Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Aël (fragment)
Luc Aubry

A jednak jestem skurwielem. Skurwysynem z wyższej półki. Szkoda, że dowiaduję się o tym tak późno. Za mną więcej niż połowa życia. Mam niewiele możliwości, aby wykorzystać ten dar. Na nic już nie zasługuję. Na pewno nie na spokój, nie na miłość. W moim życiu są jedynie wstyd, wina i porażka. Każdy krok, który podjąłem, był krokiem ku niczemu. Każdy wybór prowadził do ściany, przed którą teraz stoję. Tępo w nią wpatrzony, zlewający się z jej chropowatą strukturą. Rozpadam się na cząstki. Trudno mi je złożyć w całość. Mam na imię Aël. To bretońskie imię. Dobre, bo krótkie i z seksownymi kropeczkami nad e. Aël to grecki ángelos. Anioł, posłaniec. Powinienem być posłańcem i aniołem. Nie wydaje mi się jednak, żebym w trakcie swojego ponad półwiecznego życia coś światu przekazał. Może się mylę. Może przekaz gdzieś zakiełkował, a ja nic o tym nie wiem.

***

Jechałem D 914 w dół, w stronę Kraju Basków. Zatankowałem w Villeneuve-de-la-Raho. Minąłem malownicze Elne. Jechałem do ciotki z obowiązku. Tyle razy prosiła, tyle razy odmawiałem. Jadę też po to, żeby odzyskać wspomnienie bosych stóp i spotkać się z przyjaciółmi z dzieciństwa. Ciotka ma pewnie z osiemdziesiąt lat. Kiedy ten czas minął? Czy nadal jest zwiewna?

Brama była zarośnięta glicynią. Nacisnąłem dzwonek. Długo czekałem.
– Mały Aël – łagodnie zapiała ciotka.
– Raczej stary, gruby i łysy – tak się czułem.
– Wiesz, znowu mam migrenę. Powinnam odpuścić sobie Argelès. To wszystko mnie męczy.
– Wyglądasz promiennie.
– Kłamca – powiedziała, uśmiechając się.

***

Izba przyjęć była brudna, plastikowe krzesła przy każdym ruchu skrzypiały, były cholernie twarde. Poprosiłem Ann, żeby nie czekała. Chciałem zostać sam. Po półtorej godziny przyjął mnie lekarz. Potem kazali mi pokazać, co mam w torbie. Maszynka do golenia, guma do żucia, pasek – wszystko trafiło do depozytu. Byłem potwornie przerażony, kiedy drzwi oddziału zamknęły się za mną.
Każdy może trafić na korytarz mierzący sześćdziesiąt cztery kroki. Otwierają i zamykają go metalowe drzwi w kolorze ciemnej, butelkowej zieleni. Korytarz nie ma okien. Jest sztuczne, białe światło i kilka kamer. W każdej sali stoi pięć łóżek. Okna są zakratowane. Życie toczy się na korytarzu. Trzeba znać reguły. W palarni rodzą się znajomości. Czasem cięższe niż moja depresja. Dzień dzieli się na trzy interwały: śniadanie, obiad, kolacja.

.

***

Café Bizarre

.
Chodził czytać do Café Bizarre. Przychodził tam codziennie około 10:30. Kawiarnia znajdowała się na parterze kamienicy, w której od trzydziestu dwóch lat mieszkał. Praktycznie mógłby tam zejść w kapciach i piżamie, ale nigdy tego nie zrobił, choć kusiło go to. W środku Café Bizarre była mroczna i zapyziała. Dawno wnętrza nie odnawiano. Od strony ulicy stały dwa rzędy stolików, w każdym było sześć. Jean-Marc siadał przy pierwszym stoliku po prawej stronie od wejścia, przy tym bliżej witryny. Zamawiał śniadanie: croissant, masło, konfitura i większa kawa. Porannymi oczami omiatał ulicę i przechodniów. Ulica nie była ruchliwa, ale ludzi nie brakowało. O poranku były tam portugalskie gospodynie spieszące do rzeźnika, warzywniaka, po sery i bagietki. Byli jeszcze nieobudzeni studenci pobliskiego uniwersytetu z rozczochranymi włosami i wygniecionymi t-shirtami. Byli spóźnieni dostawcy, poranni kurierzy i chanelowsko eleganckie kobiety. Jean-Marc zastanawiał się, co one tu robią? Były jak napuszone pawice, dumnie prężące się

– Czy mogę się dosiąść? – powiedziala chanellowska kobieta.
– Jest tyle wolnych stolików.
– Mogę? – powtórzyła pytanie, czekając na odpowiedź Jean-Marca.
– To jest mój stolik – odpowiedział Jean-Marc, nie dowierzając własnym słowom, które wybrzmiały z nieoczekiwaną stanowczością. Był zdziwiony, że postawił granicę.
– Jest pan niemiły i obcesowy. Nie chce pan wiedzieć, dlaczego pana stolik jest także moim?

Wnikliwiej zlustrował kobietę. Miała około czterdziestu lat. Jej ubiór nie był chanelowską garsonką, ale popielatą, plisowaną spódnicą przed kolano, popielatym sweterkiem i jasnobłękitną bluzką. Żadnej biżuterii poza… a jednak… chanelowska kamelia wpieta w sweterek. Jej długie szatynowe włosy były skręcone w niechlujny, rozpadający się kok. Kobieta usiadła, splotła nogi i spojrzała na Jean-Marca. Zamówiła kawę i zapaliła papierosa.

– Chciałam dzisiaj usiąść przy tym stoliku. Powiem Panu dlaczego.
– Proszę opowiadać.
– Lata temu raz byłam w Café Bizarre z moim ojcem, miałam dwanaście lat. Do dzisiaj nic tu się nie zmieniło – jest ten sam kelner i ta sama tapicerka na kanapach. Siedzieliśmy przy stoliku, przy którym teraz siedzimy. Ojciec powiedział mi coś okrutnego, choć wtedy nie rozumiałam tego okrucieństwa. Powiedział, że jestem mu obca.

.

***

Lepramuseet, Kong Oscarsgate 59, Bergen

.
Początkowo zakażenie przebiegało bezobjawowo. Był rozmowny, zapraszał i przyjmował zaproszenia, spotykał się na mieście, był chętny na weekendowe wyprawy. Złośliwy mikrob był cierpliwy. Ten typ poczeka nawet dwadzieścia lat. W Bergen jest muzeum tego wirusa. To niewielki kompleks skandynawskich, drewnianych budynków z małym kościółkiem pod wezwaniem Św. Jeana w centrum. Za kościółkiem wznosi się górka. Jean chciałby tam spędzić ostatnie dni choroby. Zaletą miejsca jest to, że nikt go nie odwiedza, choć bilety można łatwo kupić w internecie, dorośli płacą 170 norweskich koron.

– Czy elektrycznym samochodem, tą białą Teslą dojadę do Bergen? – zapytał Jean w salonie Tesli.

– Nie ma wątpliwości.

– Wybieram Teslę i jadę do Bergen – z przekonaniem odpowiedział Jean, bo jako chory nie miał nic do stracenia.

– To idealny wybór. Czy jakieś dodatkowe opcje? Mamy robota humanoidalnego, kształtem przypominającego średniego wzrostu człowieka. Kolory robota to połączenie bieli ciała i czerni głowy zgodne z kolorystyką używaną podczas lotów SpaceX.

– Chętnie pojadę z robotem. Będzie mi raźniej.

– Mogę Panu zaproponować jeszcze jedno udogodnienie, skoro jedzie Pan tylko z robotem. Potrzebuje Pan chusteczek higienicznych. Mamy je gratis. Mamy chusteczki nawilżone zapomnieniem. Czy ta opcja Pana interesuje?

– Jak długo działają?

– Zdąży Pan rozpakować walizki w Bergen i nadal będą działały. Mamy na to certyfikat.

Jean spakował walizkę. Wziął najpotrzebniejsze rzeczy. Dwie książki, szczoteczkę do zębów i wspomnienia. Wsiadł do Tesli. Wysiadł w Bergen. Użył gratisowej chusteczki. Kupił bilet i umarł. Muzeum upamiętniło go miedzianą tabliczką – „Zmarł w Bergen. Miał Teslę z humanoidalnym robotem. Nie było przy nim nikogo innego.”

***

Taksówkarz zatrzymuje się przy Pharmacie Firas. Nie wiem, co dalej. Pytam o souk. Idę w jego kierunku. To centralne miejsce. Podobno ulica Echebbi, przy której jest dom Serge’a, jest na lewo od souku. Podobno to kawałek drogi, właściwie koniec miasteczka. Jest bardzo gorąco. Mam mokre plecy. Chce mi się pić. Nie mam wody. Oddalając się od souku, zabudowa staje się rzadsza. Domy z piasku, w kolorze piasku.

***

Pustynia o poranku była niebudzącym się do życia światem. Ciemne niebo powoli ustępowało żarowi słońca. Pustynia wypełniała się światłem. To było jak stworzenie świata. Z każdą chwilą pustynia zmieniała się. Piasek zaczynał drżeć. Żar pustyni to nie tylko fizyczny ból, to także mój ból. Stawałem się pustynią. Pustynia nie jest do opowiedzenia, trzeba ją przeżyć. Pewnie wiele razy. Nie znam jeszcze pustyni. Coś się kurczy, coś się tworzy. Od wiatru fałdują się fale piasku. Erg to pustynia wydm. Na ich powierzchni piasek przesypuje się, przekształca. Gama odcieni. Ogrom, przestrzeń, cisza, żar. Kontemplacja. Jestem ziarenkiem piasku. Nieskończonością. Pustynia wciąga, dalej, coraz dalej.

***

Wiem, że coś się zbliża. Nie boję się. Adhan muezzina rozchodzi się w powietrzu sześć razy dziennie. Adhan odmierza mój czas. Rzadziej chodzę do miasteczka. Większe zakupy przywozi mi samochodem Imran. Butlę z gazem też. Czuję, że coś we mnie spokojnie gaśnie. Bezboleśnie. Od dawna czekałem na śmierć. Umieram śmiercią naturalną. Piszę to już z innego życia. Jestem piaskiem. Jestem rozgwieżdżonym niebem nad Saharą. Przestrzenią i ciszą. Umieram podobno młodo. Mam pięćdziesiąt dziewięć lat. Nazywam się Aël. To bretońskie imię.

Douz, Sahara, Grand Erg Oriental, 4 stycznia. Bez roku. Nie umarłem, na pustyni jest się wiecznym.
Āmīn.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

.

Dariusz Kaźmierczyk (ur. 1970 r.)

Absolwent dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Zawodowo przez lata związany z reklamą. Wiele lat spędził we Francji. Publikował w polskich miesiecznikach artykuły o kuchni francuskiej. Zaintersesowania to literatura, design, kuchnia i botanika.

„Aël” to opowieść o tym, co najtrudniejsze – o utracie siebie, o zmaganiu z depresją, samotnością i pustką. To książka, która nie udaje, że wszystko będzie dobrze. W czasach nadmiaru bodźców i kultu produktywności, „Aël” daje głos milczeniu, niemocy, ciszy. W czasach presji społecznych i algorytmicznego szczęścia, pokazuje człowieka, który się zatrzymał – i próbuje siebie usłyszeć. To książka o mężczyźnie wrażliwym, głęboko myślącym, który nie mieści się w normatywnych rolach i wzorcach.  To proza o wielkiej delikatności i odwadze, która mówi: jesteś, jaki jesteś – i to jest wystarczająco dużo.

PODZIEL SIĘ