Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Las mu to powiedział
Sławomir Bączkowski

Ranek powitał go ostrym promieniem słońca, w którym tańczyły drobiny kurzu, i głośnym stukaniem fajerek. Żona nastawiła wodę na kawę zbożową. Zerknął przez okno na zielony stok połoniny. Powietrze było przejrzyste i wreszcie widział odległe szczyty Tarnicy i Halicza, które przez ostatnie dni spowite były ciemnymi chmurami. Przez moment przemknęło mu przez myśl, że zapomniał wygasić retorty i drewno wypalało się przez całą noc, ale przypomniał sobie z ulgą, że jest już emerytem. Kilka tygodni temu skończył z wypałem na dobre, zorganizował biesiadę pod chmurką dla znajomych zakapiorów i kupił sobie nowy kapelusz z piórem orła przedniego. Latem miał zamiar wyruszyć na wędrówkę w głąb lasu do najmniej dostępnych uroczysk, ale na razie zachwycał się świeżą zielenią listowia i odzyskiwał siły po latach katorżniczej pracy. Przez jakiś czas łudził się, że Jędrek zajmie się retortami i przejmie po nim interes, ale chłopak nagle wyjechał do Niemiec i nadzieja na sukcesora okazała się płonną. Czasem chodził w kierunku polany i patrzył z rozrzewnieniem na zimne piece. Ile wspomnień!

Najlepiej pamiętał Alicję. 30 lat temu eteryczna dwudziestolatka zjawiła się na wypale znikąd, zrobiła kilka zdjęć i została z nim przez niemal rok. Do dziś zachodził w głowę, co skłoniło studentkę z Warszawy, żeby rzucić wielkie miasto i zamieszkać z nim w środku lasu? Zniknęła równie szybko, jak się pojawiła, i została po niej tylko jedna fotografia. Roześmiana dziewczyna stoi w strumieniu, ma na sobie jedynie długą, mokrą koszulę i zalotnym gestem odgarnia z czoła niesforny pukiel czarnych włosów. Migawka aparatu uchwyciła chwilę krystalicznie czystej beztroski, która zdarza się w życiu dorosłego człowieka zaledwie kilka razy i zwykle pozostaje niezauważona jak klejnot tkwiący między szarymi płytami chodnika. Wzbraniał się przed pokazaniem tego zdjęcia żonie i wyciągał je nie częściej, niż kilka razy do roku, traktując jak relikwię. Czasami zastanawiał się, co teraz dzieje się z Alicją, ale zaraz przestawał o tym myśleć, bo wiedział, że weryfikacja iluzji niczego dobrego nie przynosi. Taki był z niego wypalacz-filozof…

– Idziesz dziś na zakręt? – spytała żona, brutalnie przerywając jego zamyślenie.

Zawsze mówili o zakręcie, mając na myśli piece, bo znajdowały się dokładnie na wysokości zakola szosy. Kiedyś drogówka miała nawet jakieś pretensje, że dym i nic nie widać…

– Pójdę do lasu. Może trafi się jakiś zrzut?

– Idź. Przydałoby się parę złotych.

Założył znoszone gumiaki i wojskową kurtkę. Ubranie się wymagało ostatnio tak wiele wysiłku! Właściwie to nie rozumiał, jakim cudem przepracował tyle lat na wypale. Czy to ten sam człowiek codziennie dźwigał tony drewna, wybierał łopatą metry sześcienne węgla i pakował to w wory? Teraz zdawał się swoim własnym cieniem – opadł z sił, schudł i tylko oczy jakby ożyły. Patrzył na świat z wyjątkową ostrością i obrazy coraz częściej wywoływały w nim głęboki rezonans. Wszystko trafiało prosto do serca, poruszało dawno zastygłe fale emocji…

Już między pierwszymi bukami poczuł się nieswojo. Coś się zmieniło, czuł, że jest inaczej, ale nie potrafił dociec, na czym polegała zmiana. Drzewa stały jak zwykle, lekka mgiełka już się ulatniała, rozpraszana promieniami słońca, które zdołały znaleźć drogę poprzez listowie. Nagle jego wyostrzone zmysły zanotowały obecność jakiegoś zwierzęcia. Spojrzał w bok i dostrzegł żbika. Kot siedział na grubym konarze, czając się do skoku. Nieczęsto spotykało się żbika. Właściwie pierwszy raz widział to piękne zwierzę z tak bliska i na dodatek nie zwracało ono na niego żadnej uwagi. Postanowił nieco się przybliżyć. Zrobił jeden niepewny krok, potem drugi… Żbik rzucił się na jakiegoś ptaszka i natychmiast go zagryzł. Potem, jak gdyby nigdy nic, podreptał ze zdobyczą wzdłuż gałęzi i zniknął w gęstwinie liści. To było niepojęte. Jedno z najbardziej płochliwych zwierząt!

Coś otarło się o jego nogę. Spojrzał w dół i zobaczył dorodnego węża Eskulapa, spokojnie wijącego się po jego butach. Poczuł zimny prąd przeszywający całe ciało. Niebywałe! Wąż bezgłośnie prześlizgnął się obok starej omszałej kłody. Nie wydawał się niczym zaniepokojony.

Las żył. Soki krążyły w drzewach, zwierzęta dreptały za swoimi sprawami. Szedł przed siebie, rozgarniając zarośla i omijając wywroty. Co jakiś czas napotykał niewiarygodne sceny: tu na mchu kilka salamander, nieco dalej zastygła w bezruchu zwinka, potem zaskroniec spokojnie pozbywający się wylinki, jakiś energiczny jeż… W końcu z niedowierzaniem spojrzał w oczy jelenia. I wtedy zrozumiał – dla lasu już nie istniał. Był jak odłamana gałąź, jak omszały pieniek…

Poczłapał z powrotem do chaty…

– A tobie co?

– Nic takiego.

         Położył się na łóżku. Przez moment śnił jeszcze o pięknej dziewczynie stojącej w strumieniu, ale zaraz potem dokonał żywota.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

.

Sławomir Bączkowski, rocznik 1971,  pruszkowianin z urodzenia, anglista, zawodowo przez całe życie związany ze szkolnictwem. Najważniejsze zainteresowania to literatura i muzyka klasyczna. Swoje teksty publikował w zielonogórskim Pro Libris, Epei, Fabulariach, Ypsilonie, Migotaniach i Twórczości, jak również na portalu Moja Przestrzeń Kultury. Tematyka jego utworów oscyluje wokół złożonej natury człowieka, jego trudnych wyborów, rozterek i lęków, tak więc są to w dużej mierze opowiadania psychologiczne.

PODZIEL SIĘ