrygujący cudzysłów, a po drugie, manichejskie psychodramy nabierają w przypowieści krwi, chlorofilu i innych realnych cech.

Co do pykania w strunki – chyba kiedyś nawet pisaliśmy o nim albo rozmawialiśmy. Oczywiście, nie wypieram się, jest to nawet moja fiksacja. Otóż lubię sobie wyobrażać, że trącam takie strunki u kogoś, kto te wiersze czyta, albo nawet coś temu komuś do środka podrzucam, ale trącam czy podrzucam na tyle nienachalnie, żeby dana osoba czytelnicza myślała, że to jest jej i że zawsze w niej było. Czy to się jakoś nazywa?

JB: Wszystko ma swoje nazwy i to jest bardzo praktyczne. Natomiast na ile praktyczna jest postawa tego kogoś, kto chwali się w wierszu budującym główny cykl:

Ale za to z wiedzy wyśnionej
byłem nie do złapania.

?

GH: W skali od pi razy drzwi przez wpół do komina to pewnie trochę będzie, choć bez certyfikacji.

JB: Możemy uznać, że jeśli ktoś w tym miejscu to jeszcze czyta, to jest to łebski ktoś. Zatem czas na poważne pytania? Czy pogadamy jeszcze na przykład o tym urzędniku zbudowanym na takiej ilości przeczeń, że chyba powinien od tego umrzeć? Piękna figura. Świadectwo klęski lub nawet wielkiej bessy. Przeciwko komu jej użyłeś? I czym ta figura jest w świecie, jaki od niedawna znamy? I czy ma ona relację z tytułem książki?

GH: O, wkraczamy w najniższe kręgi książki. Pewnie Cię nie zaskoczę, kiedy powiem, że figurę urzędnika i bohaterów paru innych wierszy z tych okolic zacząłem budować od doświadczenia biograficznego, a potem nawijałem na nie, w formie przepuszczonej przez, jak to mówisz, maszynki, historie innych osób. Miałem akurat w życiu taki czas, kiedy własne życie wydawało mi się obojętne. Było zimno i szaro, sprawy mi trzeszczały, ruscy strzelali do ludzi, na rynkach trwała zwała… Coś mi się wtedy wywichnęło i zgadza się, tytuł książki ma z tym dużo wspólnego. Nie była to oczywiście ta nagła samobójcza desperacja, którą z przeraźliwą przenikliwością opisał David Foster Wallace w Niewyczerpanym żarcie – inaczej byśmy teraz nie rozmawiali, a tomik wydany post mortem nosiłby zapewne tytuł Rug pull [śmiech]. Było to raczej uczucie tajemniczej ulgi, spokojnego lotu opadającego z wyłączonymi silnikami. A potem zrobiło się cieplej i słoneczniej, leki zaczęły działać, rozmawiamy. Bessa chyba też już za nami. Te wiersze są świadectwem tamtego okresu. Czy napisałem je przeciwko komuś? Może, parafrazując bodaj Miłosza, przeciwko sobie w świecie.

JB: Świat o tym nie wie, ale bez Ciebie, to już nie byłoby to. Ale czemu ten urzędnik lepi akurat z tego materiału? I czemu w ukryciu? Pod powałą? Pytam, bo Ty w tej sprawie wiesz po prostu więcej od nas wszystkich razem wziętych.

GH: Wyobraźmy sobie, że istnieje taka osoba, która najpierw przeczyta odpowiedź na to pytanie – taką, jakiej bym Ci udzielił – a potem przeczyta ten wiersz. I co my takiej osobie zrobimy? My takiej osobie coś zabierzemy. A czy my powinniśmy takiej osobie coś zabierać? Otóż wprost przeciwnie, powinniśmy na nią chuchać, dawać jej wszystko i na wszystko pozwalać! Bo taka osoba to jest skarb.

Ale jeślibyś się jednak upierał, to podam tagi: jest ich pełno w odpowiedzi na Twoje wcześniejsze pytanie o polskość.

JB: Sądzę, że masz rację. Zabieranie zrobiło się tak współczesne, że chociaż my nie zabierajmy. A co z dawaniem? Bo Ty w tej książce dużo dajesz.

GH: Dawanie jest skomplikowane, jeśli nie wiąże się z automatyzmem działania. Takie skomplikowane dawanie liczy się jako rzut za trzy punkty. W tym elemencie gry byłem akurat dość przeciętny, choć podejmowałem sporo prób. Najlepiej wychodziły mi zdecydowanie loby hakiem, nawet z dalszej odległości.

JB: Może i to właśnie tak jest we Flash crash? Śmiejesz się w tej książce na różne sposoby, ale raczej to są niesygnalizowane i niespodziewane loby hakiem z połowy boiska na wuefie. I trafiasz. Raz do właściwego kosza, raz do własnego, czasem do tych dodatkowych koszy po bokach sali gimnastycznej lub w wuefistę, lub najładniejszą dziewczynę w klasie. Różnie się uśmiecham przy tej książce, ale regularnie. Szukałeś rytmu z szybszego wypuszczania powietrza nosem przez czytelnika?

GH: OK, tylko pamiętajmy, że Ty i ja mamy swoiste dość poczucie humoru. Niemniej cieszę się, że o to pytasz, bo tym sposobem właśnie uświadomiłem sobie, że humor to drugi obok detalu rygor, którego staram się z rozsądku trzymać. Choć wydaje mi się mniej ważny. Bo detal bez humoru jakoś sobie poradzi, często przecież radzi sobie fenomenalnie, ale humor bez detalu już nie. Nie wyobrażam sobie na ten moment, na czym taki humor miałby polegać. Ale zastanowię się, bo to w sumie ciekawa sprawa…

Natomiast rytmu, o który pytasz, nie szukałem. O czytelniku myślę zwykle jako kimś poważnym, pedantycznym, oddychającym miarowo i nastawionym krytycznie.

JB: Nie pomyślałeś nigdy, że czytelniczki (a nawet czasem czytelnicy) to żywi ludzie?

GH: I nie są po różnych filologicznych doktoratach? I nie mają wielkich szop z pozawieszanymi na hakach złowieszczymi narzędziami krytycznymi? I nie ma ich tu teraz z nami? Damn… Czy Ty mnie właśnie egzorcyzmujesz?

JB: Próbuję raczej dociec, skąd się wziął wiersz napisany dla żywych ludzi, Rock music. Skąd ta playlista? I nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę na żywo, jak czytasz to głośno.

GH: Rock music to taki Tren XIX na miarę tej książki [haha]. Tak się złożyło, że mój mózg najbardziej reaguje na bodźce muzyczne, mocniej niż na literackie i filmowe i zdecydowanie mocniej niż na te ze sztuk wizualnych. Playlista to hołd dla ludzi, którzy katalizowali bądź katalizują różne moje stany. Oni są jak niezmordowana naziemna obsługa portu cargo. Część ma w tym zasługi niepodważalne, część się nie załapała, a część trafiła głównie ze względu na rymotwórczy potencjał nazwiska. Przykładowo, GG Allin to nie jest gość, którego bym słuchał często do poduszki.

Poza tym regularnie napełnia mnie radością myśl, że wciąż trafiam na nowych świetnych artystów i że choćbym nie wiem jak się starał, to i tak nigdy w życiu nie poznam pewnie nawet jednego procenta z nich wszystkich.

JB: A gdybyś miał to przeczytać do mikrofonu publicznie z podkładem muzycznym, kto miałby go zagrać? Możesz teraz solidnie pomarzyć.

GH: No to marzę. Perkusja: Jaki Liebezeit i Jimmy Chamberlin; bas: Eric Avery; gitary: Robert Sadowski i Syd Barrett; piła, banjo, akordeon – Julian Koster; wsparcie wokalne, marakasy, tamburyn, sceniczny ruch oraz bezruch: Cedric Bixler-Zavala i Hope Sandoval. A na solo mógłby wpaść John Medeski ze swoim czołgiem.

JB: Pięknie. Żadnych dęciaków? Żadnych smyczków? Nawet te z klawiszami tylko na solo. Ale w starutkim i piękniutkim BX 19 tri uwięziona jest kaseta z koncertem Dire Straits. Co musi mieć samochód, żeby tak detalicznie jak u Ciebie trafić do wiersza?

GH: Poważam dęciaki i smyczki, ale zostawię je sobie na inną playlistę i na inny skład. Do muzyki opartej na dęciakach i smyczkach trzeba dojrzeć. Tymczasem ostatnio – co zdarza mi się średnio raz do roku – znów pobłądziłem w rejony starego grindcore’u i death metalu, zespołów typu Pig Destroyer, Napalm Death, Obituary czy Deicide. Dawniej mnie takie granie nieco przytłaczało, dziś słyszę w nim sporo ciekawych pomysłów i melodii. Choć też czasami wydaje mi się staroświeckie, zwłaszcza w wymiarze solówek gitarowych. Poza tym potrzebuję od czasu do czasu zaspokoić swoją potrzebę usłyszenia ubijania kotletów za pomocą werbla i podwójnej stopy.

A teraz niespodzianka: BX przeszedł w tym roku detailing, wymianę wydechu, a zepsuty kaseciak został zastąpiony radiem z Bluetoothem, do którego doszły nowe głośniki. Teraz nie jest już tak romantyczny. Ale przynajmniej na długie trasy nie trzeba już podwieszać pod lusterkiem bezprzewodowego głośnika typu tuba. Dzięki czemu jest więcej miejsca na wunderbaum o zapachu świeżego sportu.

JB: Zapytam na koniec o jedną rzecz. Wydaje mi się, że warto o to pytać. Sam czasami zdaję sobie sprawę z tego, że napisałem powieść tylko po to, żeby móc napisać jakieś zdanie, które samo, bez powieści, byłoby niczym. Tak samo jest z książkami z wierszami. Zwykle chodziło mi tylko o jeden wiersz, ale sam wiesz, czym jest goły wiersz. Gdyby z Flash crash miał się ostać tylko jeden, który byś wskazał? Może też jakieś uzasadnienie? Ja chyba najbardziej zapamiętam dwójkę z Robaka w niebie.

GH: Byłby to zapewne Koperek, szczypiorek, oregano. Wciąż nieoczywistą przyjemność czytelniczą daje mi to spojenie w jedną całość wniosków płynących z przeczytanego parę lat temu tekstu o afektach reaktywnych w różnych fazach rozwoju czterosylabowego słowa na „k” z mozołem i banałem zakupów i czynności kuchennych, z jakże istotną kwestią odpowiedniego nawadniania roślin, zwłaszcza latem, z plastynacyjną działalnością Gunthera von Hagensa, z pewnym politycznym buzzwordem oraz czasownikiem „płożyć”, który szalenie mi się podoba i na który od dawna się zasadzałem, a na dokładkę jeszcze z Hymnem do miłości. Jak to wszystko się ze sobą nie pogryzło, nie mam pojęcia.

JB: Z Ciebie to chyba w ogóle niezły šalamunista w pionie. A poziomie?

GH: Czytanie Šalamuna polecam oczywiście każdemu, człowiek może zupełnie zapomnieć o wierszu i znaleźć się w świecie, w którym najbardziej przydatna okazuje się wiedza wyśniona. Ale chyba mamy w polszczyźnie całkiem sporą grupę piszących, których znacznie więcej niż mnie łączy z tym poetą.

Nie wiem jednak, czy dobrze rozumiem te piony i poziomy. Znamy się trochę, więc może Ty mi powiesz. Ja zobaczę odpowiedź i, ponieważ się trochę znamy, zrozumiem pytanie, i wtedy potwierdzę albo zaprzeczę, co Ty na to?

JB: Jasne. Tak zrobimy. Może jutro? Bo jutro się widzimy. A tymczasem może opowiesz jeszcze o planach literackich. Bo w sumie jutro zobaczymy się w tej sprawie.

GH: A, to też Ci jutro opowiem 😊 Dzięki za rozmowę. Dawno tak fajnie nie spędziłem czasu!

.

.

Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/grzegorz-hetman-flash-crash-15635060557

.

.

Flash crash. Grzegorz Hetman
fot. Róża Bierut

.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.
Grzegorz Hetman

PODZIEL SIĘ