Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Ostatni raz widziałem go z profilu (fragment)
Andrzej Zamojski

Tony zarzucił kaptur na głowę. Odetchnął wiosennym powietrzem. Zrobił pierwszy krok i po prostu zaczął iść. Przed siebie. Mijał kolejne budynki. Kolejne drzewa. Kolejne samochody. Kolejnych ludzi. Czas płynął. Nieprzerwanie. Gdy Archibald odejdzie, to czas nie przestanie płynąć. Będzie płynął, tylko bez Archibalda. Przypomniał sobie fragment z filmu o Diego Maradonie, który oglądał razem z Ziggym kilka dni temu. Po zdobyciu mistrzostwa przez Argentynę w 1986 roku, na murze jednego z cmentarzy w Buenos Aires, ktoś napisał: „nie wiesz, co przegapiłeś”. Co przegapi Archibald, co przegapi Anthony, jak już też zniknie? Doszedł do Macclesfield Bridge i wszedł do Regent’s Parku. Skręcił w lewo. Szedł. Rześkie wiosenne powietrze zrobiło się bardziej gęste. W koronach drzew gadały ptaki. Soczysta zieleń eliminowała zmęczoną zimę. Mijało go mnóstwo biegających, jeżdżących i spacerujących ludzi. On szedł cały czas, ale jakby pod prąd. Zarzucił granatowy kaptur jeszcze bardziej na głowę. Przy tej czynności, po prawej stronie, mignął mu jakiś falisty ruch na wysokości pierwszego piętra. Kolejny ruch. Obrócił się i zobaczył majestatyczne szyje żyraf. Ich wybieg był dziesięć metrów od ogrodzenia, przy którym szedł. London Zoo. To o tych żyrafach mówiła wczoraj Jolyne. Szyje dwóch dorosłych żyraf, na które właśnie patrzył, były tak długie, że przy dużej dozie dobrej woli z ich strony, mogłyby go polizać w czoło. Nie miały jednak takich skłonności. Swobodnie chodziły swoim rozchybotanym krokiem, a ich szyje wydawały się żyć niezależnie od tułowia. Hipnotyzujący i nieoczywisty balans. Wpatrywał się w nie przez nieokreślany czas, otrzymując od tych pięknych zwierząt osobliwą terapię. Dzwoniący w kieszeni telefon wyrwał go z tego stanu. Mama.

– Archie właśnie zmarł, tato nie żyje – w tle słyszał płaczącą Meg, a głos mamy miał dykcję, jak z teatralnej sceny.

– Jestem niedaleko, mamo. Będę za piętnaście minut. – powiedział to płynnie, bez żadnych zgrzytów, bo doskonale wiedział z jaką informacją dzwoniła.

– Tak, wracaj.

A Anthony wrócił do żyraf. Ich szyje niezmiennie falowały, długie nogi niemal nie nadążały, by dać im oparcie, ale dawały, wyglądało jakby zawsze w ostatniej chwili. Odwrócił się. Kilka kroków od niego stał bardzo szczupły, młodszy od niego człowiek, o androgenicznej urodzie, o jasnych, blado rudych włosach. Mężczyzna zrobił krok do przodu. Tony popatrzył mu prosto w oczy. Znał je. Znał tego człowieka o jednym oku ciemnym, piwnym, a drugim intensywnie błękitnym. Znał go od wielu lat, a wydawało się, że człowiek ten nie był nawet o dzień starszy od ich pierwszego spotkania. Przybysz odwzajemniał spojrzenie, ale wydawało się, że bardziej patrzy przez Tony’ego na żyrafy, które kołysały się w jego tle. Wyciągnął rękę, podając Tony’emu żółtą kopertę z wykaligrafowanym odręcznie adresatem: Banksy.

– Bardzo mi przykro z powodu śmierci twojego taty.

– Tak, dziękuję – Tony kiwnął głową i wyciągnął rękę po żółtą kopertę ze swoim artystycznym pseudonimem. – Ostatni raz widziałem go z profilu.

współczesna powieść. Ludzie. Jacek Bierut

X

Wsiadł do windy. Windy w The Osborne to było osobne dzieło sztuki. Wchodziło się jak do złotej szkatułki wykonanej z drewna i brązu. Cudowne zdobienia, detale, nowoczesne światło halogenowe, padające na połyskującą mozaikową podłogę. Czuł, jakby wsiadał do kapsuły czasu, przenosił się w końcówkę dziewiętnastego wieku, gdy Art Novueau rozkosznie rozsiadało się w pięknych miejscach świata, czyniąc je jeszcze piękniejszymi. Dotykał zdobionych, brązowych paneli, jakby głaszcząc je, przenosił się do innego świata. Gdy winda, płynnie zjeżdżając w dół, docierała do celu, rozsuwane drzwi zapraszały go do wysokiego na piętnaście stóp foyer. Podłogi zdobiła mozaika, podobnie jak w windzie, wykonana z ceramicznych drobnych płytek na przemian z płytkami z włoskiego marmuru. Ściany pokrywały marmurowe boazerie, gipsowe nagie postacie, girlandy z brązu, srebrzyste malowania, rzeźby, okrągłe płytki, mozaiki. Kasetonowy, czerwono-niebieski, upstrzony złotymi liśćmi sufit, obniżał optycznie rzeczywistą wysokość foyer. Cztery miedziane żyrandole zwisały leniwie, by oświetlić nieco mrocznawą przestrzeń. Można było skryć się w jednej z marmurowych wnęk, zdobionych mozaikami i witrażami Tiffany’ego. Wnęki te posiadały solidne ławki i Thomasowi zdarzało się na nich siadać, kontemplując dopracowane w każdym szczególe wnętrze. Był chyba jedynym ze stałych mieszkańców, którzy tak robili. Melanie też tak robiła. Wchodząc po pięciu marmurowo-miedzianych schodach, otwierając ciężkie drzwi, prowadzące do wejściowego foyer, stopniowo przechodziło się ze świata dziewiętnastego wieku do teraźniejszości. Już można było powoli przeczuwać, że złota klatka windy nie prowadzi do innych światów. Otwarcie wejściowych drzwi, powiew rześkiego nowojorskiego powietrza, miarodajny dźwięk miasta, przywracały zakłócone poczucie czasu i miejsca.

Otworzył drzwi i momentalnie zderzył się z kimś w czerwonym, długim płaszczu. Była tak blisko, że płeć mógł rozpoznać tylko po ubiorze, wzroście i intensywnym zapachu. Wpadła na niego z impetem, jakby na zewnątrz szalał huragan Andrew. Ale nie szalał. Jej czubek głowy zderzył się z jego podbródkiem, nie na tyle mocno, by odliczać nokaut, ale dostatecznie, by wprowadzić spore wibracje w jego głowie. Odskoczył do tyłu ze zniechęconym jękiem, ona krzyknęła, wypuszczając papierowe torby z zakupami. Do wnętrza foyer wtoczyły się jabłka, pomidory, kilka pomarańczy, poganiane przez główkę sałaty. Momentalnie rzucił się, by pomóc zbierać toczące się kolorowe zguby i wówczas zderzyli się po raz kolejny, gdyż  osoba w czerwonym płaszczu uczyniła to samo. Oboje wywrócili się na plecy i tak leżeli przez chwilę, otaczani turlającymi się pomidorami, jabłkami i pozostałymi owocami, i warzywami, które uwolnione opuszczały papierowe torby. Nieznajoma pierwsza wstała na nogi, poprawiła płaszcz i wyciągnęła obie ręce do Thomasa, który podał jej jedną rękę, drugą podpierając swoje nie najmłodsze ciało. Stanęli naprzeciwko siebie, nie zwracając już uwagi na leżące owoce i warzywa. Thomas jednym ruchem poprawił siwe włosy i okulary. Spojrzał wprost na blondwłosą, na oko dziesięć lat młodszą od niego, kobietę. Jej jasnozielone oczy patrzyły w górę, w jego zmęczoną twarz, w jego niewyspane oczy, próbując odgadnąć, jak bardzo jest zdenerwowany tym niespodziewanym ludzkim oraz owocowo-warzywnym atakiem.

– Marianne. Bardzo mi przykro. Nazywam się Marianne – wyciągnęła rękę, tym razem nie by nieść pomoc, ale by się przywitać. W jej głosie była nuta przeprosin, ale zarazem był to głos zdecydowanej, energicznej osoby. – Nic się panu nie stało?

– Thomas, mam na imię Thomas. Cóż mogło się stać? Dawno tak nie walczyłem – uśmiechnął się, udając lekceważący ton, chcąc udowodnić nowopoznanej Marianne, że starszy pan nie jest z porcelany. – Wszystko ok, chyba duży wiatr dzisiaj?

Marianne uznała to słusznie za ironię i tylko odwzajemniła uśmiech w odpowiedzi. Zrobiła krok do przodu i Thomas poczuł te intensywne, ale zarazem bardzo świeże nuty cedru i wetywerii pachnącej. Egzotycznie. Spojrzała w dół na rozrzucone warzywa i owoce.

– Może nie zaproszę cię, Thomas, na śniadanie, ale w ramach przeprosin zapraszam dzisiaj na lunch. Masz jakieś inne plany?

Thomas musiał przełknąć ślinę, bo bezpośredniość Marianne wymagała choć chwili pauzy.

– Nie mam, raczej nie mam nic konkretnego w planach.

– No to cudownie. Będę czekała na ławce w jednej z tych bocznych wnęk w foyer o pierwszej. Ok?

– Ok – chrząknął Thomas, zerkając bez sensu na swój zegarek. – Ale teraz już muszę iść. – Podniósł główkę kapusty, która idealnie pasowała mu do dłoni i wrzucił ją do jednej z papierowych toreb. Spojrzał przez ramię na Marianne i otworzył drzwi do miasta. Było bezwietrznie.

X

Isabella nie miała dobrej nocy. Jeśli nie patrzyła na wysoki, biały sufit nad sobą, to pełzła nisko i czujnie jak płaz, we śnie, który był rwany, niczym fale pobliskiej zatoki neapolitańskiej. Po kilku godzinach takiej sztukaterii zdecydowała się wstać. Nie obawiała się, że obudzi Lilę i Michele. Dwójka jej dzieci spała razem z nią w rozkopanej pościeli. Równe, głębokie, ciepłe oddechy. Odkąd rozstała się z Umberto, dzieci spały z nią, w byłej małżeńskiej sypialni.

Stopy sięgnęły przyjemnej faktury starego parkietu. Wzięła ze sobą książkę z nocnej szafki z beznadziejną myślą, że przeczyta kilka stron na sofie w pokoju gościnnym. Przeszklony pokój dostarczał już tak dużo pobudzonego światła, że została skuszona na balkon, który obecnie był jej pomostem ze światem. Drzwi były otwarte, eteryczna firanka falowała zgodnie z rytmem, który ustalał wiatr znad morza. Uwielbiała tę porę, kiedy słońce nie dokręcało swojej termicznej śruby, a odgłosy miasta nie wchodziły na poziom przesterowanych skuterów. Wezuwiusz, majestatyczny, garbaty, miał zawsze o tej porze aureolę sennych chmur. Odetchnęła pełną piersią. Łzy momentalnie przecisnęły się przez wąskie kanaliki łzowe. Nie radziła sobie z tym. Aureole Wezuwiusza obniżyły się nieznacznie.

Najgorsza była niewiedza. Nie wiedziała, dlaczego Umberto odszedł. Nie było żadnych sygnałów. Chyba. Nie wiedziała, czy ma kogoś, miłość, kochankę. Podczas pandemii koronawirusa spędzili ze sobą zbyt dużo czasu. Może to. Pierwszy skrzypek, koncertmistrz Teatro Di San Carlo. I odszedł. Bez zbędnych słów, bo zawsze był w nich oszczędny. Komunikował się ze światem przez muzykę. Chyba. Już nic nie wiedziała, niczego nie była pewna co do niego, co do siebie samej. Odkąd jej zakomunikował lakonicznym – odchodzę, niemal nie wychodziła z domu. To było trzydzieści trzy dni temu. Poza tym, że zawoziła dzieci do szkoły i ze szkoły je odbierała, jej aktywność zewnętrzna ograniczała się do zjechania windą dwa piętra, potem kolejną windą po ścianie klifu w Possilipo, by zrobić najpotrzebniejsze zakupy w Gastronomia Giulia, czy od razu gotowe jedzenie w Elettroforno Giulia. Nigdy nie zastanawiała się, czy Giulia to właścicielka lub założycielka obydwu miejsc. Do dzisiaj. Może to być dobry zalążek książki. Chyba.

Miasto zaczynało się rozgrzewać. Śmieciarki kończyły swoją niezgrabną tarantellę. Klaksony stopniowo zagłuszały aktywność ptaków i morza. Neapol stawał się Neapolem. Jej miastem. Postanowiła, że dzisiaj się ruszy. Sobota, nie ma szkoły, wydawca nakarmiony fragmentami pisanej właśnie powieści, nie stanowi przez pewien czas żadnej presji. Weźmie dzieci i pojadą razem do centrum, na lody. Chociaż najlepsze lody świata mieli tuż pod nosem, w Bilancione, ale zawsze można było spróbować innych, by ze znawstwem wrócić i stwierdzić, że lody Bilancione nie mają sobie równych. Tak zawsze mówił Umberto.

Zrobiła kawę, przegryzła kawałkiem gorzkiej czekolady. Wzięła książkę do ręki. Bernardine Evaristo „Dziewczyna, kobieta, inna”, nagrodzona Bookers’em dwa lata temu. Podobał jej się styl. Ale też musiała się powstrzymywać od wytykania w myślach błędów, czy uproszczeń. Jako uznana pisarka wyzbyła się już tej smutnej zazdrości, gdy czytała bardzo dobre książki innych bardzo dobrych autorów, czy pozornie wesołej wyższości, gdy ci bardzo dobrzy popełniali według niej oczywiste błędy. Nie mogła skupić się na książce.

Dzieci się obudziły. Jej późne dzieci, które urodziła już po czterdziestce. Budziły się zawsze o tę chwilę za szybko podczas weekendowych poranków. Tyle że teraz nie zakrywała się chaotycznie prześcieradłem, śmiejąc się i wtulając rozgrzane ciało w równie rozgrzane ciało Umberto. To niespełnienie było wówczas tak urocze, dopełniające ich wzajemną bliskość. Tylko kiedy to było, kiedy tak się działo, co najmniej pięć lat temu? Na pewno nie kochała się z Umberto od ponad roku, a i przedtem wyglądało to na jej kuszące błaganie, nawet nie by być zaspokojoną seksualnie, ale by poczuć tę utraconą gorącą bliskość ze swoim byłym kochankiem.

Lila i Michele spadły na nią jak miłosne tsunami. Stres z powodu nagłego odejścia ojca kompensowały egzaltowanym okazywaniem uczuć wobec mamy. Nie broniła się. Tylko czasami chichocząc, ocierała łzę.

Po lekkim śniadaniu zjechali w trójkę windą w dół miasta. Wsiedli w autobus linii 140. Jadąc cały czas w dół, mijali miejskie plaże, niewielką i uroczą delle Monache i Elena, wkomponowaną od wieków między Palazzo Donn’Anna, a Palazzo Guercia. Czytelnicy jej książek nie mogli w żaden sposób wiedzieć, że imię jednej z głównych bohaterek jej opus magnum, pochodzi od nazwy neapolitańskiej plaży, a imię drugiej głównej bohaterki nosi mała dziewczynka, która siedzi na jednym miejscu z bratem, obok niej, ściskając bilet swojej mamy. Nie mogli wiedzieć, bo Isabella Sala nie dała im nigdy możliwości zadania jakiegokolwiek pytania twarzą w twarz. Zgadzała się, rzadko, na wywiady mejlowe, ale i wówczas nie mogła oprzeć się pokusie wodzenia pytających za nos. Ukrycie się pod inną tożsamością perfekcyjnie pasowało do jej osobowości, sposobu na życie pod powierzchnią pisarskiej celebry. Pasowało do niedawna. Chyba.

Minęli genialną pizzerię 50 Kalò i wysiedli chwilę potem. Spacerek na stację Mergellina, gdzie Michele wrzucił dwa euro klęczącej, młodej kobiecie, głaszczącej małego pieska, któremu się nie odmawia i już siedzieli w nieklimatyzowanym wagonie metra w kierunku Piazza Cavour. Chciała się wydobyć, choć na chwilę, z jej nielukrowanej jaskini z widokiem na Wezuwiusz.

Od razu po wyjściu ze stacji Piazza Cavour skierowali się na drugą stronę ulicy do kafeterii Les Artists. Dzieci zamówiły lody, ona jednak ulubione pistacjowe canolli z espresso. Wgryzając się w chrupiące ciasto z aksamitną ricottą, przekręciła głowę w górę ulicy, odwracając się od słońca. Przy stoliku tej samej kafeterii siedział Umberto, rozmawiający z młodszym nieco od siebie kędzierzawym mężczyzną. Uśmiechał się, wpatrzony kiwał ze zrozumieniem głową, wytarł kciukiem kącik ust nieznajomego. Nieznajomego dla Isabelli. Z idealnej ogolonej męskiej twarzy. Wytarł piankę z cappuccino albo ricottę z cannoli. Z prawego kącika ust. Isabella w adrenalinowym odruchu odwróciła się w stronę dzieci, które były wpatrzone w ten sam film co ona. Wzięła je gwałtownie za ręce w magiczny, macierzyński sposób zauważając, w której ręce swój lód  trzyma Michele, a w której Lila. Swoje canolli porzuciła. Kawę również. Opuszczona biała filiżanka odbijała kwietniowe słońce, wydłużając światło, podążające w dół ulicy za zdezorientowaną trójką. Nie miała pojęcia, czy Umberto ich widział, czy nie.

Niemal biegli. Skręcili w Via Duomo, potem w Via dei Tribunali. Zatrzymali się. To nie mogła być ucieczka. Musiała to inaczej zdefiniować. Madonna z rewolwerem patrzyła na nich ze ściany budynku, zza kuloodpornej szyby. Może z czułością. Banksy zostawił ją w tym rogu Neapolu. Chyba właśnie dla niej, dla jej dzieci. Dla tego momentu. Przy najbliższym spotkaniu Isabella chciała mu to powiedzieć. Zaczerpnęła głęboko powietrza, otarła pot ze skroni, który zbyt wolno krzepł w wiosennym cieniu. Aż podskoczyła, w dalszym ciągu trzymając Lilę i Michele za ręce. Niecałe dwa metry od niej stał szczupły androgeniczny mężczyzna, o ciekawie rudych włosach i jednym oku ciemnym, piwnym, a drugim intensywnie błękitnym. Heterochromiczny posłaniec, którego znała.

– Dzień dobry Eleno. Przepraszam, że nachodzę podczas rodzinnego spaceru. Isabella kiwnęła bez słowa głową. Thomas Newton wyciągnął rękę, podając żółtą kopertę z wykaligrafowanym odręcznie adresatem: Elena Ferrante.

Uznała, że raczej nic lepszego nie mogło jej się teraz przytrafić.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

.

Andrzej Zamojski, urodzony w 1976; od prawie 10 lat prowadzi blog o tematyce whisky – www.e-whisky.pl. Pisząc o whisky, wprowadza do opisów elementy poetyckie. Ponad 20 tekstów zostało wydrukowanych w dwumiesięczniku Aqua Vitae. Podczas pandemii, na swoim własnym profilu facebook, publikował krótkie teksty „Listy do A”, a ich pozytywny odbiór zmobilizował go do spróbowania się w dłuższej formie. Powstał „Ostatni raz widziałem go z profilu”, który ostatecznie będzie jego debiutem literackim. Prywatnie mąż Agnieszki i tato Antka.

PODZIEL SIĘ