Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Dworzec Wschodni – impresja
Leszek Budrewicz

 

Kraj nasz ma tajemnice, które ukrywa przed tymi, co zakrywają sobie oczy, i miejsca, gdzie nie docierają zadowalający się tym horyzontem, który ich właśnie otacza. Jednym z miejsc, które odkrywa swoje liszaje, nagradzając cierpliwych, chcących je obejrzeć, jest Dworzec Wschodni. Musisz być cierpliwy, musisz dać się zagarnąć bezwładnemu, chaotycznemu tłumowi, który porywa cię to w tę, to w inną stronę, musisz się zapomnieć albo spóźnić na ostatni pociąg. Dworzec wtedy cię przyjmie, dworzec cię przygarnie. Już, kiedy odjeżdżają przedostatnie tego wieczoru pociągi, otrzymujesz pierwsze sygnały. Małe Cyganeczki wychodzą na łów, naciągając cię na wrzucenie do plastikowego kubka jakiejś monety. Pierwsi podróżni w poczekalni rozścielają na drewnianych ławkach gazety, które przez długie godziny, aż po świt, będą im służyć za poduszkę, prześcieradło i przykrycie. Pociągi wsysają tratujących się ludzi, czujesz spocone oddechy, rumiane niezdrowo twarze. Są cherubiny, są alkoholicy z Hłaski, mordercy z Eisensteina, jest góra ludzkiej zaciętości, kupa ludzkiego nieszczęścia. Kobieta bije parasolką młodego Cygana, który próbował jej wyrwać torebkę, Ten, mimo że gromadzi się tłum, błyska złotym zębem i kręci głową. Zwierzyna jest tylko zwierzyną. Pierwsze gady dworca już wychodzą z gniazd. Starzec z przedpotopowym zarostem utrwalonym przez długie niemycie. Obok gruba kobieta w tandetnym futrze żuje bułkę i co chwilę rozlewa odrobinę przezroczystej herbaty. Odjeżdża ostatni pociąg, ostatni, jakim mogłeś odjechać, czujesz to, bo pijany mężczyzna pod poplamionym krawatem daje bufetowej wiersz na kartce, uśmiechając się usprawiedliwiająco.

– To są ciekawe słowa – mówi, przechylając się na ladą.

– Nic tu nie widzę ciekawego – ta wzrusza ramionami i odchodzi do dymiących talerzy i garów, w których pływają drzazgi pokrojonych płucek w cienkim sosie, ziemniaków jak klej, zarumienia się, więc pochyla się nad tą parą i kryje się w niej jak w dymnej zasłonie. Jest jedyną młodą, ale nie młódką wśród zmęczonych starych kobiet o nogach jak rysowanych tuszem. Jedna z nich pyskuje z siedemnastoletnim chłopakiem, który nie chce odejść z talerzem, aż nie dostanie soli.

– Co, może z „Solidarności”?! – wydziera się, napinając twarz wokół przekrwionych oczu.

Odjeżdża ostatni pociąg, znikają wszystkie futra, w rozkładzie jazdy otwiera się wyrwa trwająca do samego rana, nad Dworcem Wschodnim wisi już ciemność, kobieta jeszcze bardziej zmęczona od tych w bufecie, przeciera opustoszałą halę szmatą na szczotce. Dopiero wtedy widzisz, jak spod fal wyłania się dno morskie. Dno morskie, które jest wrośniętym wrakiem statku obrosłego koralowcami. Powoli wchodzą ci w oczy oni wszyscy. Dopiero teraz zauważyłeś, że obok ciebie, gdzie kończy się ławka, siedzi młody człowiek, od twarzy w dół jest młody, ale poniżej pachwin panuje śmierć, nic tam nie ma, niżej są kółka od wózka. Ciężko usadawiają się kobiety, przysiadając na powiązanych sznurkami tekturowych pudełkach. Ta, która za chwilę zaśnie, będzie przez sen czochrać się, jakby miała wszy, a może naprawdę odrapuje ich świąd, jęczy i wykrzykuje, nie otwierając oczu. Dalej kobieta, ładna jeszcze, ale z wyrazem bólu i rzeczywistego szaleństwa w oczach. Ta z wszawicą będzie obgadywana przez starsze kobiety niemogące zasnąć na twardym. Ta młoda, może nawet nie czterdziestoletnia, uśmiecha się do każdego, kto na nią spojrzy, potem rumieni się i odwraca wzrok, chichocząc. Mężczyźni, oprócz bardzo młodych, śledzą każdy jej ruch. Wyrzekają, spluwając, machają rękami i patrzą łapczywie, a ich kobiety w starych płaszczach milkną, zacinając usta. Młodsza liczy i ogląda swoje skarby, dwie monety, zmiętą serwetkę, stary kawałek chleba. Przekłada i przepakowuje to wszystko, zerkając dookoła. Mówi coś do siebie i do innych, co trudno jest zrozumieć, czuć tylko jej ładny, dźwięczny głos. Kiedy wstaje i chodzi wokół ławki, ociera się czasem o kogoś przechodzącego, wtedy na moment spręża się i wygina, i po chwili z miłością wraca do swoich skarbów.

– Patrz pan, jakie głupie.

– Nie takie głupie, o, już robi tamtemu koło kieszeni. – Nawet z tych pięciu metrów trudno powiedzieć, czy tylko szepce mu coś do ucha, czy go okrada.

– Że milicji nie ma na taką – mówi żylasty łysol, spoglądając z nadzieją na przechadzającego się między ławkami grubego sierżanta.

Ale gruby sierżant nie dotarł tu, do tego kąta poczekalni, bo już gra z dwoma szpanerkami à la strzelnica i jakimś gogusiem w automatyczny bilard. Młodsza kobieta przytulona do jakiegoś faceta w skórze nagle odbiega od niego, pakuje swoje skarby i wybiega.

– Nie, chodź! – krzyczy ten w skórze, macha ręką i odchodzi.

Dworzec zaczyna ci ciążyć na powiekach i skroniach, wycie czochrającej się i automatyczny bilard kołyszą cię do snu, starzec, trwając resztki z twojego talerza, przewraca się na drugi bok, szeleszcząc gazetami. Dwóch żołnierzy pije herbatę, młody wąsacz tłumaczy im, żeby nie oddawali ani grosza z żołdu stojącemu obok o kulach żebrakowi bez nogi, który już dziesięć minut trzyma wyciągniętą rękę, naznaczoną pięcioma żałobnymi kirami.

Ta monotonia nieogolonych pijackich twarzy, dzień budzących się na kolanach ubogo ubranych matek, śliskiej podłogi w szalecie, usypia cię, ale walczysz, żeby nie zasnąć, żeby nie zapaść się w tę noc i ten Dworzec, żeby ocaleć. Ale właśnie zasypiasz, odbijasz się jeszcze od tafli zamkniętego o tej porze dworcowego baru i opadasz. To są chwile, kiedy człowiek oddałby wszystko, żeby znaleźć się gdzie indziej, żeby to był już – dopiero inny przeszły – przyszły czas. Żeby to już się skończyło, żeby noc uleciała, przyjechały pociągi, albo ktoś wysadził w powietrze ten pełen upiorów Dworzec. I kiedy nie starcza ci już sił, kiedy tracisz jakiegokolwiek zdanie o swojej woli, ktoś podnosi się, potem drugi, z ławek, odjeżdża gdzieś wózkiem kaleka, przed kasami ustawiają się krótkie zrazu ogonki, słychać brzęk talerzy w bufecie, budzą się na przydworcowym postoju taksówkarze, podjeżdża tramwaj i pierwszy pociąg. Myślisz: „pierwszy plemnik”.

Wsiadasz, wszystko rusza, jesteś nad ziemią, rzeka polska Wisła obmywa twój pojazd, po chwili jesteś po jej drugiej stronie. Wykrzywione lustra prostują swoje obrazy, wychylasz głowę, owiewa cię otrzeźwiający poranek. Wisisz w oknie jak semafor i tak wjeżdżasz na zaspany, niedopieczony jak zalec, ale niechlujnie odprasowany, piękny studrzwiowy, jasny poranny Dworzec Centralny.

.

.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

PODZIEL SIĘ