Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Niebieskooki (fragment)
Ireneusz Srokowski

CZĘŚĆ PIERWSZA

.

Rozdział pierwszy

.

Tego dnia ruch na Kamieńskiego był jakby mniejszy. Adaś zauważył to zaraz po wyjściu ze szkoły. Zatrzymał się na chwilę i rozejrzał z niepokojem. — Ludzi… przede wszystkim ludzi jest mało — pomyślał. — Przecież zawsze ktoś chodzi. Spieszą się, spacerują, dzieci wracają ze szkoły, a dziś? Prawie nikogo.

Na przystanku stara kobieta, po drugiej stronie ulicy ktoś na rowerze — przejechał szybko, nawet nie spojrzał. Jeden samochód. Tam dalej drugi. Niebo przeciął klucz czarnych ptaków. Nadleciały, zawisły nad nim na sekundę, zakrakały donośnie, po czym zmieniły kierunek i odleciały. Z oddali dochodził dźwięk terkoczącej po płytach chodnika torby. Każdy gwałtowny ruch, wzbicie przez wiatr kurzu — wszystko niepokoiło chłopaka. Szedł przed siebie, kuląc się w ramionach. Był gotowy zaczepić kogokolwiek i poprosić o pomoc, ale nie potrafił się przemóc.

Znajoma ulica wydała mu się nagle obca. Od lat wracał tędy do domu. Ale dziś — coś było inaczej.

Dobrze wiedział, co było inaczej. Splunął na Mateusza — ściągniętą z nosa plwociną. Ten aż odskoczył, ale zaraz się rzucił na mniejszego od siebie, nieco otyłego Adasia. Chwycił go za bluzę, już miał uderzyć, gdy rozległ się dzwonek. Na korytarz wypadli nauczyciele. Tylko syknął przez zęby: — Nie żyjesz.

Zawsze coś wymyślali. Mateusz był najbardziej „kreatywny”. Raz Adaś chodził z kartką przyczepioną do pleców z napisem „jestem glut”. Kiedy indziej posmarowali mu krzesło klejem. Chowali ubrania po wuefie, musiał biegać po szkole bez spodni.

Tym razem — zdechły szczur w plecaku. Na pewno trzymali go kilka dni, żeby zaczął cuchnąć. A potem wrzucili do plecaka. Śmierdziało tak, że wszyscy uciekali z korytarza.

Nie wytrzymał. Znosił już wystarczająco długo upokorzenia. Coś pękło.

Bał się właściwie zawsze. Gdy chodził do przedszkola, zaniemówił. Nagle przestał się odzywać. Nie odpowiadał. Przychodził, pozwalał sobie zdjąć kurtkę i szedł do zabawek. Nic nie mówił. Potem pozwalał sobie nałożyć kurtkę i milcząc, wychodził, trzymając matkę za rękę. Dopiero w drugiej klasie odzyskał mowę. Ale i tak wysławiał się monosylabami. Bał się – ciągle to pamiętał, choć to było pięć lat wcześniej – gdy musiał zjeść obiad do końca, a kotlet patrzył na niego, jakby to on chciał zjeść jego. Albo wtedy, gdy był wysyłany i wołany ze swego pokoju ostrym, nie znoszącym sprzeciwu głosem ojca. Jak chował się za matką, chwytając jej sukienkę, gdy ojciec przekręcał klucz w zamku. Podskakiwał, kiedy ciszę przerywał jego ostry krzyk. Zalękniony słuchał, jak ojciec dostał mandat za wymuszenie pierwszeństwa. „Zamknij się – krzyczał wówczas do matki – jechałem prawidłowo”. Nie jechał prawidłowo. Ale musiało stanąć na jego. Albo wówczas, jak kpił, kiedy matka chciała pójść na kurs fotografii. „To za trudne dla ciebie” – mówił. Wtedy też się bał, bo zaraz pomyślał, że i on nic nie potrafi. Miał dziewięć lat. Sam już wracał ze szkoły. Raz spóźnił się o piętnaście minut. Ojciec go wziął do kuchni, posadził tuż pod lampą i powiedział: „Chcesz, żeby cię porwali? Wiesz, że dzieci na narządy porywają? Ktoś ci może zaproponować jakieś karty, czy co wy tam teraz zbieracie, wsiądziesz do samochodu i po tobie. Wywiozą za granicę i wypreparują cię na narządy. Tak się zdarza. Musisz wracać zaraz po szkole, rozumiesz”? Wtedy zaczął oglądać w atlasie narządy i rysować szkielety. Te z zaznaczonymi nerkami i te bez. Potem pojawiły się różne stwory — wilk, lew, zawsze z otwartą paszczą i monstrualnie wystającymi zębami. Z pyska ciekła ślina, a oczy miał zimne i głodne. Później dorysowywał resztę ciała. Powstawały ludzkie sylwetki o nieustraszonych zwierzęcych pyskach — silne, smukłe, gotowe do walki. Dodawał im broń: pazury, włócznie, tarcze. Zadowolony, zaczął z nim rozmawiać. To było, kiedy trzeci raz się przeprowadzili. Ojciec dostał nową pracę jako inżynier w Boschu na Żmigrodzkiej. Kiedy wprowadzili się do nowego mieszkania, przez jakiś wszystko jakby się uspokoiło. Zajęli się remontem, a Adaś układał meble w swoim pokoju. Rozgadał się. Trafił do szkoły nr 20 w starym budynku z obszernym dziedzińcem. Na początku się cieszył na tę zmianę. Wszedł z nadzieją do klasy. Przestał rysować. Ale po dwóch miesiącach wszystko wróciło do normy. Drżał cały, kiedy ojciec wypychał go z domu. „Idź do cholery na to pieprzone boisko – chłopak musi grać w piłkę”. Wychodził, stawał i patrzył jak inni się przekrzykują i śmieją.  Oni wszyscy zżyci, a on na boku. Powtarzał sobie, że to początki w nowej klasie, że się ułoży. Ale się nie układało. Na dodatek znów się odezwały zatoki. Nic nie pomagało. Ciągle coś łykał, ale to paskudztwo wracało. Smarkał i bezwiednie wycierał w rękaw. No i ta nadwaga. Z pięć kilo. Wreszcie odpuścił.  Wyciągnął spod łóżka kartki i poprawił niektóre rysunki. Polubił zwłaszcza jeden, na którym lwią grzywę zastąpił bujną czupryną chłopca w swoim wieku. Oczy miał niebieskie. Był ładniejszy, silny, smukły w talii, szeroki w ramionach. Wreszcie ten ostatni wyszedł z rysunku i stanął obok.

Niebieskooki zrównał z nim krok.

Szli dalej ramię w ramię. Rozpięta kurtka powiewała na wietrze, jasne włosy rozwiewały się na wszystkie strony. Na ulicy zwiększył się ruch. Ludzie już nie mieli ponurych twarzy.

— Boisz się? — zapytał.

Adaś, niemal o głowę niższy, tylko wzruszył ramionami.

— Widziałem, jak zadarłeś z Mateuszem. Słabo to widzę. Naplułeś na jego świętą bluzę. Widziałeś, jak w niej paraduje? Ta czacha, dym z oczodołów… dla niego to rytuał, magia. A ty mu naplułeś.

— Bo mi do plecaka tego zdechłego szczura wrzucili.

Rozglądał się nerwowo i bezwiednie wycierał nos w rękaw.

Właśnie ten gest najbardziej drażnił innych. Zwłaszcza Mateusza, który zawsze dbał o swoje ubrania.

— Teraz oberwiesz. Wiesz, że cię dorwą, nie?

Szli w milczeniu, ale mimo jego obecności Adaś ciągle miał wrażenie, że za jego plecami czają się cienie.

— Ty, patrz — powiedział nagle Niebieskooki. — Ta pani, co mieszka koło ciebie. Idź z nią. Z nią będą się bali. Ona jest ostra.

I zniknął — dokładnie tak, jak się pojawił.

Wracała właśnie z pobliskiego targu z torbami pełnymi zakupów. Z jednej wystawał por, drugą wybrzuszały pęta kiełbasy.

— Dzień dobry. Pani mnie pamięta? Ja mieszkam bramę obok… — rzucił z nadzieją. Właściwie krzyknął — Mogę pani pomóc z torbami?

Pani Irena spojrzała na niego jak na intruza. Od razu dostrzegła zaschnięte plamy na rękawach. Miała dobre oko do ubrań — przez pół roku pracowała w butiku. Wiedziała, jak wygląda czystość. A to czyste nie było. I jeszcze te gluty pod nosem. — A daj mi spokój — warknęła z odrazą, odruchowo machając torbą, by go odpędzić.

— Ale my mieszkamy w tym samym budynku. Pani ma tego brązowego psa, co często szczeka…

„Jeszcze mi będzie przypominał o psie” — pomyślała ze złością. Faktycznie, kojarzyła go. Nawet kiedyś pokłóciła się z jego matką — tamtej przeszkadzało, że Dino sika pod jej bramą. Jak pies musi, to leje, koniec tematu. Przypomniała sobie tę kobietę: chudą, nerwową, jakby cały czas się czegoś bała. Mówiła cicho, tak przepraszająco. Zgasiła ją wtedy krótko.

— Idź stąd, smarkaczu — rzuciła z odrazą, krzywiąc się. — Torby zostaw w spokoju, bo pogonię. Przejdź na drugą stronę ulicy. Już!

Bała się, że jeszcze ją zarazi. Nie znosiła chorób.

Chłopak odszedł, jak mu kazała. Znów ścisnął go strach. Minął przystanek przy starym domu obitym boazerią. Zerkał co chwilę na panią Irenę, jakby jej obecność – choć po drugiej stronie ulicy – oddalała to, co nieuchronne. Na przystanku stała tylko jedna starsza kobieta. Poza tym — pusto.

Mijał teren po ogródkach działkowych. Ogrodzenie było dziurawe, siatka zerwana, a tuż za nią krzaki. Wystarczy jeden krok i ktoś mógłby z nich wyskoczyć. Przyspieszył kroku, oglądając się na boki. Minęło go Glovo na rowerze, potem chłopak coś tłumaczący dziewczynie. Po lewej — stara willa, niektóre okna zabite deskami, inne powybijane. Tynk odpadał płatami, z dachu zwisała zardzewiała rynna.

Już miał przejść przez ulicę, kiedy chwycili go pod ramiona i wciągnęli w boczną alejkę. Ktoś narzucił mu na głowę torbę śmierdzącą benzyną lub farbą. Stracił orientację. Dostał kopa w kolana i upadł jak worek ziemniaków. Zaczęło go dusić. Nie miał czym oddychać.

— Teraz, kurwa, zapamiętasz, co ci powiem — dobiegł go stłumiony głos. Ręce miał skrępowane, nie mógł się wyrwać. — Jeszcze raz się do mnie zbliżysz z tymi glutami, jeszcze raz cię zobaczę — to po tobie, rozumiesz?! A za to, żeś na mnie charknął — to masz!

Seria kopniaków — w brzuch, w plecy, w tyłek. Skulił się, nogi pod brodą. Ale ciosy i tak trafiały. Na koniec dostał w twarz. Nos pękł, zalała go krew. Dusił się. Chciał błagać, ale nie mógł mówić. Odpływał.

Cisza. Ktoś zdjął mu torbę z głowy. Jeden z nich — miał jeszcze w sobie resztkę litości.

Obudził się w bólu, z twarzą zalaną krwią, zwichniętą ręką, obolałym brzuchem. Podparł się i zwymiotował.

Znaleźli go przypadkowi przechodnie — szukali miejsca, aby wypić piwo. Złapał jednego za nogę. Ten wrzasnął, ale zaraz zadzwonił po karetkę.

Najpierw oddział ratunkowy. Życiu nic nie zagrażało. Wysłali go na obserwację na drugie piętro. Z okna widział trzy sarny — stały bez ruchu, czujne. Matka kręciła się przy nim przez cały wieczór. Ojciec przyszedł tylko po informacje. „Kto? Dlaczego?”. Nic nie powiedział. „Miałem torbę na głowie, nic nie widziałem”, powtarzał w kółko. Gdy ojciec się pojawił, matka schowała się za jego plecy. Przyszło dwóch policjantów. Również pytali. Bolał go złamany nos, nie mógł już mówić. Usta miał pełne flegmy. Ale nacierali: „Mówili coś?! Przecież słyszałeś!”. Ojciec podnosił głos, aż go musieli wyprosić. Znów to uczucie poniżenia. Nikt mu nie wierzy, Ojciec nie wierzy. Bardzo nie chciał, ale się rozpłakał. Łzy spływały i wsiąkały w bandaż. Bał się tamtych bardziej niż ojca i policji. W końcu dali spokój.

Bolało. Ale czuł ulgę. Zrobili, co chcieli. To już było za nim.

.

Rozdział drugi

.

Wieczorem zjawił się Niebieskooki. Rozmawiali o grach, poziomach, bohaterach. Nawet o książkach science fiction. Chrząstka nosa była przekrzywiona. Niebieskooki stwierdził, że będzie teraz wyglądał jak bandzior. „Człowieku, nikt ci nie podskoczy. Teraz ty rządzisz”.

Przesiedzieli razem kilka wieczorów, gdy matka wychodziła z sali, zawsze przepraszając spojrzeniem. Mówiła, że musi już iść, że zostałaby, ale ma wiele spraw… I szła. Przez głowę przechodziły mu urwane krótkie zdania z domu. On siedział wtedy w swoim pokoju. “Daj mi już spokój” – to matka. “Masz być w domu, kiedy ci każę” krzyczał ojciec. “Wyszłam na chwilę do…”. “Nic mnie nie obchodzi, gdzie wyszłaś, w domu masz siedzieć, rozumiesz?!”.

Na zwolnieniu Adam w końcu mógł grać do woli. Siadał i patrzył w ekran. Migotały miasta, ruiny, co chwilę coś wybuchało. Siadali z Niebieskookim obok siebie na łóżku. Każdy ze swoim gamepadem. Grali, aż im się oczy zaczerwieniły. W końcu jasnowłosy odrzucił konsolę i nie patrząc na Adasia, rzucił:

– Mateusz i reszta, chyba odpuścili. Nie sypnąłeś, chyba to zauważyli. Przecież nikt się ich nie czepia.

– To się zobaczy, jak do budy wrócę.

– Mówię ci, będzie w porzo. Chyba się trochę cykają. Teraz ty rozdajesz karty.

– Eee tam, nic nie rozdaję.

– Słuchaj, z twoją obecną fizjonomią będziesz miał szacun. Waga półciężka, rozumiesz, nos w walce połamany, to coś znaczy, nie?

Milczenie

Niebieskooki trącił przyjaciela w ramię.

– Weź przestań, możesz trochę się z siebie pośmiać, to nie zaszkodzi. Już to widzę: ring, wchodzisz w kapturze, na rękach niebieskie rękawice, głowa w prawo, w lewo, tak jak bokserzy, patrzysz ponuro na kolesia w drugim narożniku…

– Czemu niebieskie?

– To dobry kolor, niebo, morze… przestrzeń, jest czym oddychać.

– Głupoty gadasz.

– Dobra skreślamy niebo. A ci powiem, że ta Malwina, wiesz, ta dwie ławki przed tobą, to ona lubi takich twardzieli. Mi się zdaje, że jak ona patrzy na ciebie, te jej wielkie oczy robią się maślane.

– Nie rób se jaj, ona tam rządzi wśród dziewczyn.

Adaś siedział przygarbiony, patrzył na globus, rower zawieszony na haku, bałagan na biurku.

– A jak tam ze starym?

Wzruszył w odpowiedzi ramionami.

– Odpuścił. Teraz patrzy na mnie z boku i myśli, że tego nie widzę. Tylko pewnie kombinuje: „Co jest z tym chłopakiem? Coś ukrywa”. I nie wie, jak się do tego dobrać.

Pod łóżkiem coś zaszeleściło.

Adaś się skulił, zwiesił głowę.

– No weź, pięści w gardę i jedziesz!

– Nigdzie nie jadę. Siedzę w tym pieprzonym domu i gram. Zmęczony jestem.

Pod łóżkiem coś stęknęło.

– No widzę, bo masz takie ciemne kółka wokół oczu.

– Nawet spać dobrze nie mogę. Jak zasypiam, to jakbym w jakąś dziurę bez dna wpadał. Budzę się i znów wpadam w jakiś wir. Wszystko czarne, wszystko się kręci. Nawet w środku nocy się budzę. Czasami słyszę jakby szelest, czy coś takiego.

Pod łóżkiem walały się kartki z rysunkami. Na spodzie szkielety z zaznaczonymi nerkami i te bez. Same kości i czaszki z głębokimi oczodołami. Nad nimi wilcze pyski, pantery i tygrysy. Zawsze z wyszczerzonymi zębami. Poniewierały się wszystkie razem, a jemu nie chciało się tam zajrzeć. Albo nie mógł.

Siedzieli tak naprzeciw siebie. Niebieskooki nie wiedział już, co powiedzieć.

W kącie zamajaczył cień. Najpierw stopa, potem zgięty grzbiet. Karzeł wygramolił się spod łóżka i zawisł przez chwilę w półmroku. Potem wskoczył na blat.

Ubrany w starą kapotę o przydługich rękawach. Wyswobodził się z nich I wskoczył na biurko. Machał wielkimi bosymi stopami z pazurami.

– Bałagan tam na dole, wszystko się kotłuje, nic się nie da poukładać – zaskrzeczał.

– Cicho bądź – warknął niebieskooki.

– A właśnie, że nie będę – wziął ręce pod boki – słuchałem was i wiesz, co ci powiem? To wszystko na nic. Zajrzyj pod łóżko. Tam są kły, tam wszystko warczy. To samo w jego głowie.

– Ach, tak to widzisz? A może to wszystko trzeba jakoś uporządkować? Dać mu nadzieję, kierunek jakiś pokazać. Ty tylko siedzisz w wielkim dole bez dna i po omacku machasz swoimi wielkimi łapami.

Karzeł przekrzywił swój karli łeb.

– To nic nie da. A ja czekam. Niech tylko przestanie uważać. Wtedy się zacznie.

Przez okno słońce zalało pół pokoju. Drugie tonęło w półcieniu. Znikało, zasłaniane chmurami, a po chwili znów się pojawiało. Głowa Adasia obracała się, jakby oglądał mecz ping-ponga.

– A tym kim niby jesteś? – Niebieskooki wypiął pierś.

– Ja? Siedzę tam, gdzie nikt nie zagląda. Tam się dopiero dzieje! Ciemność i wiatr, aż furczy.

– Ty jesteś ciemna masa! Nie wiesz, że ludzie już z lasu wyszli, że już nie rzucają dzidami? On musi się zmierzyć z tymi chłopakami. Znaleźć do nich drogę. Nie widzisz, jak walczy? – Niebieskooki podniósł głos – nie sypnął nikogo. To chyba jest ważne?! – rzucił ni to pytanie, ni twierdzenie.

– Jaki ty płytki jesteś, nie sięgasz dalej jak wczoraj.

– O nie! To co ja widzę, jest istotą życia. To ty wtrącasz go w lochu i łańcuchami skuwasz.

– Że niby co? Ma się podnieść, a potem objąć ich wszystkich i śpiewać razem z nimi? Ha, ty nie widzisz, jakie pod tą płycizna bagno jest?!

– Przerażasz mnie…

– Ciii – syknął karzeł.

Na odgłos otwieranych drzwi wejściowych karzeł wlazł pod łóżko, a niebieskooki dosłownie rozpłynął się w powietrzu.

Adam chwycił się za głowę. Poczuł się jak śmieć. Znów był tym samym zasmarkanym chłopakiem. Niechcianym. Odrzuconym.

W końcu musiał iść do szkoły. Znów w strachu. Chodził jak cień. Tak jak kazali. Miał trochę spokoju. Oprawcy nie byli pewni, czy nie poszedł z tym dalej.

.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

.

Ireneusz Srokowski

Jestem synem pisarza, a więc otoczony literaturą od kiedy pamiętam. Pracuję jako tłumacz, od wielu lat zawodowo zajmuję się językiem, przekładając teksty użytkowe i specjalistyczne.

Dotychczasowe próby literackie pozostawały „w szufladzie”, jednak pisanie stanowi dla mnie przede wszystkim formę autoterapii i sposób porządkowania życia. Nieustannie doskonalę swój warsztat, ucząc się przenosić myśli na papier.

Ukończyłem studia na kierunku niezwiązanym z literaturą.

Obecnie pracuję nad powieścią psychologiczną z elementami fantastycznymi pod roboczym tytułem Niebieskooki, w której eksploruję motywy konfliktów wewnętrznych i granic rzeczywistości.

PODZIEL SIĘ