Na początku nie było ani mężczyzn, ani kobiet. Mieszkańcy wysp zrobieni byli z kamienia.
„Raga. Ujrzałem niewidzialny kontynent”
Jean-Marie Gustave Le Clézio
Diuna oddaje ciepło, powycierany wiatrem piach parzy w gołe pośladki. Jest nagi, nie przepasał się, nie czuje już takiej potrzeby. Głowę wciska między kolana, mięśnie karku buksują.
Niewiele słów przychodzi mu teraz do głowy, głównie są to monosylaby brzmiące jak gulgot, prawie już nie mówi; czasem tylko szemrze do siebie, woli słuchać, oglądać. Słońce wpada w ocean, promienie ledwie sięgają wybrzeża. Czeka.
Czy ona nadal ma twarz? Jeśli tak, to czy wciąż mogłaby być półokrągła, prawie dziecinna, z migoczącym jak fale grymasem odsłaniającym białe zęby? Czy jeszcze ma zagłębienia w kącikach ust, na których jego wzrok odpoczywał od zieleni? Mógłby spojrzeć jej teraz w oczy i nie zmienić się w węża?
Wypchnęli go z osady, nieomal rozsiekali maczetami, puścił się pędem przez zarośla, kuśtykał w biegu, gałęzie cięły skórę, liście rozbijały się o czoło, owady przywierały do policzków, czepiały wydętych warg, zatrzymał się dla wytchnienia w przesiece i już w niej został.
Nie pamięta jak długo biegł, ale nikt z nich go nie dogonił. Spostrzegł, że jest po drugiej stronie wyspy. Ona kilka dni później po prostu do niego przyszła. Stamtąd. Przyszła i została.
Mógłby wziąć ją w palce? Nie jest taka duża, jego ręce nawykły obejmować rozłożyste gałęzie, toczyć nadęte pniaki, cóż to dla niego, taka malizna właściwie? Jest sprawny, sprężysty, wprawdzie urodził się z jedną nogą krótszą – nic mu nie dolega, nie boli, jeszcze potrafi podciągnąć się pod koronę drzew, choć nie jest już najmłodszy.
Nauczył się nie spotykać człowieka w gęstwinie. Człowieka czuje całym sobą, słyszy jego kroki, jego tętno, ruch gałek ocznych, znika zawczasu zanim puls uderzy w czoło, zanim się zacznie gotować. Myśliwy, który pełznie ze wstrzymanym oddechem tuż przy ziemi, jest dla niego jak biegnący kazuar. Nie chce go oglądać nawet z klifu.
Któregoś dnia rozmawiali o duchach zmarłych, rysując patykami po ziemi. Miały one uchodzić przez nos z ostatnim oddechem. Te mocno zanurzone w życiu trzymały się nisko przy ziemi, szeleściły w zaroślach, nie miały siły dopuścić do siebie widma śmierci, nie chciały ulecieć, takie były duchy myśliwych; duchy starszyzny i duchy kobiet od razu strzelały w górę, czasem tylko ceremonialnie kołowały nad głowami, złośliwie ślizgały po drzewach, drażniąc się z żyjącymi, by potem z ulgą dostąpić wniebowstąpienia. Zastanawia się, czy każdy może mieć duszę.
Jako podrzutek, toczył życie podrzutka, odkąd pamięta był zakłuwany spojrzeniami krótkimi, pustymi, ciężkimi. Mamka wykarmiła go do zwężania ok sieci rybackich, nawlekania na włosia muszli łodzików, do skrobania węgorzy. Został nosiwodą, wyplatał – jak kobiety – maty i kosze, suszył na brzegu płótno i okorowane gałęzie. Patrzył jak horyzont zamykał się nad pirogami, którymi wypływali w ocean, wiedział, że nigdy tego nie dostąpi. Żaden mężczyzna czy to starzec, czy ledwie odrosły od ziemi smarkacz nie otwierał do niego ust, nie przyjęli go do społeczności mężczyzn, choć był silny, słuch miał czujny, wyostrzony, słyszał każdy szelest, który powinien był usłyszeć. Uszy go nie zawiodły, ostrzegły w porę.
Ona miała dziewięć młodszych sióstr, dla których była ojcem i matką. Potem była ojcem i matką dla ich dzieci, których ani na chwilę nie przestawały rodzić. Pory deszczowe przyczyniały się do zaludniania krainy, nie tylko ziemia była wtedy obficie zapładniana. Niezliczona czereda siostrzeńców i siostrzenic, polifonia ich głosów, gęstwina ich ruchów wysuszała jej ciało, bruździła czoło, zmieniała w rodzynkę; nie chciała tego, lecz starzała się szybciej niż inni.
Jej różnokolorowe źrenice miały się ku sobie jak u demona. Do rodzenia miała podobno za wąskie biodra.
Bał się kobiet uważanych tam za piękne, drżał na widok ich wełnistych włosów z wpiętymi koralami, nigdy nie śmiał do żadnej podejść. Po co miałby to robić? Wiedział, co by się stało. Kiedy dotarła tu po jego śladach, odetchnął z ulgą. Ale przecież mylił tropy, jak więc do niego trafiła?
Jako niemota bała się podwójnie, za siebie i za swój skołowaciały język. Dźwięki zatrzymywały się w krtani, nie chciały wypadać na zewnątrz, kto wie, co tam by je spotkało? Miałaby tyle do powiedzenia, gdyby ktoś znalazł sposób, żeby zapytać. Mężowie, nawet mężowie jej sióstr korzystali z niej, gdy przychodziła ochota, potrafili ją dopaść podczas patroszenia ryby, wywlekali za włosy ze snu, przyciskali do ostrego, wysypanego konchami nabrzeża, organizowali łowy, biegli wtedy ławą ze wszystkich stron, skacząc z kwikiem poprzez namorzynowe korzenie, było przy tym sporo, naprawdę sporo zabawy. Nie przeszkadzała im twarda linia bioder, przestraszone źrenice ani to, że specjalnie dla nich przestała się kąpać.
Cóż za olśnienie, znalazł w wodzie tęczobarwny kryształ! Wiatr nawiewał błyski po spokojnej tafli, kłuły go w oczy, nie mógł ich nie zobaczyć, były jak uderzenie. Wyciągnął do niej ręce z podarunkiem, klejnot udawał diament, nabierał koloru, nabierał na kolor; schylił czoło, wzrok wpuścił w trawę i czmychnął. Jej dłonie obrębiało światło. Serce nie mieściło mu się w piersi.
Kilka razy zawrócił w pół drogi, ale wreszcie podkradł się do niej. Nie wiedział, co robić, niewiele różnił się od dziecka, jego prostokątna szczęka, muskulatura, napięte ramiona myliły. Jej nie zmylił, od początku wiedziała. Przeprowadziła go na drugą stronę, ostrożnie, cierpliwie, bez ani jednego niewłaściwego spojrzenia. Nad ranem, gdy poczuł, że pasowała go na mężczyznę, prawie rozpękł się na dwoje.
Wtedy to było niedawno po tym, jak dowiedział się, że coś rośnie w jej brzuchu. Kiedy zrozumiał, poczuł, że potrzebuje więcej oddychać, pobiegł szukać powietrza. Przestrzeni ubywało, las zaczął go gnieść, plątał się pośród zarośli jak odurzony lioke, przez kilka dni pod rząd nie dostrzegał ziół, owoców, pinie spadały mu na głowę ze stukotem, nie słyszał, nie widział, miał szczęście że nic nie rzuciło mu się do gardła, nie dałby temu rady.
Przepadła nagle i mimo że wiele dni szurał liśćmi, odwracał każdy kamień, rył w poszyciu, nie zdołał jej odnaleźć. Zostawiła dymiące palenisko, nie pozwolił mu wygasnąć. Jej ręce je roznieciły, dlatego ciągle znosi i dorzuca drew do ognia.
Jest tak, że busz bierze jak chce i kiedy chce, podchodzi pod próg po zmierzchu i wycofuje się brzaskiem, wtedy nie opada z niego nawet jeden liść i nie idzie za nim szelest. Ale ona odeszła, gdy słońce było wysoko. To nie dzieło buszu.
A może rzuciła się w lagunę lub poszła zasypać ściółką? Jej rana na brzuchu biegnąca zakosami od pępka do wzgórka łonowego jątrzyła się, puchła. Naciekała kleistą wydzieliną.
Nie potrafił jej pomóc, choć zaklinał przy niej duchy, choć ze wszystkich sił bił stopami w ziemię i wyrzucał ramiona ku niebu. W jej wypukłych dłoniach, w dorzeczach jej żył widział odchodzenie.
W jej dorzeczach żył. W niej grzał się bardziej niż w słońcu. Teraz w gardle ma kamień.
Zaplata dłonie na udach, obraca na języku rozmiękły liść kavy.
Czeka dalej.
Nigdy nie mówiła, dlaczego więc miałaby nagle zacząć? Niepotrzebnie się łudził. To on opisywał jej swój świat, jak umiał, gestami, ruchami powietrza, słowami, które kleiły się do podniebienia. Tamtego dnia, gdy widzieli błysk na horyzoncie pierwszy raz, wyrzuciła z siebie słowokształtną nazwę. Nie potrafił tego powtórzyć, ale wiedział, że oznacza właśnie to, co widzieli. Tylko to i absolutnie nic innego.
Nasiąkał szelestem jej zaskorupiałych w strąki włosów, wdychał pstrykanie stawów, gdy kucała. Zaokrąglone łuki łydek nie odbijały światła jak u innych kobiet, promienie zapadały w jej ciało, ginęły w bruzdach, grzęzły niewidocznie w rozstępach. Skóra wydzielała woń namokłego drewna. Czy była piękna? Nie umie powiedzieć. Wie, że niczego w znanym mu świecie bardziej nie pragnął.
Zawęźlone ramiona drzew zdzierają sklepienie z liści, jego dach nad głową. Ciemny wiatr porywa słomiane ściany. Mantykora z gałęzi wyrywa go we śnie ze snu, tak jest prawie co noc. Przychodzi po dziecko? Gwiazdy przesiane przez bambus tną jego źrenice, palce wpijają się w matę. Krzyż południa spada na jego mokre ciało. Razem z nią rodzi krwistą miazgę, przerwany kształt. Dziwoląg odwraca się, odchodzi.
A może jej w ogóle nie było? Przyszła i odeszła razem z mirażem, który przyniósł mu upał? Falujące powietrze potrafi mamić niesamowitymi obrazami. Czy można dzień i noc w koło śnić ten sam sen? Pewnie można. Nie miałby nic przeciwko temu.
Przychodzi mu do głowy, że ona stała się potrzebna gdzie indziej. Wyspa na chwilę pozwoliła jej pojawić się przy nim, nie mogła jednak czekać w nieskończoność, aż on zrobi z niej właściwy użytek. I tak przeszła samą siebie. Słyszał o tym, że są też inne wyspy, kiedyś w to nie wierzył.
Nieważne czy ma zamknięte, czy otwarte oczy, ciągle widzi to samo. Wyobraża sobie, że jej okke jest na wyciągnięcie ręki, ale nawet w marzeniu nie potrafi sprawić, że zadziała na nie któraś ze znanych mu pułapek. Zamyka ją w dłoniach, ale to wszystko na nic. Ona nadal brnie z głową podaną do przodu, z nieruchomym (!!!) warkoczem koloru kości słoniowej, nie smyrga z piskiem jak szczury pod nogami, a drobi krok po kroku, wolno rozgarniając przestrzeń. Mruczy do siebie? Patrzy? Chyba patrzy. Na niego? Nie zawsze. Ale bywa, że patrzy. Czemu ciągle tylko go mija? Może patrzenie, mijanie wystarcza?
Jest pewien, że powróciła. To musi być ona. Nie każdego jednak dnia jest taka sama. Zauważył to. Gdy czuje podmuch wieczoru, jego myśli stają się przejrzyste jak powietrze. Umie zmieniać kształty, barwy, nie jest niespokojna, jak mógłby się spodziewać. Porusza się wedle woli. Czy jej?
Palce się rozluźniają. Członek drga, czuje dreszcze na sutkach i między pośladkami. Dzień przygasa, oczy się zapalają. Trzeba wspiąć się wzrokiem, oto droga do niej.
Warkot kołysze się w powietrzu, dobiega do uszu, jest jak dziecięca melodia:
Bo!
Bo!
Bo!
Bo!
Bo!
Nareszcie!
Nareszcie może podnieść głowę!
Samolot ciągnie za sobą smugę koloru ochry.
.
.
.
.
Krzysztof Chronowski, urodzony w 1985 r. we Wrocławiu. Autor książki „Nieobecność” wydanej w 2021 r. przez Biuro Literackie, oraz „Złodziej. Nowela Kolażowa” wydanej w 2024 r. przez wydawnictwo Seqoia. Opowiadania publikował m.in. w „Twórczości”, „Arteriach”, „Afroncie” i „Pocisku”, w magazynie literackim BiBLioteka, oraz na stronie Literarisches Colloquium Berlin (w tłumaczeniu na język angielski oraz niemiecki). Laureat ogólnopolskich konkursów literackich w kategoriach prozy i dramatu. Z wykształcenia prawnik. Mieszka we Wrocławiu.