Wracałem wtedy z centrum. Wiatr dmuchał chłodem w moją nieogoloną twarz. Minął mnie jeden samochód. Chodnik był cały zamarznięty. Już i tak wyrżnąłem się rano na biodro.
Czerwone wino buzowało w moich żyłach. Niby do domu, a jednak bez domu; zmęczony wszystkim naokoło, taki właśnie byłem. Myślałem dużo za dużo o pracy, ale nie potrafiłem inaczej. Osiem godzin dziennie przykuty do jednego miejsca i sterty wymieniających się ludzi. Z blaknącymi perspektywami na uwolnienie mojej powoli zanikającej osobowości. Bycie sobą cały czas to najtrudniejsza rzecz na świecie. Zwłaszcza jeżeli czegoś od siebie wymagasz.
I to właśnie wtedy, pośród czerwonych plam na koszulce i ludzi mówiących ,,dziękuję”, poczułem odepchnięcie do przodu.
,,Co jest?”
Odwróciłem się, na oko 22-letni biały facet w czarnym płaszczu gapi się na mnie oszalałym wzrokiem.
– Jesz psy?
– Że co, gościu, o co ci chodzi?
– Czy jesz psy, skurwysynie? No odpowiedz.
– Odpierdol się ode mnie.
Nagle filuternie podskoczył i, już nie wyprostowany, a skulony jak goblin, pobiegł w przejście podziemne pod blokiem.
„Co to, do kurwy nędzy, miało znaczyć? Człowiek spokojnie wraca do domu, a tu jakiś pajac wyskakuje i robi coś takiego”.
Lekko roztrzęsiony i oszołomiony zacząłem iść dalej. Byłem niespełna 8 minut od domu, ale po kolejnych stu metrach znowu go zauważyłem. Tym razem stał spokojnie na środku chodnika, zasłaniając jednocześnie drogę. Przeszedłem na drugą stronę ulicy i zanurkowałem za jeden z samochodów. Przez szybę widać było jego stabilną sylwetkę. Para leciała mu co chwilę z ust, jakby oddychanie sprawiało mu niejaką trudność.
,,Tylko spokojnie, tylko spokojnie. Na pewno mnie widział”.
Trzy samochody dalej był sklep, a za nim dróżka prowadząca na podwórko.
,,W tym labiryncie muszę go zgubić”.
Na kucaka przemknąłem między samochodami.
Szybko otworzyłem bramkę i wbiegłem na otwarty plac otoczony z każdej strony tabunem okien. W jednych się świeciło, w innych nie. Jedne były zasłonięte, inne nie. Na drugim piętrze zauważyłem młodego, wysokiego mężczyznę o bardzo chudym ciele, który nieporadnie tańczył do jakiejś muzyki. Usłyszałem narastający śmiech, dobiegający jakby z dołu, z garaży, unoszący się coraz wyżej i wyżej, otaczający cały mój świat.
Praca, w której jesteś martwy. Dom, który nie jest twoim domem. Dziewczyna, którą próbujesz kochać, ale średnio ci to wychodzi. Słowa, które lądują na papierze i mogą być niczym, tylko skazaną na zapomnienie zabawą. Osoba, której jesteś więźniem.
A na koniec jeszcze przerażająco znajomy typ na środku ulicy i lustro twojego śmiesznego życia.
Chyba jednak wolałbym jeść psy.
Tomasz Popławski, młody pisarz paranoik próbujący na co dzień nie utonąć.