a39

Grzegorz Hetman
U cioci

Wybrałem się w odwiedziny do nieżyjącej od wielu lat cioci. Rak, podejście drugie, tym razem płuca, choć ostatnie tygodnie to był już, jak pisał Vonnegut o ostatnich dniach swojej siostry, rak wszystkiego. Ciocia, nim umarła, dała nieźle popalić swojemu mężowi (przeżył ją o kilka lat, rak, podejście pierwsze, trzustka), rodzinie, sąsiadom, a głównie sobie, na co największy wpływ miała choroba psychiczna, którą czasem leczyła, a czasem nie, jak tam się akurat złożyło.

Ekstrawagantka z cyberpunkową koafiurą, w leginsach i sukni w panterkę, opinającej jej krępą i baryłkowatą, już po podwójnej mastektomii, figurę, rozchwiana na tej dziwnej wysokiej fali, jaką pojmą pewnie tylko schizofrenicy i dwubiegunowcy, wsiada do swojego pokiereszowanego cinquecento i zasuwa ile fabryka dała z południa nad morze, obwieszona złotem – żeby wszystkie te zwożone cierpliwie w latach 80. z Bułgarii czy ZSRR kolczyki, łańcuszki, pierścionki przehulać w kilka dni, głównie na ciuchy i chłopaków ze wschodnim akcentem. (W pewnym sensie wróciły do siebie).

Cicha pacjentka szpitala w Bolesławcu, na przepustce w domu, przy kuchennym stole, rozmyta w papierosowym dymie. Spojrzenie całkiem spoza układu, niepasujące do żadnej ze znanych mi sytuacji. Niedoszła samo- i mężobójczyni, sąsiedzi wezwą policję i dopiero tak uda się ją przekonać, by odłożyła nóż. Spektakl na całą ulicę. Więc znowu Bolesławiec. Jakiś czas później kupi sobie królika. Zamieszkają razem w jednym pokoju.

I ta, kilka miesięcy przed śmiercią, pięćdziesięcioparoletnia wychudzona dziewczynka, o wyostrzonych chorobą semickich rysach, mówiąca cicho, niemal bezbarwnie, kiedy na chwilę zostaliśmy we dwoje: ciągle to samo.

Ale to nie jej mieszkanie. Ubrałem się lekko, nie zdjąłem nawet kapci, jakbym co najwyżej przeszedł przez krótki korytarz na klatce schodowej, właśnie z tego naprzeciwko, w którym faktycznie mieszkała z wujkiem, a które teraz stoi puste. Zapukałem i otworzyła natychmiast, stała przy drzwiach, żegnając się ze swoją macochą, obie milczące, skupione, poważne. Tamta wyszła, zupełnie nie zwracając na mnie uwagi. Wsunąłem się do środka, zamknęła drzwi i przeszliśmy do kuchni. Usiedliśmy na wprost siebie przy tym samym stole, którego okolice kiedyś, w arkadii na miarę tego domu, stanowiły jego gwarne centrum (z parapetu nieustannie nadawał wtedy czarny Kasprzak) i nad którym zawsze, odkąd pamiętam, unosiła się chmura papierosowego dymu.

– Przyniosłem ci yerba mate. Z mlekiem – przesunąłem w jej stronę tykwę z bombillą zanurzoną w gęstym białym płynie. – Jest zdrowa. Jeśli ci posmakuje, możesz ją zalać ciepłym mlekiem nawet dziesięć razy.

Była spokojna, zupełnie inna niż za życia, kiedy potrafiła nawijać bez wytchnienia, zapadać się w te kilkunastominutowe monologi kończące się niemal na krzyku, choćby o swoich kulinarnych talentach (prawie wcale nie gotowała). Jakby teraz oszczędzała energię. Wciąż w tym poważnym skupieniu, w jakim żegnała się z macochą.

– Czym się martwisz? – zapytałem.

– Ten izraelski komandos zabrał mi wszystkie dokumenty. I choć zgubił je całkiem niedaleko stąd, wiem, że już nigdy ich nie odzyskam – odparła i odsunęła od siebie tykwę.

PODZIEL SIĘ