Mieszkanie w akademiku miało charakter edukacyjno-społeczny. Można było się tam dowiedzieć dosłownie wszystkiego, od orientacji seksualnej Jorgena z Majorstuen po przyczyny konfliktu w Syrii z podanymi na tacy jego konsekwencjami dla nas, czyli białej „cywilizowanej” części świata. Było to też miejsce, gdzie stosunkowo łatwo można było załapać jakąś fuchę, pomagając temu czy innemu majstrowi. Ogólnie muszę powiedzieć, że mając doświadczenia, krótkie bo krótkie, ale zawsze to jakieś, z emigranckiego życia w Anglii i Niemczech, w Norwegii relacje między Polakami wyglądały zgoła inaczej. Każdy raczej starał się pomagać sobie przy załatwianiu pracy, mieszkania czy wypełnianiu jakiś prostych dokumentów po norwesku lub angielsku, co dla wielu stanowiło barierę nie do przeskoczenia. W Oslo było naprawdę klawo i nadzwyczaj gładko wszystko się toczyło. Jedynym minusem mieszkania w akademiku było ukrywanie się w godzinach od 7 do 15, bo w tych godzinach dyżurowała straż akademicka, a wszyscy polscy studenci pomieszkiwali tam na nielegalu. Ale poza tą jedną niedogodnością, wszystko było w jak najlepszym porządku. Jeśli oczywiście nie trafiło się na jakiegoś przewrażliwionego studenta, który uważał, że mieszkanie z polskimi robotnikami godzi w jego norweską dumę i złożył formalny donos do władz uczelni!
I tak właśnie, podszywając się pod studentów, mieszkaliśmy przez pierwszy okres naszego pobytu w jednym z najbogatszych krajów na świecie. W naszym akademiku mieszkało więcej Polaków-„studentów”. Był tam wspomniany wcześniej Adam z Opola, który charakteryzował się jedynie tym, że słuchał ciężkiej basowej muzyki na swoim starym laptopie z brzęczącym subwooferem. Był Andrzej student, który kuł skałę w piwnicy u jednego Norwega na Nordstrandzie. Był Tomek “Bez Ucha” który opisywał świat za pomocą “kondonów”, pojawiających się zarówno w znaczeniu pozytywnym jak i negatywnym. I tak kondomem mógł być sąsiad z Azerbejdżanu, czekoladki ze Szwecji (produkty spożywcze zazwyczaj przybierały cieplejszy charakter i były nazywane „kondonkami”), czy Norweg, u którego Tomek Bez Ucha aktualnie pracował. Był “Tadziu Czarna Paleta”, czyli polski cygan z biednej rodziny – jak sam się określał, Arczi Kosiara i Ludwik. Czasem wpadał też w odwiedziny Tomek, który mieszkał w lesie na Sognsvannie w namiocie. Niedaleko od Kringsjå. Tam gdzie przed rokiem, ja z ziomkami walcząc z przeciwnościami losu, testowaliśmy swoją wolę przetrwania. Szczerze mówiąc, to nie wpadał on w żadne odwiedziny, tylko albo żeby zrobić pranie, albo się po prostu ogrzać, bo był grudzień i temperatury w nocy spadały nawet do minus dziesięciu stopni. Taka to solidna ekipa zamieszkiwała budynek nr 31 blok 1A. Było też kilku studentów. Jeden informatyk, jedna studentka medycyny, jacyś humaniści i dwóch Azjatów, o których nikt nic nie wiedział.
Nasz akademik posiadał rozwiązania prawie hotelowe. Każde skrzydło było podzielone na moduły, w jednym module były trzy pojedyncze pokoje, które miały wspólną łazienkę. Na skrzydle znajdowała się również jedna wspólna kuchnia, która automatycznie pełniła też funkcję salonu, gdzie co wieczór przy wspólnym gotowaniu każdy zdawał relację z minionego dnia. Można śmiało powiedzieć, że nie było na co narzekać. Nie było idealnie ale było całkiem ok. Takie 6/10.
Takie życie w akademiku było dla mnie ciekawym doświadczeniem. Nie Tylko dlatego, że była to kolejna forma zabawy zwanej „przetrwaniem”, ale też z punktu socjologicznego. Analizując każdego mieszkańca naszego skrzydła, nie dało się uniknąć wrażenia, że ci wszyscy ludzie są niemal endemicznym gatunkiem, mogącym występować tylko na obszarze między Morzem Bałtyckim a Karpatami Północnymi, a to, co ich wyróżnia w zaistniałej sytuacji, to wysoka niekompatybilność z otaczającą ich rzeczywistością. Zresztą niewiele lepiej było jeśli chodzi o kompatybilność między poszczególnymi jednostkami wewnątrz grupy. I tak Tomek bez Ucha był 35-latkiem z Katowic, któremu upadł biznes w Polsce, bo jak sam przyznał “przepierdalał wszystko na dragi i alkohol zamiast spłacać kredyt”, za co teraz musi odpokutować. Tadziu Czarna Paleta był gościem po pięćdziesiątce z wyraźnymi znakami życia na twarzy, który systematycznie pracował na dokończenie budowy domu w Pionkach, wspomagając równocześnie córkę, która chyba nie osiągnęła zakładanego sukcesu finansowego, na którym jej ewidentne zależało. Ludwik miał plan zarobić kupę forsy, żeby wybudować dom pod Częstochową i założyć tam winnicę. Systematyczne wynoszenie pant flasker (butelki z kaucją) z każdego miejsca w którym się pojawiał, z akademikiem włącznie, miało mu w tym celu pomóc. Arczi Kosiara, wraz ze mną, był najbliżej posiadania „prawa do mieszkania w akademiku”, ponieważ oficjalnie posiadał ciągle status studenta. Co prawda nie w Oslo, a we Wrocławiu, i tak prawdę mówiąc, to był już daleko za uniwersyteckim murem, ale jakieś dziekanki, urlopy zdrowotne i zmiany kierunków, dawały mu ciągle nadzieję, że kiedyś dostanie upragniony tytuł i jego życie zmieni się diametralnie na lepsze.
Naszą cechą wspólną, było oczywiście to, że wszyscy razem, ale każdy z różnego powodu, znaleźliśmy się na Kringsjå, imając się przeróżnych prac, aby na koniec miesiąca cieszyć się z otrzymanych norweskich koron, zapominając przy tym o godności i życiu.
Kolejnym ważnym punktem mieszkania w akademiku, było picie wódy co piątek i sobotę. Chyba, że ktoś był zarobasem i musiał iść do pracy w sobotę, to w piątek pił tylko browary albo palił lolki. Albo pił browary i palił lolki – to już zależało od indywidualnego rozpatrzenia i oceny trudności zadań czekających na delikwenta następnego dnia. W browary i wódę zaopatrywaliśmy się u “przemytów”, których w Oslo było od groma. O przemytach mógłbym napisać jakąś nową książkę albo leksykon, ale może jeszcze nie teraz. Wspomnę tylko że moimi głównymi dostarczycielami napojów wysokoprocentowych był “Pan Janek”, który mieszkał na Grønlandzie, oraz “Sławek Piwko”, który nie wiem, gdzie mieszkał, bo asortyment dostarczał pod wskazany adres. Oslo ma tę wadę (a dla niektórych zaletę), że mimo bezskutecznych starań rządu do ograniczenia spożycia alkoholu i innych substancji odurzających, można tu dostać niemal wszystko o każdej porze dnia i nocy. Od zimnego Żubra przez afgański hasz do południowoamerykańskiej kokainy. Nie chcę się podniecać i rozwodzić nad tak błahym faktem, jak dostępność narkotyków w jednej z europejskich stolic. Chodzi mi raczej o to, jak bardzo nietrafionym rozwiązaniem jest wprowadzanie restrykcji dotyczących sprzedaży alkoholu czy trawy.
Wracając do naszych “studenckich” libacji, miały one charakter rubaszno-biesiadny. Po kilku kolejkach każdemu rozwiązywał się język i po kolei, a czasem jeden przez drugiego, uczestnicy wyrzucali z siebie bolączki życia na emigracji. Po pewnym czasie można było z łatwością przewidzieć, na jaki temat zejdzie rozmowa, w zależności z kim się rozmawiało. Tomek bez Ucha zazwyczaj gadał o “pukaniu” lasek. Chociaż jemu akurat alkohol nie był do tego potrzebny, Tadziu Czarna Paleta był tym wujkiem z wesela, który po kilku głębszych zaczynał opowiadać frywolne żarty i wyrywał się do tańczenia z pierwszą lepszą napotkaną kobietą. Arczi Kosiara był najbardziej męczącą osobą w tym towarzystwie. Zawsze rozmowy z nim schodziły na te same tematy. Norwegowie są fałszywi, Norweżki to dziwki, każdy próbuje go oszukać i wykorzystać. Za kulisami chodziły plotki, że Arczi ma w sobie tyle goryczy z powodu swojej dziewczyny, która mieszka we Wrocławiu i ponoć oddaje się cielesnym przyjemnościom z każdym napotkanym obcokrajowcem, który ma ochotę na alternatywne poznanie polskiej gościnności. Nie wiem skąd się wzięła taka teoria i nie wiem, czy jest w niej chociaż odrobina prawdy, wiem natomiast, że Arczi był okropnym męczybułą. Najlepiej rozmawiało mi się z Ludwikiem, bo tematy rozmów były bardzo neutralne, robienie wina, podróże, historie z życia wzięte.
Z niejasnych dla mnie powodów nikogo z tej całej zbieraniny nie interesowało moje życie, problemy, poglądy. Nie było to dla mnie nic nowego, bo w większości moich kontaktów to ja jestem osobą, która zadaje pytania, i ja jestem osobą, której pytań się nie zadaje. Ale pamiętam, że właśnie w tamtym czasie w akademiku zaczęło mnie zastanawiać, dlaczego moje historie zostają zawsze nieopowiedziane. Myślałem, że może ja nie mam nic do powiedzenia albo że mówię jakoś tak nieskładnie i rozmówcy nie są w stanie skumać, o co mi chodzi. Czasem nawet zdawało mi się, że niepotrzebnie używam trudnych słów, takich jak „pruderyjny” albo „kurtuazyjny”, co może onieśmielać współrozmówców, ale prawdę mówiąc, to krasomówcą nie jestem i prędzej użyję określenia “chyba cię pojebało” niż “to jest doprawdy aberracyjny pomysł”, więc to chyba też nie była trafna teoria.
Mój plan był prosty, miałem chodzić na kurs z NAVu i dostawać za to hajs, a po kursie dołączać do Tomka bez Ucha i pomagać mu w remontach i zarabiać hajs. Po pracy roznosiliśmy ulotki, żeby nakręcić kolejne roboty i zapewnić sobie tzw. cashflow. Na papierze wszystko wyglądało bardzo obiecująco i jak tak sobie wszystko podliczyłem, to powinienem był zarobić dużo hajsu w krótkim czasie. Koledzy z branży mówili, że jest taki “Marek gej”, który na początku swojego pobytu też dużo pracował, ale teraz to z domu nie wychodzi, a 60 tysięcy co miesiąc na konto wpływa. Minimum. Były jakieś niejasności z tym Markiem, ale kto by się tam czepiał szczegółów. Pieniądze miał, to znaczy, że odniósł sukces i mi ta wizja sukcesu gdzieś ćwierkała z tyłu głowy.
Z Tomkiem bez Ucha od razu zostaliśmy rzuceni na głęboką wodę, tzn. Tomek bez Ucha nie, ale dla mnie to była jakaś czarna magia. Mieliśmy poprawiać robotę po jakiś Polakach, którzy podjęli się przerobienia poddasza na przestrzeń mieszkalną. Okazało się, że wycięcie dziur w dachu dwuspadowym i zrobienie tam okien to zadanie przerastające studentów malarzy-amatorów, jakimi byli nasi poprzednicy.
Pojechaliśmy pod wskazany adres, przywitaliśmy się z rodziną i weszliśmy na poddasze. Zaraz po wejściu do pomieszczenia Tomek zrobił zrezygnowaną minę i powiedział:
– Może i ja się nie znam, ale ktoś to tu bardzo dojebał.
Przestraszeni Norwegowie od razu zapytali mnie, co on mówi.
– Its gonna be tough – odpowiedziałem bez zastanowienia.
– Patrz, jakie kondony (pisownia poprawna) tutaj zrobili! Haha, przecież to jest kurwa babol jak nic! – Tomek wskazał na odprowadzanie wody przy oknach, które ewidentnie zamontowane zostały wbrew panującym zasadom fizyki
Norwegowie wyczuli, że komentarz Tomka nie oznacza nic dobrego
– Co on mówi?
– Jest kilka niedociągnięć i kilka błędów, które będziemy musieli poprawić – starałem się nie przekazywać im informacji dokładnie w takiej samej formie, w jakiej dostawałem je od Tomka, bo po pierwsze, mogliby dostać zawału serca, a po drugie nie wiedziałem, jak dokładnie przetłumaczyć zdanie “To jest taki kondon, że my stąd do lata nie wyjdziemy. W chuja ktoś poleciał jak Hermaszewski w kosmos”.
Tomek wskazał jeszcze kilka elementów do poprawy i przystąpiliśmy do negocjacji ceny za usługę.
Małżeństwo było tak zdesperowane i tak przytłoczone całą sytuacją, że nawet się specjalnie nie targowali, tylko spokojnie przystali na zaproponowaną cenę, wymagając tylko słownego zapewnienia, że wiemy, co robimy, i że na pewno doprowadzimy projekt do końca. Zapewniłem ich, że nie mają się o co martwić, bo robota będzie zrobiona, zanim się skończy zima, a Tomek ma tyle doświadczenia, że mało który Norweg tyle domów w Norwegii wybudował. Chyba trochę ich uspokoiły moje zapewnienia, a po pierwszych dniach pracy widać było, że rodzina jest zadowolona z naszych postępów i nabrała do nas zaufania. Dostaliśmy nawet ciepły obiad na koniec pracy, a Tomek zrobił im listę wszystkich „kondonów” do poprawy, które znalazł podczas pierwszej wizyty. Wszystko wyglądało niepokojąco dobrze, należało tylko tego nie spierdolić.
Wszystko toczyło się w swoim tempie i zmierzało we właściwym kierunku. Było dobrze. Czułem, że jestem na właściwych torach. Zarabiałem pieniądze, miałem dach nad głową. Było dobrze. Poznałem kilka nowych osób. Moja stara znajoma z Wrocławia rozważała przeprowadzkę do Oslo. Było dobrze. Robota z Tomkiem bez Ucha była odmóżdżająca, ale też bezstresowa. Wykonywałem tylko dawane mi polecenia. Było dobrze.
Był koniec stycznia, wtorek wieczór. Wróciłem późno z pracy, bo Tomek bez Ucha wpadł na pomysł, że w ramach cięcia kosztów utrzymania włamiemy się na tzw. Szrot i ukradniemy stary zderzak do Forda Mondeo, bo własny straciliśmy kilka dni wcześniej na oblodzonym podjeździe. Cała akcja przebiegła dość sprawnie, ale kiedy ja ze zderzakiem stałem już poza obszarem złomowiska, Tomek bez Ucha został złapany przez ciecia, który musiał wypatrzyć nas na kamerze. Tomek bez Ucha sprzedał mu lute, wyszarpał się z jego objęć, przeskoczył przez płot i uciekliśmy do lasu. Trochę stresu było, ale finalnie cel został zrealizowany.
Jednak po powrocie do domu poczułem, że jestem wykończony i psychicznie, i fizycznie, i jedyne na co miałem ochotę to jedzenie, zimny browar i odcinek “Gry o tron” przed snem. Niestety, jak zresztą co wieczór, czekała mnie standardowa kłótnia z moją ówczesną dziewczyną, która tak jak ja, po (prawie) ukończeniu studiów, nie miała planu na życie i postanowiła dołączyć do mojej norweskiej przygody. Kłóciliśmy się o bliżej nieokreślone rozbieżności poglądowe. O to, że nie pomagam jej znaleźć pracy, nie biorę jej problemów na poważnie i nie wspieram jej w jej samotności. Zdanie “mógłbyś chociaż raz dla mnie coś zrobić” słyszałem co-kurwa-dziennie i już nawet niespecjalnie się tym przejmowałem. Tym razem było jednak trochę inaczej. Z jakiegoś powodu była bardziej nakręcona. Krzyczała na mnie, rzucając we mnie najwymyślniejsze obelgi i obwiniając o zły stan swojej kondycji psychicznej. Zazwyczaj, gdy napięcie było już tak wysokie, że można było zobaczyć pioruny w pokoju, wykrzykiwałem jej prosto w twarz, że przecież to była też jej decyzja, żeby się przeprowadzić do Norwegii. Ona natomiast odkrzykiwała, że może i Norwegia jej się nie podoba, ale jej wcale nie chodzi o sam fakt, że się tu znaleźliśmy, tylko o to, że ja jej nie wspieram. Ja ją wtedy przepraszałem i obiecałem, że od teraz wspierać ją będę i powoli wracaliśmy na właściwe tory. Tym razem, gdy tylko wypowiedziałem swoją kwestie, zapaliły jej się w oczach czerwone lampki jak u byka podczas hiszpańskiej corridy i rzuciła się na mnie z pięściami. W tym całym amoku potknęła się o jakiś śmieć leżący na podłodze i szybko znalazła się obok niego, tuląc głowę między kolanami. Schyliłem się nad nią, chcąc ją pocieszyć, mówiąc, że wszystko jakoś się ułoży, ale w tym momencie niczym Jean-Claude Van Damme sprzedała mi buta z półobrotu. Rozłożyłem się na podłodze jak długi, tracąc na chwilę kontakt z rzeczywistością. Kiedy się ocknąłem, słyszałem tylko strzępki jej wypowiedzi. Coś że jestem zerem i że mam się od niej odpierdolić raz na zawsze. Kiedy poszedłem do toalety zobaczyć jakie straty przyniosła ta jednostronna walka, materac i śpiwór wylądowały na korytarzu, a drzwi do “naszego pokoju” zamknęły się z hukiem. Musiałem spędzić noc w kuchnio-korytarzu, mając nadzieję, że rano sytuacja się trochę uspokoi.
Nazajutrz obudziło mnie lekkie szturchanie dwóch osobników ze straży akademickiej, którzy bardzo szybko wyjaśnili mi, że po pierwsze, spanie na korytarzu jest niedozwolone, po drugie, spanie na korytarzu osobom nieposiadającym karty studenta z Uniwersytetu w Oslo jest również niedozwolone, po trzecie podnajmowanie pokoju bez wiedzy działu administracji jest również niedozwolone, a po czwarte pokoje są jednoosobowe i zajmowanie ich przez dwie osoby, dodatkowo niemające nic wspólnego z uczelnią, jest kategorycznie zabronione. Udawałem oczywiście, że przekazywane mi właśnie informacje są dla mnie równie szokujące jak dla przedstawicieli władz uczelni i że byłem pewny, że to jest normalna praktyka, że się pomaga ludziom w potrzebie i że musiało zajść jakieś nieporozumienie, za które najmocniej przepraszam.
Dostaliśmy 24 godziny na opuszczenie lokalu, a ludzie z akademika nie chcieli nam w żaden sposób pomóc, bo twierdzili, że nasze kłótnie przykuwają zbyt dużo uwagi, a do tego są po prostu wkurwiające.
W akcie desperacji, przypomniałem sobie o jednym Norwegu alkoholiku który mieszkał sam w domu na Nordstrandzie i z którym miałem prawie koleżeńskie stosunki. Zadzwoniłem do niego i po krótkiej rozmowie doszliśmy do porozumienia, że w zamian za pomoc w ogarnianiu domu będziemy mogli zamieszkać u niego w piwnicy. Było to rozwiązaniem raczej krótkoterminowym, ale przynajmniej pozwalało na ochłonięcie i dawało czas na wymyślenie kolejnego planu.
.
.

.
Paweł Baszczak, z zawodu inżynier z pasji pisarz. Czasem poeta.
Swoją przygodę ze słowem zacząłem w liceum – od fraszek, tekstów piosenek i krótkich opowiadań, których głównym celem było rozbawienie kolegów i koleżanek z klasy. Jedyną osobą, która nie podzielała tego entuzjazmu, była nauczycielka języka polskiego. To ona konsekwentnie wskazywała mnie jako wzór bylejakości, roztrzepania i kalectwa językowego.
Przez trzynaście lat mieszkałem w różnych częściach Norwegii, uważnie przyglądając się życiu Skandynawów, Polaków, Litwinów, Kurdów i wielu innych narodowości, które szukały tam lepszego życia. Z tych obserwacji i przygód powstał zbiór opowiadań „Wszyscy żyjemy na szalce Petriego”.
Coraz częściej wybieram las, skaliste góry lub fiordy zamiast gęstej miejskiej dżungli.
Poza naturą, książkami i odkrywaniem mikroświatów, zdarza mi się zagrać gościnnie jako DJ. W moich setach poruszam się gdzieś między Afryką, Ameryką Południową a chilloutowym housem.
Od ludzi wolę koty, a od kotów wolę psy.
