Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Październik
Maria Znamierowska

 

 

Ciepłe pory roku, jak łagodne siostry, uwalniają nas od ciężkich ubrań, uwalniają od ciężkich grzechów. Nie są one już tak oczywiste, nie wiszą na ogołoconych z liści drzewach jak kolorowe strzępki pękniętych balonów. Latem, wczesną jesienią, większość życia rozgrywa się na zewnątrz. Stanie grupką przed sklepem zdaje się naturalne jak oddychanie. Alkohole zmieniają się w napoje chłodzące, nabierają niewinności, przypominają bąbelkową oranżadę dla dzieci.

Deniak korzystał z października na całego, ale go nie lubił. Zawsze miał wrażenie, że inne z miesięcy są uczciwsze. Obiecują znacznie mniej, a mimo to nie kończą się nogawkami upapranymi błotem i drobnym, przenikającym przez skórę deszczem. Październik obiecywał wszystko. Delikatne słońce, już na stałe dobrane do temperatury naszego ciała, świat pachnący malinówką. Zrzucenie tobołów i chłodne piwo na wieki wieków amen. Obiecywał wszystko, a nie dawał nic. Józek nie lubił października, ale to nie do końca prawda, raczej uproszczenie. Nieudolna próba nazwania wypadkowej dwóch skrajnych uczuć. Miłości i nienawiści. Dał się zrobić, uwierzył, że coś może być na zawsze, że pan Rysio zostanie. Nie odejdzie tak nagle, jak się pojawił. Jesienią pół wieku temu.

Usprawiedliwia go jedynie to, że miał dziesięć lat, głupie pojęcie o świecie.

– Czekolada, złaź z tego słońca! Mocniej przygrzeje, to się rozpuścisz – zawołał Kodak, mrugając jeszcze szybciej niż zwykle powiekami. Żeby krzyknąć musiał wychylić się zza sklepu, gdzie razem z Deniakiem, w cieniu Ośrodka Zdrowia i paru okolicznych drzew rozpijali Aperitif mocny-wiśnia.

– Ameryka, kilka stopni wyżej i wróci lato – przekonywał tamten, zbliżając się w stronę pachnącego alkoholem cienia – Będzie można chodzić bez koszulki.

Najniższy z całej trójki, krępy. Jakby ta siła, która miała pchnąć go w górę, zabłądziła gdzieś w okolicy ramion i ud, rozpychając je przesadnie. Jego włosy przypominały sierść czarnej owcy, ciemna karnacja sprawiała, że na tle swoich kolegów zawsze wyglądał, jakby świeżo wrócił z zagranicznych wczasów.

Była jedenasta, ze szkoły wracały już pierwsze dzieciaki z młodszych klas. Dwóch niewyrośniętych chłopaczków szło z niedbale zarzuconymi na plecy tornistrami. Starali się wszystkim pokazać, że bycie uczniami podstawówki to chwilowa słabość, brak formy. Ustalali szczegóły dzisiejszego meczu, próbowali wykombinować skład marzeń.

– Gdyby Małpiok był w domu…, będzie na bramce.

– No – drugi wybuchnął śmiechem – przez sadło Małpioka nic nie przeleci. Ale Małpiok ma dziś na popołudnie.

Na most zakręcił żółty autobus, wiózł pewnie paru emerytów, którzy wysiądą na Placu Wolności. Potem każdy ruszy w swoją sztywno ustaloną trasę. Klasztorek, siostra, brat w bloku, rynek z tanimi ciuchami od Wietnamczyków.

Niedaleko lewej bariery mostu płonął rdzawy kasztan, odłamki ognia gasły w suchej trawie.

– Widziałem twoją żonę, jak szła do miasta – rzucił w stronę Józka Czekolada. Delektował się słodkim łykiem, podpierał tyły sklepu szerokimi barami.

– Zagadka. Gdzie chadza samotna mężatka? – Kodak był w rozrywkowym humorze. – Nieważne, drugiego takiego nie znajdzie… – zaśmiał się cicho. – Pod żadnym innym sklepem. Mógłbyś świecić na ekranach.

– Chyba tyłkiem – uciął krótko Deniak.

Kodak nagle zmienił front. Jakby próbował się tłumaczyć, odebrać znaczenie swoim żartom. – Na różaniec pojechała. O dwunastej klepią, odmawiają w klasztorku. Kaśka to złota dziewczyna. Gdybyś się z nią nie ożenił. To ja…. –  nie chciał, żeby wyszło głupio, żeby przez jeden żart coś popsuło się w ich życiu za sklepem. Wystarczy, że wszędzie indziej było słabo. Ostatnio nachodziły go takie dziwne lęki, że mógłby stracić kumpli. Przychodzi w stare miejsce, a tam pusto, wszystkich wywiało, jak po wybuchu atomowej bomby.

Kaśkę szanował, choć się jej bał. Polegało to na starej zasadzie. Gdy z kimś codziennie pijesz, musisz wykasować jego żonę. Spędza czas z tobą, bo nie ma z kim, sączysz flaszkę z samotnikiem.

Deniaka nie zaniepokoiły docinki kolegi. Ufał Kasi. Wydało mu się nawet śmieszne, że nagle, po pięćdziesięciu latach świntuszenia i gadania głupot, Kodak mógłby zacząć się z tego tłumaczyć. Na ich zaczepki odburknął, bo przerwały mu rozmyślania. Wyrwały z własnego świata, w który się zapadł. Ufał Kasi, choć znał ją coraz słabiej. Nie miał pojęcia, gdzie pojechała, nie pamięta, kiedy to się stało. Dziesięć lat, rok, miesiąc temu. Ale w pewnym momencie zatrzasnęli się na siebie. Od tego czasu było łatwiej. Nie musieli udawać, łączyć światów, których połączyć się nie da, budować następnego dnia na złudzeniu, w które nikt nie wierzy.

Drobne zakupy robiła przed południem. Wtedy przeważnie zauważał ją wychodzącą ze sklepu, doganiał, pomagał nieść siatkę. Od sklepu do domu był niewielki kawałek pod górkę. Zwykle nie trwało to dłużej niż kilkanaście minut. Czasami spotykali jakiegoś sąsiada, sam nie wiedział, czy woli, gdy ktoś ich mija, czy nie. Z jednej strony lubił myśleć, że są odbierani życzliwie. Mąż i żona wracający z zakupów, zwykła, pogodna normalność. Ale częściej, gdy kogoś mijali, spuszczał wzrok, mówił urwane dzień dobry, w końcu nie znał cudzych myśli. Może akurat ten sąsiad podejrzewa, jak jest między nimi, śmieszą go niesione gorliwie zakupy. Nie był tego pewien. Wcześniej zdarzało się, że Kasia nie chciała dać mu torby. Mówiła, że cuchnie procentami, taki kawałek może ponieść sama. Jakby chciała podkreślić, że kilka metrów pomocy dziennie to jednak żałośnie mało. Teraz było inaczej, od dłuższego czasu jej ręka od razu uwalniała rączki siatki, odpadała od nich bezwładnie, jak martwe zwierzę. Potem szli w milczeniu albo pogłębiali je, wymieniając między sobą kilka zdań.

Jeśli jechała do miasta, to około pierwszej, drugiej, gdy ugotowała coś do zjedzenia, obejrzała Pytanie na śniadanie.

Czekolada zaskoczył go, ale nie chodziło o to, że bał się, po co wybrała się za most. Był zaniepokojony, bo jadąc do miasta, zawsze dokładniej przeliczała pieniądze. Dziś pechowo wyjął z jej portmonetki dość dużo, kilka drobniejszych monet i jedną pięciozłotówkę. Z jego emerytury po odliczeniu działki na dom, zostawało niewiele. Starczało przeważnie na dwa pierwsze tygodnie i to zwykle przy lekkiej pożyczce. Do portmonetki zakradał się rano, gdy Kasia spała, albo wtedy, gdy odprowadzał ją z zakupami. Torbę zostawiała w pokoju, a sprawunki rozpakowywała w kuchni. Dotykając zielonego, miękkiego pluszu, czuł się bezpiecznie. Mały, wytarty przedmiot był dla niego dobry. Otwierał się lekko, na dnie błyszczało źródełko spokoju. Portmonetka miała gruszkowaty kształt. Nawet, gdy monet było dużo, rozsypywały się na całą szerokość. Łatwo i szybko dało się znaleźć odpowiedni nominał.

Są kobiety, które robią codzienne rachunki. Zapiski na kartkach, podobne do ustawionych w sztywne rzędy mrówek. Kasia tego nie umiała, kiedyś nawet zrobiła taką listę, jednak kartka od razu zginęła. Przez godzinę szukała niewielkiego świstka. W końcu znalazł się, gdy na czworakach obmacywała gumowy wąż pralki. Odczepiony od Frani wylądował w ubikacji.

Przestrzenne planowanie wydatków nie wyszło. Po prostu, gdy miała więcej pieniędzy, kupowała więcej rzeczy. Gdy widziała, że się kończą, mniej. Nie odkładała na czarną godzinę. Ta zapobiegliwość zawsze ją trochę bawiła. Czarna godzina brzmiała złowrogo, jak apokalipsa, koniec świata, a ludzie chcieli się przed nią bronić zawartością portfela. Zresztą, zarabiała niewiele, na opłaty i dom starczało, sumy wpłacane na książeczkę byłyby śmieszne. Tak, mogła sobie przynajmniej od czasu do czasu kupić coś małego. Apaszkę, gazetę z dodatkiem, dobrą kawę.

Uraz do oszczędzania jak cieniutki odłamek szkła pozostał jej chyba z dzieciństwa. Wychowywała się na wsi. Mieli ładny kawałek ziemi, niezły dochód, ale ojciec chorobliwie nie lubił rozstawać się z groszem. Słowo oszczędność padało parę razy na tydzień, jakby już sam jego dźwięk był dla niego przyjemnością. Każda pończocha, nawet najbardziej zużyta zabawami na dworze, pozahaczana przez zadry szkolnych ławek nadawała się do wycerowania. Porządne dziewczynki cerują pończochy, cerują pończochy porządne dziewczynki. Kiedyś nawet myślała, że nie można być porządnym człowiekiem, kiedy się nie ceruje pończoch. Faktycznie, w tamtych czasach rzadko kto kupował co miesiąc nowe. Nie było też wielkim wstydem mieć naprawionych kilka dziur za pomocą kordonka, ale ona z siostrą zawsze były królowymi cer. Teraz lubiła mieć w szufladzie jedną lub dwie zapasowe pary. Gdy wchodziła do sklepu, wybierała te lepsze gatunkowo, z połyskiem. Wziąć droższe, gdy są tańsze, to była jej malutka, prywatna zemsta na ojcu.

Pan Deniak lubił tę cechę żony. Gdyby podliczała dokładnie wszystkie wydatki, on zostałby też jasno podliczony. Zbyt jasno. I pewnie nie kupiłaby mu na drugą ich gwiazdkę takiego prezentu. Dostał od Kasi zegarek Zodiak. Po raz pierwszy w życiu chciało mu się iść zaraz po świętach do pracy. Wiedział, że jego prezent wzbudzi zainteresowanie, to nie woda kolońska ani majtki. Przytykanie do ucha, pukanie w szkiełko. Nieprzydatne, ale miłe porady.

Nie zarabiali dużo, żadnych kokosów. Oboje pracowali w jednym miejscu. W fabryce mebli, on przy załadunku, ona jako brakarz. Jednak nie pożałowała, uznała, że jest wart, z niewiadomych przyczyn zasługuje na drogi przedmiot. Gdy wychodził z domu, czuł się większy, bardziej rozrośnięty. Choć od kilku dni to, co składało się na jego osobę, mieściło się idealnie w okrągłej, niewielkiej tarczy Zodiaka.

Z niektórych podobieństw przez całe lata nie zdajemy sobie sprawy, ale spotykając kogoś, często mamy wrażenie, że nie jest przybyszem znikąd. Jakby pachniał światem, który kiedyś znaliśmy. Nie mamy na to żadnych racjonalnych dowodów, tylko mocne szarpnięcie gdzieś w okolicy mostka. Gdy uśpiony kawałek świata porusza się w nas na nowo. W Kasi było coś, co przypominało Deniakowi matkę. Obie miały w sobie pewien trudny do określenia dystans do otaczającej je rzeczywistości. Może nawet do życia.

Pani Deniak nie była wychwalanym w jej czasach typem gospodyni z głową. Nie miała energii na zdobywanie kilogramowych zapasów, codzienne rachunki. Robiła za to różne, wymyślne jak na lata pięćdziesiąte przetwory. Józek uwielbiał marynowaną na półsłodko dynię. Gdy nikt go nie widział, wyciągał brudnymi od zabaw łapami kwadratowe, soczyste cząstki, pchał je prosto do buzi.

Mieszkał z matką w parterowym domku, od frontu mieli ciemnozielony ganek, z tyłu spory ogródek. Pani Deniak sadziła tam poziomki i dynię. Uprawy podlewała co parę dni, zawsze pod wieczór, gdy nasycone kolorem słońce spadało za gałęzie drzew. Jednak najpiękniejsze były w nim chwasty, wybujałe, królewskie. Jakby z wdzięczności, że pozwolono im rosnąć swobodnie. Jedynie wokół grządek ich żywot był trudny, musiały dać wolną przestrzeń warzywom i owocom, które posadziła właścicielka domu. Pani Deniak pielęgnowała jedynie te, których zapach i smak sprawiał przyjemność jej lub jej synkowi. Szpinak i marchewkę skazali na nieistnienie. Jak mali bogowie tworzyli swoją ziemię. To, czemu nie dali szansy żyć, nie żyło w ich świecie.

Koniec ogrodu mieszał się z sąsiadującą łąką, mimo rozciągniętej na całą długość siatki. Przez jej spore oczka przechodziły kłęby peluszki, jasne kwiatki krwawnika. Gdy wiał wiatr, wysokie łopiany szeleściły jak skrzydła nietoperza.

Sąsiadki, które zajmowały się hodowlą królików, często wpadały po mlecz. Pani Helena, znana na ulicy jako gruba Hela, przychodziła z poobijaną po bokach, niebieską miską. Zbierając strzępiaste, soczyste listki, krążyła po całym obejściu, czasem zapuszczała się w jakiś róg, mimo że jej blaszane naczynie było już pełne po brzegi.

– Słuchaj Alinka… Ty, tam z tyłu, strzel sobie zagon ziemniaków. Lepiej zrobić od czasu do czasu przepielunkę, niż tarmochać z rynku.

– No, wiesz…, mi ziemniaki przywozi Kolski.

– A…, ten mikrut od zgniłej rzodkiewki. A tam po prawej troszkę pietruszeczki, marcheweczki i do obiadu surówka jak znalazł  – fantazjowała Hela, siedząc na stołku, rozmasowując ciągle popuchnięte łydki. – Po co ci tyle peluszki? Kołdry będziesz wypychać, czy co? Ja bym już ją dawno czymś załatwiła, da Częstochowska i się wytępi.

– To już razem z mleczem – zaśmiała się mimo woli Pani Deniak. – O ziemniakach pomyślę, może to i dobry pomysł – dodała, chcąc zrobić przyjemność Heli. W końcu, gdy ma się męża, który stoi przez cały dzień z wyciągniętym w stronę wody kijem, spuchnięte nogi i  brata w długach, nie powinno przejmować się jeszcze i tym, że sąsiadki nie chcą cię słuchać.

Zerknął na Czekoladę. Znów stał na słońcu. Ciągnęło go swoim późnym, intensywnym ciepłem.

Wrócił do rzeczywistości, pomyślał o Kasi. Niby teraz niczego nie zakazuje, nie płacze, że odejdzie. Nie denerwuje się zamienianymi w porannego kaca pieniędzmi. Po prostu jest. Jak stały fragment mieszkania, jak szafa z oczami czy myślący stolik. Ale on chciał czasem, żeby była zwykłą szafą albo stolikiem. Bezmyślnym przedmiotem, pustym w środku. Szczególnie, gdy był niedopity. Wtedy czuł się jak naddarty strup. Nienawidził wszystkiego, co kazało tkwić mu w tym stanie. Gdyby nie jej cicha obecność, napiłby się porządnie bez wydawania złotówki, zaprosiłby kumpli z reklamówkami, usiedliby sobie, rozlali do kieliszków. Jak ludzie.

Ale on nie miał swobody, skazany na składkowe, potem z braku gotówki na podbieranie, bezdomny w swoim nałogu.

Teraz tłumaczył sobie, że nie mogła nic zauważyć. W portmonetce było pełno drobnych. Kilka monet mniej czy więcej, żadna różnica. Zawsze jest bardzo ostrożny. Tylko że nagle całe to tłumaczenie przeszyła jasna, bolesna pewność, że ona wie. Wie od dawna. Jednak ma w sobie tyle dumy, a może już braku sił i słów, że nie wchodzi do pokoju, gdy jej mąż ze sprytem Hansa Klossa podkrada drobniaki.           

.

.

proza współczesna, wydawnictwo, pismo literackie

 

.

Maria Znamierowska – z wykształcenia italianistka, autorka tomików Czeski jedwab (Warszawa 2015), Zdumiewająca rzecz (Toruń 2017), dzieci dawidowe (Toruń 2024). Niedawno w wydawnictwie Ostatnia Sobota Lata ukazał się jej najnowszy zbiór wierszy Trzydzieści prostych słów (Warszawa 2025). Publikowała m.in. w „Zeszytach Literackich”, „Toposie” (online), „Wyspie”, „Babińcu Literackim”. Mieszka w pobliżu dwóch rzek – Drwęcy i Wisły, co sprawia jej dużą radość. Prywatnie żona, mama dwójki dzieci i opiekunka psa.

PODZIEL SIĘ