Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Sierść
Gosia Zagajewska

Parują pola i pustostany, kiedy spaceruję po krawężnikach. Na długim sznurku ciągnie się za mną Pies. Wygląda marnie, miejscami łysieje, mruży oczy, ale wciąż kroczy dzielnie mimo cienkich, wątłych łap. Co jakiś czas zatrzymujemy się, bo brakuje mu tchu. Bywają też jednak chwile, kiedy szalejemy: wspinamy się na góry buraków cukrowych, zsuwamy z nich, toczymy po twardych placach nadgryzających mizerne okoliczne lasy. W pobliżu płyną ścieki, pociągi jeżdżą rzadko, czyniąc ze swych przejazdów małe ceremonie. Chowamy się w betonowy tunel pod torami, by słyszeć huk toczących się wagonów, poczuć go w trzewiach, zadrżeć, wyobrażając sobie, jak beton się kruszy i wszystko zapada do wąskiej strużki szamba. W oknach pulsują firany, za nimi tylko zapach gorzałki i niebieskie, elektryczne światło telewizorów, skąpane w nim pokoje, twarze i kończyny, ciała jakby rozczłonkowane, w nieładzie i bezruchu. Często uciekamy z Psem od tych ulic i patrzących domów, od szepczących głów przy płotach, uciekamy do ścieków i torów, skąd mamy widok na pole, kawałek lasu, beton i buraki.

Kiedy tak siedzimy przez wiele godzin, niewiele się dzieje. Po jakimś czasie dołączają do nas przyjaciele, których nadejście nigdy nas nie dziwi, więc to wciąż tak, jakby nic się nie działo.

– Z dnia na dzień coraz marniej kundel wygląda – odzywa się pewnego razu Stary.

Patrzymy na niego: ja, Pies, Sąsiadka i Woźny. Nie sposób się nie zgodzić. Pies marniał z każdym dniem ku mojej nieskrywanej rozpaczy. Ledwie żeśmy się spotkali na ulicach Wsi, między kamiennym parkanem a lumpeksem na rogu, ledwie rozpoczęliśmy wspólną wędrówkę, a on już jakby był jedną łapą na tamtym świecie. Drapię go za uchem, kciukiem sprawdzam nos: suchy. Wiem, że suchy nos psa nie zwiastuje nic dobrego, dlatego szybko zabieram zeń dłoń, kładę ją na grzbiecie, gładząc czule placki nagiej skóry i resztki szorstkiej sierści. Gapimy się dalej wzdłuż linii torów, czekając na pociąg, który nie nadjedzie. Wypatrywanie jest jednak częścią wspólnego rytuału, jednoczącą nas czynnością. Co jakiś czas spoglądam w stronę stosu buraków cukrowych wznoszącego się u stóp lasu. Tak bardzo wrósł w krajobraz, że trudno sobie wyobrazić, by miało go tu zabraknąć. A przecież jego obecność jest cykliczna. Zwożą buraki z pola, po jakimś czasie zabierają do cukrowni. Wtedy jest pusto, las jakiś taki nagi, nieprzysłonięty, widać wszystkie jego prześwity i kontury ostatniego osiedla Wsi. Tak jest przez całą zimę. A latem: zwożą, zabierają, zwożą, zabierają. Stosy są do siebie podobne, choć zawsze można dostrzec między nimi pewne różnice. Czasem rzucą bliżej lasu, czasem bliżej ścieków. Zawsze się zastanawiam, na ile to sąsiedztwo ma dla nich znaczenie. Jak wpływa na ich przyszłość? Czy czuć w małych kryształkach cukru to, gdzie leżały bulwy? Zdarza mi się odczuwać w smaku herbaty obce domieszki, nie potrafię pozbyć się tego wrażenia. Korzenie. Igliwie. Wydaliny. Stosy: lubię im się przyglądać, bo można tam z rzadka zaobserwować ruch. Z samego wierzchołka czasem stacza się burak, czasem zahacza o kolejne i zabiera je ze sobą w dół, w podróż w jedną stronę. Są to podróże zupełnie bezgłośne, dlatego potrzeba bystrego oka, by ich nie przegapić. Jak dobrze dostrzec spadającego buraka.

Siedząc, tylko czasem rozmawiamy. Najczęściej o pogodzie, programach telewizyjnych i obiadach, jeśli akurat były smaczne. Czasami umilamy sobie te pogawędki harnasiem lub żubrem z puszki. Do monopolowego zwykle chadza Stary. Wygląda najpoważniej z nas wszystkich i nigdy nie pytają go o dowód. Jedynym niepijącym jest Pies. Już do tego przywykliśmy i przestaliśmy go częstować.

Wiejską ciszę przerywają nasze słowa albo szczekanie dobiegające gdzieś z oddali, zza lasu. Docierają do nas również odgłosy tłuczonego szkła. W niedalekiej odległości znajduje się cmentarz i jego wysypisko, na którym lądują obeschłe wieńce i przepalone znicze. Wraz z ostatnim łykiem piwa, z którego już właściwie uleciał gaz, podejmuję decyzję o wyprawie do grobu.

Przechodząc obok sterty buraków, zerkam na nią ukradkiem, ale nic się tym razem nie turla. Zaraz potem wchodzę w bramę cmentarza. Mijam kilka osób, tutaj zawsze ktoś się krząta. Wszystkie te osoby mnie znają i ja je wszystkie znam, dlatego wymieniamy grzecznościowe skinienia głową i urywane dobr. Spoglądam na mijane nagrobki. Ze smutkiem zauważam, że mieszkańcy Wsi umierają zazwyczaj młodo. Moi przodkowie spoczywają w pierwszej alejce po prawej, tam też się udaję, a przy mnie kroczy zdyszany Pies. Ludzie spoglądają na nas nieufnym wzrokiem. Może dlatego, że czworonożne stworzenia nie są na cmentarzach mile widziane. A może dlatego, że Pies wygląda marnie, zostawia za sobą kłęby sierści, a miejscami nawet krwawi. Nic sobie nie robimy z tych spojrzeń i zatrzymujemy się przy grobie, na którym palą się dwa znicze i leży stroik ze sztucznych kwiatów w kolorze purpurowym. Nie wiem, jaki gatunek imitują, bo nie znam się zbyt dobrze na kwiatach. Przenoszę wzrok na krzyż i towarzyszące mu tablice upamiętniające krewnych. Zapętlam w głowie zwyczajowe wieczny odpoczynek racz im dać, Panie, spuszczam głowę. Obok moich łuszczących się podróbek adidasów widzę drobne łapy psa, miejscami pozbawione pazurów. Chwilę trwamy w ciszy i bezruchu. Bardzo lubię wizyty na cmentarzu, staram się tu przychodzić, kiedy tylko mam odrobinę wolnego czasu. Nie jestem pewna, czy potrafię się modlić albo czy potrafię modlić się tak, jak należy. Tak, jak zasłużyli na to moi przodkowie. Tak, by wesprzeć ich dusze w drodze ku wiekuistemu szczęściu. Tego nie wiem. Gdzieś w głębokich odmętach pamięci słyszę echo słów Babci i proboszcza o czyśćcu, o intencjach za zmarłych, ale niczego nie jestem pewna. Modlę się więc tak, jak jestem w stanie się modlić: po trzech linijkach wiecznego odpoczynku, przechodzę do rozmowy. Najczęściej gawędzę z Dziadkiem, bo jego pamiętam najlepiej. O pozostałych tylko słyszałam albo mam dowód na istnienie naszej relacji w postaci czarnobiałych fotografii, na których trzymają mnie – maleńką i zaślinioną – w ramionach. Opowiadam Dziadkowi o bieżących sprawach, choć on na pewno to wszystko wie, bo przecież siedzi teraz wysoko w górze i patrzy na nas. Nie musi jeść ani spać, może tylko patrzeć. Mimo wszystko często przedstawiam mu moją wersję zdarzeń, choć domyślam się, że ją również zna, bo przecież patrząc, może także zaglądać do mojej głowy, czytać każdą moją myśl. Tak to sobie wyobrażam, sięgając do głębokich odmętów pamięci i wsłuchując się w to, co powtarzali duchowni i Babcia. Niewykluczone jednak, że coś pomieszałam i w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Rozmawiam z Dziadkiem, bo przynosi mi to przyjemność i ulgę, jak gdyby był jedyną osobą, przed którą mogę się otworzyć, niczego się nie wstydząc i nie obawiając osądu. Dziadek w tej rozmowie rzecz jasna milczy, ale wierzę, że słyszy i kiedyś mi odpowie, jak już się spotkamy. Wysoko w górze.

Po modlitwie zerkam w stronę lasu. Pies zdążył skulić się w kłębek na twardej powierzchni cmentarnej alejki i zasnąć. Jest wykończony, widać to coraz wyraźniej. Proponuję mu spacer do lasu. Biorę go na ręce i czuję delikatny zapach zgnilizny. Cały czas się łudzę, że z tego wyjdzie, że się wyliże, jak psy mają w zwyczaju. Idziemy do lasu, Pies jest ciężki jak głaz, ciągnie ku ziemi bezwładem marniejącego ciała. W lesie jest tylko jedna ścieżka. Podążamy nią przed siebie, wiedząc, że na końcu krzyżuje się ze strużką ścieków. Po drodze nie mijamy nikogo, słyszymy jedynie szelest liści powodowany przez nieliczne, buszujące w koronach drzew wiewiórki, stukanie dzięciołów oraz szczekanie psów z podwórek ostatniego osiedla Wsi. Dochodzimy do strużki, Pies daje mi znać, że czuje się gotów, by iść dalej o własnych siłach. Stawiam go więc na ściółce, wątłego i chybotliwego, rozczulam się nad jego stanem. Wiem, że nie mogę mu w żaden sposób pomóc.

Na kamieniu pod lipą, tuż obok torów, siedzą niezmiennie nasi przyjaciele. Sąsiadka przyniosła słoik, do którego wkłada pająki. Zbiera je po kątach, najczęściej w starych budynkach gospodarczych. Kolekcjonuje te najbardziej wykwintne okazy krzyżaków spod strzech, starych dachów i bel. Podstępem eksmituje ich z misternie utkanych domów: podstawia szklankę, zaprasza do środka, zasłania wyjście tekturą i gotowe. Potem przerzuca schwytanego delikwenta do wielkiego słoja, którego jej mama używała niegdyś do przetworów i którego do dziś nie potrafi odżałować, załamując ręce wobec niecodziennej pasji córki. Słoik ma naciągnięty na gwint wycinek gazy opatrunkowej, pieczołowicie otulony gumką recepturką, by żaden z pająków nie miał szans się wydostać. Sąsiadka całymi dniami obserwuje zachowania swoich podopiecznych. Dokarmia ich świeżo upolowanymi muchami, komarami, mrówkami. Czasem jednak to pożywienie im nie wystarcza i oddają się kanibalizmowi.

– Wtedy jest najciekawiej! – ekscytuje się Sąsiadka, opowiadając nam po raz kolejny o niezwykłych przeżyciach związanych z obserwacją zamkniętych w słoiku owadów. – Jak się dobrze postaram – dodaje z nieskrywaną satysfakcją – niedługo we Wsi nie będzie już pająków.

Nikt z nas nie wie, w jaki sposób miałaby się ta nieobecność pająków Wsi przysłużyć. Staramy się jednak podzielać jej entuzjazm. Jesteśmy bardzo zgraną paczką i wspieramy się we wszystkim, jak tylko możemy. Z początku wydawało nam się, że trzymanie pająków w słoiku cieszyło ją ze względu na samą możliwość patrzenia na nie z bliska przez cienką, szklaną ściankę. Z czasem jednak zrodziły się z tego zamiłowania nowe aspiracje. Sąsiadka uśmiecha się do pająków, głaszcze powietrze w geście czułości, mrużąc przy tym oczy, momentami nawet cmoka. Po chwili odstawia słoik i otwiera kolejną puszkę. Bierze potrójny łyk harnasia, który bardzo głośno przełyka.

– Idę do Babci – oznajmiam, nie budząc tym wielu emocji u towarzyszy.

Pies podrywa się resztkami sił. Idziemy. Buraki. Cmentarz. Tory: przekraczając je, trzeba włożyć nieco więcej wysiłku, wyżej podnieść kończyny. Martwię się o Psa, ale daje sobie świetnie radę, więc z ulgą biorę głęboki oddech. Potem przechodzimy obok opustoszałego budynku dawnego dworca PKP oraz jego zapyziałych przybudówek z brunatnej cegły, w których nadal ktoś mieszka. Jednym z mieszkańców jest zresztą Stary. Nigdy go nie odwiedzamy, on nas nigdy nie zaprasza. A ja z chęcią i jawną ciekawością zobaczyłabym, jak prezentują się wnętrza tych obskurnych czynszówek. Pies jest odmiennego zdania, bezsprzecznie: popiskuje, kuli ogon i ciągnie za sznur, jak tylko może, cały się trzęsie, więc nie zatrzymujemy się dłużej, choć chciałabym chociaż pogapić się w okna. Przechodzimy przez skrzyżowanie, na rogu kwiaciarnia, po przeciwnej stronie osiedlowy spożywczak, dalej owiany złą sławą budynek zwany burdelem i wypożyczalnia kaset VHS. Gdzieniegdzie otwarte okna i głośna muzyka taneczna: polska i nachalna, o miłości. Bo miłość jest we Wsi wszechobecna, organiczna i namacalna. Uszczypnięcia, pijane słowotoki, oczy mętne, kleiste: młode ciała wystawione na okrzyki szybciej nabierają krągłości. Sklep monopolowy pręży się w samym sercu Wsi, a tam nie ma wytchnienia, kiedy słońce i wszyscy na zewnątrz: zwierzęcość na zewnątrz. W oparach obłędu dzielnie stawia się czoła wąsom i nagie torsy lśnią, by przypomnieć o sile nieznoszącej sprzeciwu. W bibliotece ciągle te same książki, na obrzeżach kartek te same odciski. Przeczytałam wszystkie książki świata. Świat bardzo szybko się kończy: w żadnej książce nie ma nic o życiu i nagich torsach. Słyszę zewsząd miłe słowa, kiedy kroczymy przez Wieś z Psem. Obfitość komplementów i potu: gdybyś była ładna, to bym cię brał. Nie ma komu o tym powiedzieć, nie ma komu się poskarżyć, nikogo nie obchodzą chodnikowe komplementy. Oni mówią, gwiżdżą, gapią się, posuwają czasem do gestów. Jak każda dziewczyna ze Wsi, żyję w przekonaniu, że moje ciało już do mnie nie należy. Należy do Wsi: tej, która mówi i tej, która milczy. Wiem, że Pies by mnie bronił, gdyby miał więcej sił. Przemoc jest tutaj lekka jak oddech. Patrzymy na nich wszystkich jak na szeregi słomianych postaci: splecione w grubych warkoczach, blade, sine, połączone z wielkim pulsującym balonem martwoty. Trwają w oczekiwaniu na poranek, który zwleka, skurczeni w swych słomianych okryciach, gotowi na mrozy. Nagląca nieruchomość. Niezmienna, nieustająca obawa przed nocą: grzech karmi się ciemnością. Na Wsi noc nie powinna trwać długo, wystarczyłby jedynie jej wilgotny, zanikający zapach i kuszące cienie na gankach. Najlepiej dla Wsi, kiedy budzi się do życia: nie drażnią jej jeszcze wstęgi much wokół dzbana kompotu. Gdy zamyka okna i otwiera lufciki, kołysze ją szum wrzącej wody. Jeszcze nie kamienuje pielgrzymów, ani psów, co kopulują w zaciszu opuszczonego podwórka. Jest jak niezgrabny, otyły olbrzym przepasany płotem, oddający się bezwładnej czynności ziewania.

– Cześć, kopę lat! – krzyczy z oparcia ławeczki lekko przygarbiony typ.

Przyglądam mu się. Uśmiech ma szczery, pełen prześwitów, głowę ogoloną niemal na łyso, w jednym ręku trzyma papierosa, w drugim puszkę warki strong. Zaprasza mnie na oparcie, wskazując miejsce tuż obok siebie. Próbuję przypomnieć sobie, skąd go znam, albo chociaż, skąd on zna mnie. Bezskutecznie. Widząc moje zakłopotanie, przedstawia się.

– Cichy, z ostatniej ławki. Druga be. Kiblowałem parę lat, więc jestem trochę starszy od ciebie. A wtedy to się nawet w tobie kochałem – wyznaje, wybuchając głośnym, nerwowym śmiechem. Miłość: wszechobecna, namacalna.

Cichy rzuca się w wir opowieści: jaką on jest szychą na stacji benzynowej. Jak on lubi zapach benzyny, falujące powietrze. Że tankuje ciężarowe, że tylko on. Nie byle kto. Że leży na rozgrzanym betonie. Kiedyś przyjechali po niego pod sam dom. Pod sam dom – powtarza. Bo nie było komu ciężarowego zatankować. Tylko on, nikt inny. W wolnych chwilach pali papierosy, szef go widzi, ale nie mówi nic. Teraz robota to sama przyjemność, w fabryce była męka. Musiał wtedy walić dużo, przed wyjściem i po powrocie, żeby sobie ulżyć. Dlaczego leży na rozgrzanym betonie? – głośno się zastanawia. Leży, a w oddali muzyka z odpustowego jarmarku i czubki dziecięcych głów przyklejone do różowych chmur z cukru. Ma ten obraz przed oczyma i nie jest pewien, czy to wspomnienie, czy sen. Po chwili puka się w czoło wskazującym palcem i już wie: wspomnienie. Tak dużo musiał walić w tej fabryce, przed wyjściem i po powrocie, że często leżał nieprzytomny, pijany, że zabrali mu prawo jazdy za prowadzenie po pijaku. Woźny mu zabrał, bo jeszcze wtedy robił w policji, zanim sam zaczął pić.

Cichy wzdycha, kręci głową. Był nieszczęśliwy, sięgnął dna, a teraz tankuje ciężarowe.

– O fabryce słyszałam od Sąsiadki – odpowiadam.

Cichy zna Sąsiadkę, uśmiecha się porozumiewawczo. Cieszy się, że coś nas łączy, nawet jeśli to tak nieprzyjemne wspomnienie. Sąsiadka opowiadała mi nieraz, głaszcząc nerwowo słoik z pająkami, że fabryka połyka ludzi, wypluwa proszki i detergenty. Wszystko zostaje wewnątrz: pyły, skowyt, przekleństwa, ból, toksyczny zaczyn, skazane oskrzela, wyżarte spojówki. Proszki pachną w sklepach, pachną w tkaninach, na sznurach z bielizną, a w tym zapachu czuć niemoc, spocone palce, ciężkie oddechy. Niejednokrotnie słyszałam z ust Sąsiadki, jak po szychcie wykradała z magazynów białe proszki, od których całe dnie kaszlała, białe proszki, które czuła w całej sobie i sypała je pod tuje właścicieli fabryki, te piękne, dorodne tuje, które otaczały ich piękny, dorodny dom, w sąsiedztwie przybudówek z brunatnej cegły.

Po wysłuchaniu tej opowieści, Cichy niespodziewanie spogląda na Psa. Blednie i niemalże spada z oparcia ławki.

– A-a-a-a-ale jak to?! – słowa stają mu w gardle, wygląda na bardzo przejętego. – Przecież to niemożliwe! – wykrzykuje w końcu.

Zeskakuje z ławki i bez pożegnania ucieka. Nie można tego nazwać inaczej. To ucieczka, choć wydaje się zupełnie niezrozumiała.

Ruszamy więc z Psem w dalszą drogę. Przez chwilę idziemy ulicą Warszawską: najbardziej ruchliwą w całej Wsi, łączącą dwa pobliskie miasteczka. W końcu docieramy do ronda, skręcamy i jesteśmy na miejscu. Pies zwija się w kłębek na miękkim trawniku i w mig zasypia. Rozglądam się po podwórku i budzą się we mnie obrazy z przeszłości: rozkołysane spódnice, popękane skóry, upał, stopy w kapuście, wilgotne pomadki ciotek na czołach i policzkach. Smak, który zostaje, którego nie sposób zapomnieć, który w ustach jest tylko przez chwilę, potem jest już wszędzie: słony, rozgotowany, miękki, ugniatany, niemożliwy, przepocony, żywy, pulsujący. Pukam do drzwi, naciskam klamkę i wchodzę do domu, gdzie unosi się czerstwy smak róży. Zapach róży. Zapach drewnianego różańca. Różany syrop. Znów wspomnienia. Wymioty. Deska do krojenia, na niej żelazko, wyprasowane rozmowy. Pytanie o Jezusa. Uda drobiowe, uda babcine pokryte żylakami widziane przez szparę, przez niedomknięte drzwi. Zakurzone koce i kacze pióra. W czerninie pływają zaskoczone, przerażone oczy, przeglądają się, toną. Czerstwy smak krwi. Przez chwilę nie wiem, czy wspominam, czy jestem w samym środku wspomnienia: czy Babcia naprawdę stawia przede mną talerz, ponownie pytając o Jezusa, potem o Dziadka, grób i znicze? Ma na sobie poliestrową podomkę w gęste kwieciste wzory, a pod nią rozkołysane biodra. Patrzy. Twierdzi, że Dziadek odwiedza ją w nocy, że spać nie daje. Zalewa wrzątkiem proszek trzy w jednym, parząc aromatyczny napój o zapachu kawy, po czym twierdzi, że nie daje jej nawet różańca odmawiać. Pomimo szczerych chęci, nie jestem w stanie przełknąć zupy, nie jestem nawet w stanie słuchać: Babci i przekrzykującego ją radia. Dziękując, wstaję od stołu. Całuję ją w zroszone potem czoło i wychodzę. Słyszę, że rzuca za mną słowa w przedpokój, ale nie zatrzymuję się. Zabieram Psa z trawnika i ruszamy w powrotną drogę. Do domu.

I znów to uczucie mnie dopada, kiedy zbliżamy się do ronda. Nie mam pewności, czy idę do domu, który jest moim domem. Nie wiem, czy mieszkam tu na Wsi, czy jestem tylko przejazdem, w odwiedzinach. Czy wspominam, czy jestem w samym środku wspomnienia.

W tej niepewności wkraczam w dobrze znaną mi ulicę, pies snuje się wolno po moich śladach. Po obu stronach ciągną się szeregi niemal identycznych sześcianów: dzięki nim ulica wydaje się bezkresna, rozciągnięta. Kiedyś budowali tylko takie: jeden obok drugiego, w równych odstępach. Dziś każdy robi, co może, by się wyróżnić i tak powstają wielobarwne klocki. Rozglądam się nerwowo. W oknach widzę twarz, wszędzie tę samą.  Nieruchoma, nieuchronna twarz, wąskie oczy, w nich spokój i matczyna troska. W domu Matka wydłubuje ze zlewu marchewkowe tasiemce, jej słowa jakby rozmyte, wypłukane, nie docierają. Moje oczy w ścianie, jej oczy w zlewie. Kiedy odwraca się do mnie, nie ma już głowy: głowę zastępuje obraz o wąskich oczach, o wzroku przenikliwym, jakiego nigdy nie miała. Zalewa wrzątkiem kawę, fusy unoszą się, teraz będzie czekać, aż opadną. Trącam ją łokciem. Zza obrazu wypadają: marchew, mleko do kawy, kluski, trochę much.

– Trwa peregrynacja Matki Boskiej. – mówi w końcu.

– Matki Boskiej, która patrzy. – dodaję.

Dialog między nami, jak zwykle, nie potrafi dojść do skutku albo nie chce. Tłoczymy słowa należące do odrębnych pól semantycznych, siedząc na krzesłach należących do odrębnych czasoprzestrzeni. Ten proces jest bardzo bolesny.

– Chodź, Mamo, może cię urodzę – mówię, chcąc przerwać zapętlenie, w jakim utknęła nasza relacja – Jesteś już przecież we mnie, wypełnia cię pragnienie nowego życia. Nie zwlekajmy.

Matka twierdzi, że nie jest to droga do wspólności, że nie trzeba sięgać tak głęboko, wystarczy pierwsza warstwa naskórka. Już mnie głaszcze, drapie, liże jak stara wilczyca.

– Nie szlajaj się po tych torach, lasach, proszę cię. Zawsze cię prosiłam. Nie zbieraj tych psów, przybłęd, nie dokarmiaj.

Mówiąc to, spostrzega mój nabrzmiały brzuch. Pierwsze skurcze wybrzuszają powieki, nozdrza i paznokcie. Faluje też obrus na stole, który dzielimy. Ja prę, matka wypiera, nie chce się rodzić.

Po chwili jesteśmy już w połogu milczenia.

Słyszę dzwonek do drzwi.

Otwieram.

– Dzień dobry, policja. Czy w tym domu przebywa Pies?

– Tak… – odpowiadam zaskoczona.

– Czy to pani Pies?

– Znalazłam go na ulicy.

– Dawno?

– Myślę, że nie minął jeszcze miesiąc. Ale już zdążyliśmy się do siebie przywiązać.

– Przykro mi, ale pani Pies nie żyje.

– Jak to nie żyje?! – pytam, prawie mdlejąc.

– Został zamordowany dwadzieścia lat temu.

– Nic nie rozumiem…

– W piwnicy dawnej stacji PKP powiesił go na sznurku podejrzany.

– Jak to?! – niedowierzam. – Kim jest podejrzany?

– Tajemnica śledztwa.

– Ale co ja mam teraz zrobić? Pies śpi na trawniku za domem…

– Musi go pani wypuścić. On musi odejść w spokoju. Pani też powinna stąd wyjechać. Już czas.

– Ja?! Dlaczego?

Widzę przez okno, jak wypuszczają Psa z podwórka, jak przechodzi przez otwartą furtkę, nawet się nie oglądając. Stoję chwilę w bezruchu, po czym wybiegam z domu, trącając po drodze Matkę.

Stoję na środku ulicy, patrzą na mnie wąskie oczy Matki peregrynującej, ja patrzę przed siebie, ale nie widzę Psa. Gdyby tylko mógł mówić. Gdyby tylko ten obraz mógł mówić, na pewno by mi powiedział, dokąd pobiegł mój przyjaciel. W oknach pulsują firany, za nimi tylko zapach gorzałki i niebieskie, elektryczne światło telewizorów, skąpane w nim pokoje, twarze i kończyny, ciała jakby rozczłonkowane, w nieładzie i bezruchu. Idę przed siebie, wyruszam na poszukiwania Psa. Docieram aż do torów i wtedy dociera do mnie: nie ma tam już budynku dawnej stacji PKP ani przybudówek z brunatnej cegły.

Czekam na pociąg.

.

.

.

Proza współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.
Fot. Maciej Sypniewski

.

Gosia Zagajewska (ur. 1987) Poetka, wokalistka.

Aktywnie działa na scenie muzyki improwizowanej. Bada użycie głosu jako instrumentu. Eksperymentuje na pograniczu muzyki tradycyjnej, improwizacji oraz poezji. Współtworzy kilka zespołów: Tuleje, Goutte, Figa, Voice Act, Casting Lots, Fantastic Swimmers, Warsaw Improvisers Orchestra.

Można ją usłyszeć na wielu wydawnictwach płytowych. Występowała na festiwalach, takich jak Krakowska Jesień Jazzowa, Warszawskie Sanatorium Dźwięku, Fortalicje, ECLAT Festival, Lodžie Worldfest, Inne Brzmienia, Ethniesy czy Spontaneous Music Festival. Koncertowała w Niemczech, Czechach, Słowacji, Wielkiej Brytanii, m.in. w legendarnym londyńskim klubie Cafe OTO. Współpracowała z takimi artystami jak: Anna Gadt, Paulina Owczarek, Antonina Nowacka, Anna Jędrzejewska, Katarzyna Smoluk-Moczydłowska, Ksawery Wójciński, Wojtek Kurek, Mamadou Góo Bâ, Ray Dickaty, Emilio Gordoa. Z Ksawerym Wójcińskim współpracowała wielokrotnie, m.in. w ramach jego autorskiego cyklu „Muzyczne DNA mojego domu. Trasa koncertowa do wewnątrz”, a także we wspólnej kompozycji opartej na preludium e-moll Fryderyka Chopina, zatytułowanej „28”.

W 2022 roku została stypendystką Marszałka Wielkopolski i prowadziła cykl autorskich warsztatów improwizacji głosem „Głosowanie”. Podczas zajęć uczestnicy improwizowali w oparciu o graficzne partytury oraz prosty system gestów jej autorstwa.

Została wyróżniona w 14. Połowie Biura Literackiego, w XXV i XXVI OKP im. Jacka Bierezina oraz w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką „Nowy Dokument Tekstowy”. Publikowała wiersze na łamach biBLioteki, KONTENT-u, Drobiazgów, Tlenu Literackiego, Strony Czynnej oraz w antologii „Głód” wydanej przez Instytut Literatury. W listopadzie 2023 roku, nakładem SPP Oddział w Łodzi, ukazał się jej debiut poetycki „Wyrobiska”, który otrzymał wyróżnienie w ramach Ogólnopolskiej Nagrody Poetyckiej im. Kazimiery Iłłakowiczówny za Najlepszy Debiut Poetycki Roku. Spotkania autorskie wokół książki odbyły się m.in. w ramach Festiwali Ethniesy czy Bydgoskiego Trójkąta Literackiego.

Przez pewien czas związana była z Teatrem Powszechnym i Strefą Wolnosłową. W ramach wielokulturowego projektu Atlas występowała w spektaklu „Narysowałam więcej, niż tu widać” w reżyserii Alicji Borkowskiej, wystawianym na małej scenie Teatru Powszechnego, a także w Akademie der Künste w Berlinie. Tłumaczyła scenariusze francuskich grup teatralnych. Powołała do życia efemeryczny, wielokulturowy kolektyw Andakali Goveyu, który przygotował performance „Człowiek podstawowy”, a także kilka improwizowanych performance’ów w przestrzeni publicznej Warszawy.

PODZIEL SIĘ