W sobotę, trochę po godzinie siedemnastej, z doskonale znanej restauracji Królewska przy rynku w Kazimierzu nad Wisłą wyszedł wysoki, dobrze wyglądający mężczyzna. Kędzierzawy blondyn o trudnym do odgadnięcia wieku; korpulentny, ubrany w szare płócienne spodnie, obszerną lnianą koszulę ze stójką, na nogach miał brązowe mokasyny. W jego twarzy było coś niepostrzegalnego, co silnie zwracało uwagę kobiet: oczy koloru morskiego błękitu, takie z zawadiackim figlem w środku; grubo wykrojone usta nosił trochę nonszalancko; nos miał wąski, prosty, ostry, jak nos Cezara.
Mężczyzna obserwował przez jakiś czas wyściełane słońcem strzępiaste chmury, nad czerwonymi dachami kamienic dryfujące ku nieodległemu zachodowi. W końcu, zmuszony przepuścić kogoś w wejściu, posadził na głowie szaroniebieski kapelusz ozdobiony skórzanym opasaniem, z którym się nie rozstawał zarówno w śnieżyce, jak i w bezwietrzne upały, i z lewą ręką w kieszeni spodni wartkim krokiem poszedł przez rynek, zostawiając za plecami słońce oraz przesączone światłem powłóczyste chmury.
Dzień był ciepły, mężczyzna wstąpił więc po drodze do zaprzyjaźnionej cukierni na butelkę soku grejpfrutowego z lodówki; pijąc, rozmawiał chwilę z kelnerką, potem poprosił o zapakowanie do torebki migdałowej babeczki, zapłacił i wyszedł. Rozejrzał się po brukowanym placu, na którym leniwie przesypywały się masy turystów, a na obrzeżach, pod parasolami w restauracyjnych ogródkach siedzieli ludzie sączący piwo i spożywający obiad na świeżym powietrzu. Pogryzając ciastko, wspomniał, jak przed ponad rokiem, kiedy w dość zaskakujących okolicznościach sprowadził się tutaj z Warszawy, identycznie się cieszył atmosferą jedzenia pod gołym niebem w kameralnej scenerii dawnego miasta. Zdołał jeszcze skonstatować w zadumie, że bardzo trudno jest mu zrozumieć ludzi zawzięcie uzupełniających każdy posiłek piwem, po czym wrócił myślami do trapiącego go dylematu.
Zmagał się z niełatwą alternatywą: czy powinien raczej zajrzeć do kwiaciarni za rogiem, gdzie pracowała urocza i chętna Karolina, z którą od pewnego czasu łączyła go niecierpliwa zażyłość, czy może lepiej wstąpić po drodze do położonej przy rynku kawiarni, oczywista że nie dla kawy z pianką i kremówki, ale dla udekorowania wizyty poufałą a szczerą rozmową z podającą do stolików, obdarzoną gdzie trzeba ciemnowłosą Pauliną. Przepadał za obydwiema, wprost uwielbiał te miłosne ulotności, którymi raczyła każda z nich, a które on degustował i pedantycznie wcierał w zmysły. Ostatecznie, mając przed sobą tak urzekającą perspektywę, a nadto, ponieważ lubił postępować rozrzutnie, postanowił odwiedzić i jedną, i drugą.
Mężczyzną, którego dręczyły te upojne rozterki, był czterdziestojednoletni Augustyn Niemojewski, artysta o ugruntowanej i powszechnie cenionej reputacji. Sprawny pejzażysta, portrecista uchodzący za twórcę władającego wprost nieprzyzwoitym talentem; w zgodnej opinii pań mistrz światła zdolny rozjaśnić piękno skrywane w każdej kobiecej twarzy.
Augustyn wybrał się najpierw do Karoliny. Przemaszerował przez rynek, mijając modną wśród turystów zabytkową studnię, potem skręcił w ulicę Zamkową pod górę w kierunku Fary, głośnym cmoknięciem pozdrowił brązowy posążek psa Werniksa i niedługo otwierał drzwi przytulnej kwiaciarni w soboty działającej do dziewiętnastej. Stojąca za ladą dziewczyna układała duży bukiet dla starszego małżeństwa: dama była rozlana i kapryśna, jej towarzysz suchy i cierpliwy.
Kiedy Karolina spostrzegła przy wejściu Augustyna – robiącego błazeńskie miny za każdym razem, gdy niezadowolona klientka odzywała się z krytyką, nękając przy okazji safandułowatego męża – zaczęła chichotać. Niestety wesołość bardzo utrudniała jej robotę. Po kwadransie nareszcie poszli: najpierw obrażona żona, za nią jej małżonek unoszący w ramionach bukiet, zza którego wystawał mu tylko czubek głowy.
– Widzisz, oto idealnie dobrana para: potwór i jej ofiara. Na pewno są szczęśliwi – powiedział Augustyn, z rozbawieniem zerkając przez witrynę na biedaka w milczeniu odbierającego od zażywnej połowicy instrukcje, w jaki sposób powinien włożyć kupione kwiaty do samochodu.
– To wcale nie było zabawne – zrugała go Karolina. – Czy chcesz, żeby szefowa zrobiła mi awanturę za to, że śmieję się z klientek?
– Przepraszam i proszę – Augustyn zwrócił się do kwiaciarki, wręczając jej szkarłatną różę, którą wyjął z wazonu stojącego na wystawie.
„Dawaj kobiecie kwiaty, a zobaczysz jak rozkwita” – przypomniał sobie usłyszaną kiedyś wielce roztropną opinię, z satysfakcją przyglądając się dziewczynie. Dwudziestotrzyletnia Karolina była drobna, miała ładną twarz o ciepłych, łagodnych rysach, niezaprzeczalną ozdobą jej urody były jednak duże zielone oczy, które wydawały się roztaczać zielonkawy czar. No i kiedy się uśmiechała, a uśmiechała się często, w jej policzkach powstawały rozkoszne dołeczki. Augustyn uznał, że długie jasne włosy, które dziewczyna trzyma zaczesane na jedną stronę tak, że odsłaniają tył szyi, a z przodu układają się swobodnie na piersi, doskonale harmonizują z nowym ciemnoróżowym fartuszkiem, który ma dzisiaj na sobie. Wiedział już, po co przyszedł.
– Ślicznie, Augustynie, dziękuję – odpowiedziała z uśmiechem Karolina, przyjmując prezent. – I poproszę piętnaście złotych.
Augustyn pod wrażeniem tych słów gwałtownie ściągnął z głowy kapelusz.
– Za co? – zapytał głośno.
– Jak to? Za różę – wyjaśniła i wyciągnęła do Augustyna rączkę.
– Serce, czy każesz mi płacić piętnaście złotych za taką różę? To gorzej niż okrucieństwo, to grabież!
– W Słonecznej mają droższe. Możesz tam pójść i sprawdzić – podpowiedziała dziewczyna.
– Jestem przekonany, że obsługa w najmniejszej części nie jest tam równie interesująca, co tutaj – zareplikował, podchodząc i oddychając delikatnym zapachem jej ciała. Przyglądał się jej uważnie przez chwilę. – Teraz dopiero zrozumiałem, przeklęty wartogłów, jak niegustownie się wygłupiłem – zauważył.
– Wygłupiłeś? – Karolina lekko odchyliła głowę, zagadkowo mrużąc oczy.
– Po prostu ty i ona nie pasujecie do siebie. Widzisz, ta róża ani nie jest młoda, ani nie jest piękna, ani nawet nie pachnie. To róża bez duszy.
– Wyjątkowo jesteś dzisiaj elokwentny – stwierdziła, wdzięcznie zerkając na pochlebcę, potem przeniosła wzrok na trzymany w dłoni czerwony pąk. – Wsypię do wody kwasek cytrynowy. Dzięki tej sztuczce róża odmłodnieje i będzie taka, jak trzeba – wyjaśniła.
– Jeżeli tak, to oczywiście płacę – zgodził się Augustyn. Resztę wydał sobie sam, całując Karolinę w niebronione mu usta.
Ogromna szkoda, w kwiaciarni zjawił się wkrótce jakiś fircyk, a chwilę później jeszcze dwie inne osoby. I kiedy wystrojony młodzieniec zaczął objaśniać, jakiego rodzaju kwiaty i w jakiej konkretnie liczbie chciałby kupić, oraz rozważać, czy zamawiana przez niego wiązanka powinna być z przybraniem, czy lepiej w ogóle nie mieć dekoracji (no, może ewentualnie tylko wstążkę), Augustyn przypominał sobie raptem, że musi jeszcze popracować przy sztalugach, pożegnał się więc prędko, życząc Karolinie bojowego ducha.
Nie spiesząc się, zmierzał do kawiarni. Wyśmienita pogoda, a także poobiednia pora sprawiły, że uliczkami spacerowało wielu ludzi. Było regułą, że na majówkę zjeżdżały do Kazimierza rzesze przybyszów, z czego powstawał zawsze paskudny galimatias. Augustyn wyobraził sobie nagle, że wściekły tłum turystów już od kilku godzin dręczy w nieklimatyzowanej kawiarni Paulinę o kremówki i kawę z pianką, zupełnie jak najeźdźcy torturowali kiedyś przedstawicieli pokonanych ludów dla wydarcia łupów. Później wyobraził sobie umęczoną Paulinę, co chwila pochłanianą przez ludzki fuzel niczym tonący przez zbełtaną topiel, i zaraz skręcił w kierunku domu. Wpadł na pomysł, że zdecydowanie lepiej będzie się wybrać nad rzekę i sprawdzić, jak w koronach drzew operuje światło o tej porze dnia.
W czerwcu prawie dwa lata temu Augustyn otrzymał telefon od notariusza, który oznajmił szczęśliwym głosem, że jako jedyny żyjący krewny Augustyn odziedziczył po zmarłej ciotce Stanisławie Orzechowskiej, starszej siostrze jego matki, drewniany parterowy dom z rozległą działką położoną w bardzo niewielkiej odległości od Kazimierza Dolnego. Spadkobierca słabo pamiętał testatorkę. Kojarzył jedynie, że była niziutka, chuda jak rybi szkielet, nie miała męża, przez lata uczyła matematyki w liceum, a na emeryturze rzeczywiście gdzieś się przeprowadziła. Ojciec Augustyna, z którym solidarnie okazywali sobie z ciotką Stanisławą lekceważenie w rzadkich momentach uzupełniane złośliwościami, miał ją za osobę gorzką do niestrawności i w niczym nieprzypominającą kobiety. Był autorem teorii, iż w przypadku jego szwagierki kostyczność jako cecha wrodzona, ale z zapałem przez nią rozwijana, była tak przyczyną, jak i konsekwencją staropanieństwa. Dla Augustyna od zawsze pozostawała tylko cieniem w rodzinie; wedle słów ojca: wiedźmą uwolnioną do świata z baśni braci Grimm.
Wizytując po raz pierwszy działkę pod Kazimierzem, Augustyn się przekonał, że stojący na niej budynek jest starym wiejskim domem otoczonym barwnym ogrodem, od zachodniej strony otulonym winogronem. Pomimo tego, że kiedyś na pewno ze strychem, a obecnie parterowy, a także wbrew licznym mniejszym modernizacjom wciąż trzymała się go dawna dusza. Architektoniczną osobliwością domu, która od razu rzucała się w oczy, był ciasny, nieprzebudowywany krużganek. Augustyn od razu nabrał do niego sympatii, ponieważ uginająca się pod krokami drewniana podłoga przedsionka wydawała dźwięki przypominające westchnienia, co wyjątkowo spodobało się nowemu właścicielowi życzliwie traktującemu wszelkiego rodzaju nieszkodliwe ułomności i dziwactwa.
Augustyn chciał zrazu sprzedać odziedziczony dom, później jednak stwierdził, że przyjemniej będzie zmienić otoczenie, pozbył się więc warszawskiego lokum i organizując zawczasu stosowny remont, w marcu następnego roku objął we władanie spuściznę po ciotce, zadowolony, że mieszkanie razem z pracownią będzie miał odtąd urządzone pod jednym dachem. W niczym nie zmieniwszy zewnętrznego wyglądu, dom dzielił się po przebudowie na pięć pomieszczeń, z których największe było przeznaczone na intymny warsztat artysty – doskonale zorganizowany, specjalnie umieszczony na tyłach w miejscu dawnej werandy i napełniony światłem od zainstalowanych w górze świetlików oraz ogromnych okien. Z pracowni roztaczał się głęboki i jasny krajobraz, gdzie przez grzywiaste przestrzenie traw i łęgów z przyczajonymi daleko zagajnikami uchodziła niespiesznie tocząca się rzeczka, Chodelka, od tego miejsca płynąca swobodnie jeszcze przez kilka kilometrów, aby na końcu przelewać się w koryto Wisły. Działka, na której znajdował się dom, sięgała wody, a że nie była ogrodzona w całości, zwłaszcza wiosną i latem zdarzało się, że widok z pracowni psuli gospodarzowi ludzie zbłąkani nad rzeką albo wędkarze koczujący na brzegu w cieniu samotnie rosnących wierzb i topól.
Razem z majątkiem po krewnej przypadł Augustynowi długowłosy kot rasy maine coon. Od grubej Gabrysi, czerstwej kobieciny przez kilka ostatnich lat przychodzącej sprzątać do ciotki Stanisławy, dowiedział się, że w nawiązaniu do dzieła jednego z rosyjskich pisarzy (Gabrysia niestety nie pamiętała, o którego pisarza chodziło) jej chlebodawczyni nazwała tego ogromnego jak kuc i czarnego jak czeluść kocura strasznym imieniem Behemot. Augustyn zobaczył po raz pierwszy odziedziczonego kota, gdy zwierzę wylegiwało się w salonie na szczycie wysokiego drapaka. W gnuśnej pozie, z wypiętym w górę brzuchem i z luźno zwisającym łbem sugerującym skręcenie karku wpijał w człowieka wielkie jak lampy okrągłe oczy podobne szmaragdowym kaboszonom, w których czaiły się złociste odpryski. Na nieobecność swej pani Behemot zareagował bez melancholii czy choćby najmniejszych oznak żałoby; z nowym właścicielem traktowali siebie w początkach znajomości, nie okazując rewerencji, spozierając nieżyczliwie, jeden jakby popatrywał na intruza, drugi niby ślepił na uzurpatora. Z czasem jednak ich wzajemna niechęć zelżała, przeradzając się w rodzaj przywiązania, niegorącej, ale też nieudawanej sympatii. Kocur ze zmiany sytuacji wyniósł taki profit, że odtąd nigdy nie szczędzono mu suchej karmy oraz pozwalano bumelować, Augustyn spostrzegł natomiast, że przeraźliwy Behemot szczególne wrażenie robi na odwiedzających go paniach, co okazywało się z zaskakującym pożytkiem dla skracania dystansu w damsko-męskich relacjach.
Do domu wracał piechotą. To był długi spacer, jednakże w soboty Augustyn konsekwentnie rezygnował z jazdy samochodem, podkreślając uroczyście, że raz w tygodniu gotów jest odmówić sobie wygody dla podreperowania zdrowia. Wędrował wzdłuż Wisły, na wysokości Krowiej Wyspy skręcił do wsi Podgórz, a stamtąd piaszczystą polną drogą doszedł do furtki, od której do drzwi domu prowadziła wąska ścieżka. Kiedy przyjechał tutaj po raz pierwszy, na początku lipca, po obu stronach dróżki występowały bujne kolorowe rabaty, jednakże od tamtego czasu, warstwa po warstwie, narastał tam splątany kożuch chwastów, wsiąkający powoli w resztki starego ogrodu niczym zielona pleśń w gnijącego trupa. Żałosny koniec ciotecznego kwietnika nie wzruszał siostrzeńca, który szczerze nienawidził plewienia i od zawsze omijał prace w ogrodzie. Augustyn miał jedynie pomysł przemienienia terenu przed domem na trawnik, ale była to perspektywa, której wciąż nie udawało mu się jakoś dogonić.
W domu poprzeglądał pocztę od tygodnia gromadzoną na stoliku w przedpokoju. Zdziwiony znalazł zaproszenie na dzisiejszy wieczór na wernisaż do miejscowej galerii. Jej właścicielka, Adrianna Kowalska, po nieżyjącym mężu ustosunkowana i majętna, wespół z zaprzyjaźnioną poetką regularnie organizowała kulturalne spotkania, rozsyłając uprzednio do wybranych osób artystyczne liściki w niewiadomym celu zbryzgane czarnymi i białymi zaciekami. Augustyn kilka razy uczestniczył w tych wykwintnych rautach, obydwie panie traktując bez komitywy. Sądził o nich, że tak samo do spodu są przeżarte nudą, mają wyjątkowo przyzwoite ego oraz ambicje, od których ta liryczna nie przestaje gadać, gospodyni natomiast tyje do zastraszających rozmiarów… „Nie ma co wybrzydzać, przecież nic nie poradzisz” – podsumował ponuro, decydując, że się wybierze. Towarzystwo najczęściej nie zaskakiwało; pociechę stanowiło, że zapewne będzie pisarz Franciszek Letkiewicz, z którym pomimo dużej różnicy wieku dobrze się Augustynowi rozmawiało i zupełnie uczciwie piło.
Było jeszcze wcześnie, postanowił więc pójść nad Chodelkę. Powietrze zanosiło się wieczornym trylem ptaków oraz sennym kołysaniem owadów schwytanych w sieć ginącego światła. Nieruchomo, z rękami w kieszeniach Augustyn patrzył na zachód. Z powodu wielkiej wrażliwości na kolory przeżywał w takich chwilach radość i spokój.
Słońce już dogasało, zniżając, zapalało wierzchołki drzew na stromych brzegach, krzesało ostatnie iskry na wodzie. Wierzby topiły ciemnozielone warkocze w pozłocistym nurcie, a na czubku każdej z nich zapadający zmierzch zaplatał cierniową koronę; po pniach topól, jak węże, wspinały się cętkowane cienie tam, gdzie na szczytach, niby w stożkowatych kloszach, trwał jeszcze ognisty karnawał barw i promienistych kształtów. Augustyn z przyjemnością chłonął ostrą wonność łąki do przepojenia drażniącą oddech oraz sycił zmysły parującym od rzeki zapachem kąpiącej się wiosny. Czekał do momentu, aż dzień się wypalił, i w dobrym, chociaż nieco zamyślonym humorze, wolnym krokiem wrócił do domu.
W kuchni nasypał Behemotowi do miski kopiec suchej karmy, potem sam coś przejadł, odświeżył się, z lenistwa nie golił, zostawiając kłujący i twardy jak igły zarost, niepozbawiony zresztą dojrzałego uroku. Po tym wszystkim pomaszerował do pracowni, gdzie stanął przed szerokim, sięgającym sufitu regałem. Ze złożonej na półkach płytoteki, na którą składało się ponad tysiąc oper, koncertów i symfonii – antologii winyli z mrówczą zawziętością gromadzonej przez jego ojca przez kilkadziesiąt lat za cenę wielu wyrzeczeń oraz małżeńskich awantur – wyjął nagranie Don Giovanniego Mozarta. Przedrzeźniając pod nosem bas Leporella wyjawiającego pięknej Donnie Elwirze kolekcję miłosnych sukcesów swego pana, zaczął w sypialni szykować się do wyjścia. Na dworze nie przestawało być ciepło, Augustyn zmienił więc tylko koszulę, do której dodał lekką lnianą marynarkę, i tak przygotowany wyruszył do miasta.
Kazimierz rumieniał już od nocy. Na rynku było głośno od pomieszanej muzyki, krocie ludzi wylegało z na oścież otwartych pubów, inni przepadali w czeluściach zdyszanych lokali wypełnionych rytmem galopującej sobotniej zabawy. W labiryncie stolików uganiały się pogubione kelnerki, bez przerwy pospieszane przez niecierpliwców awanturujących się, że zapłaciwszy za należną obsługę, muszą znosić opóźnienia i pomyłki. W ogóle wśród tego hucznego bezliku działy się rozmaite kurioza: najpierw czerwony na gębie typ ceremonialnie intonując jakąś pijacką arię, starający się u obcych ludzi o piweczko; tam rozchełstana panienka maszerująca pod rękę z ochotnym młodzieniaszkiem w gumowych klapkach na nogach; była jeszcze grupka hałaśliwych przyjaciółek, wśród których cztery żegnały niewinność piątej w trakcie panieńskiego wieczoru, a wszystkie siedziały prawie jedna na drugiej i pozowały do selfie i przekrzykując się wzajemnie, obściskiwały z wylewem dla uczczenia wzruszeń, z odległości wyglądając niby rozwalona za stołem wielogłowa stwora.
Takim oto wytwornym obrazkom przyglądał się Augustyn, zanim przez szklane drzwi wszedł do galerii napełnionej rozgadaną publicznością. Przechodząc przez salę, witał się ze znajomymi paniami, w subtelny, niebudzący podejrzeń sposób chwaląc nienaganność ich wyglądu; panów pozdrawiał śmiałym uściskiem ręki, z niektórymi wymieniał krótkie opinie na temat artystycznego wystroju wnętrza. Z organizatorkami imprezy chwilę rozmawiał, zachwycając się ich kreacjami i jako zupełnie poprawne oceniając wiszące na ścianach akwarele, grafiki oraz gwasze. Wreszcie przecisnął się w okolice blatu, za którym jakiś posępny wyrostek pod cienkim i czarnym jak węgorz krawacikiem mieszał i podawał drinki. „Z gęby zaspany grabarz” – pomyślał i poprosił o koniak, najchętniej Martell, na co barman zrobił podłą minę, ale winiak znalazł.
Augustyn odstawił trzeci opróżniony kieliszek, gdy obok niego wkorkował się mały, pękaty facecik w okularach w dużych błękitnych oprawkach. Przydatkiem doskonale pasującym do jego bezsprzecznie szkaradnej fizys była rozlana łysina, w sali wypełnionej zmrużonym światłem błyskająca jak ogromna żarówka. Kiedy, manewrując, instalował się przy barze, potrącił jakąś wypachnioną elegantkę, która wylała na siebie wiśniowy likier. Po serii przeprosin oraz pojednawczych gestów ze strony winowajcy, poplamiona dama – w piskliwej złości donosząc o skandalu – udała się do toalety, aby osuszyć schlapany dekolt, grubas natomiast przemówił do Augustyna, skrobiąc się węźlastym palcem w niedogolony policzek:
– No, nareszcie polazła, zafajdana ciukwa…
Augustyn się roześmiał. Z sympatią zerknął na okrągłego człowieczka, którego szare oczy powiększone grubymi szkłami wielkich okularów patrzyły z wyrazem groteskowego zdumienia i z których lewe, tknięte paraliżem, w połowie przesłaniała bezwładna, opadająca powieka.
– To bardzo wstrętnie, Franiu – odezwał się w odpowiedzi.
– Pewnie, że wstrętnie – skwapliwie zgodził się tamten i dał znak barmanowi, na co młodzieniec za blatem tylko kiwną głową. Dalej kontynuował, pociągając nosem: – Kwaśna bździągwa, szczęśliwym ludziom psuje wieczór. Idę o zakład, że pije ocet. A ty widzę, że już – dorzucił.
– Trochę. Skropiłem się dla smaku. A co u ciebie, Franiu?
Pisarz przyjął od smutasa kieliszek z winem, wypił duszkiem i wytarł rękawem spocone czoło.
– Teraz odrobinę lepiej. Cholera, gorąco tu jak w kurniku – mruknął, następnie ruchem głowy pokazał na odwróconą plecami szczupłą blondynkę z włosami upiętymi w wysoki kok, obejmowaną w talii przez siwego, przygarbionego mężczyznę w garniturze. – Całkiem apetyczna. Popatrz, jak się do niej dociska. Jak stempel, stary łajdak. O tej porze już dawno powinien topić zęby w szklance i być po witaminach.
Augustyn obejrzał się przez ramię.
– Na pewno bardzo go kocha – odparł.
– Uważam, że plotkowanie i wścibstwo to obyczaje, które nie przystoją porządnym ludziom, ale ponieważ jestem z tobą, to powiem, że na mój gust nie tyle kocha, co wystarczająco ceni – wysapał Franio. – Zawsze mnie wzrusza widok trzymającej się za ręce pary staruszków, a, cholera wie, dlaczego, umizgi takich kochanków powodują tylko, że mnie wzdyma i puchną mi stopy – dodał, z nieszczęśliwą miną zerkając w dół na wielkie lakierki.
– Nie marudź; dziewczyna chyba przyjemna. Szkoda faceta. Znasz go?
– Nie osobiście. To jakaś figura usadowiona wysoko w ministerstwie kultury, rozumiesz, taka spod żyrandola. Zresztą podobno wyjątkowo kompetentny dureń. Na moje ślepe oczy właśnie rozwodzi się z żoną, roztytą szantrapą, która dała mu kiedyś chwile małżeńskiego szczęścia i urodziła tłustego syna – pisarz się zaśmiał, chociaż brzmiało to bardziej jakby się krztusił, dźgnięty szpilką w gardło.
– A ona?
– Ta żona? – Franciszkowi Letkiewiczowi, który najwidoczniej zaczął wcześniej, zmącił się wzrok.
– Jaka żona, Franiu!? Chodzi mi o tę tutaj.
– A o tę. – Literat znowu przeciągnął rękawem po twarzy i oblizał wargi. – Niczego nie wiem na pewno, tylko że wydaje się zorientowaną osóbką. Zanim się chłop pozbiera, przerobi go na zupełnego ramola. Gładka buzia to jednak potęga; kobiety lekceważące urodę nie zawsze bywają brzydkie, ale zawsze są głupie. No, a ta głupia najwidoczniej nie jest. A najlepsze, że mężczyźni, nawet w szacownym wieku i na oficjalnej posadzie, rozjeżdżają się jak psy na lodowisku dla takiej słodyczy – zauważył sentencjonalnie, z nowym kieliszkiem przy ustach obserwując niezwyczajną parę.
– Obyśmy, Franiu, skończyli jak on. Dostawieni do takiej długonogiej panienki w nadziei, że w miłosnej sytuacji wyprawi nas na tamten świat.
Pisarz poprawił okulary, które dawno zsunęły mu się na czubek nosa, i wybałuszył przerażone spojrzenie na Augustyna. Po chwili odezwał się z idiotycznym uśmieszkiem:
– Świetnie rozumiem, o czym mówisz… No, czekaj tu na mnie. Lecę zaznać kulturki w towarzystwie; popływam sobie jak kurka w rosole. – Zasalutował kieliszkiem, zakołysał się jak boja na wodzie i ponieważ był już nielicho tryknięty, zamiatając przed sobą rękami, jak gdyby rozgarniał fale, odrobinę chwiejnym krokiem ruszył w tłum gości na rekonesans.
Augustyn sięgnął po następny koniak. Po tym, jak wypił, odwrócił się, żeby zlustrować blondynkę, na którą zwrócił mu uwagę Franio. Ile ona może mieć wzrostu, koncypował, powoli przeciągając wzrokiem po smukłej postaci w czarnej sukience kończącej się niesymetrycznie nieco poniżej kolan. Zgrabne sandałki na obcasiku dodawały kobiecie parę centymetrów, niemniej doszedł do wniosku, że musi mieć gdzieś w okolicach metra siedemdziesięciu pięciu. Stała trochę profilem, z lewą nogą wysuniętą; zdecydowanie jej figura miała kilka intrygujących momentów. Augustyn oglądał delikatnie urzeźbioną opaloną łydkę, wyżej miękki zarys uda, biegnący aż do płytkiego ugięcia bioder i dalej rysujący jędrne wypukłości; plecy wąsko zaznaczone pod układającą się na nich delikatną tkaniną i szczupłe ramię koloru płynącego miodu, zdobne w złotą bransoletkę luźno oplatającą nadgarstek. Jego wzrok przesuwał się miło po tym horyzoncie ciała niezmarszczonym nigdzie śladem bielizny. Ale najdłużej przyglądał się szyi. Podziwiał jej wiotkość, u dołu łagodną spadzistość, opadającą powoli aż do odsłoniętego w dekolcie miejsca, skąd pomiędzy łukowatymi wzgórkami biegło na plecach proste wcięcie, z każdym poruszeniem napinające się zalotnie w gładką linię o słonecznych brzegach. I wtedy nareszcie odwróciła głowę. Jednym z najgorszych dla mężczyzny przeżyć jest to, kiedy zachwycony oglądaną z tyłu kobietą staje naraz po odwrotnej stronie i trafia na szkaradę. Augustyn doświadczył wyjątkowego rozczarowania: dziewczyna miała wyraźnie za duży nos, do tego przełamany garbkiem, oczy osadzone nieciekawie, nieco wyłupiaste, kości policzkowe uznał za brzydko wystające, czoło nasunięte zbyt nisko, z tego powodu jej twarz sprawiała wrażenie zatrzaśniętej w ciasnej ramie. Bardzo zawiedziony popatrzył gdzie indziej.
Niedługo pokazał się Franio. Pisarz wydobył się z gąszczu ludzi wzorem drewnianego klocka wyskakującego na powierzchnię wody. Twarz miał jeszcze bardziej czerwoną, oddychał strasznie, zupełnie jakby przed momentem zerwał się ze stryczka.
– Ten upał mnie wykończy, mówię ci – powiedział, kierując na Augustyna wytrzeszczone oczy schowane za grubymi szkłami ogromnych okularów. – Te dwie baby muszą mieć razem pieprzoną wyobraźnię, żeby upchnąć tylu ludzi w takiej dziupli. Szczęśliwie przypomniałem sobie, że koniecznie wypada się napić. I słuchaj, wyniuchałem na spacerku, że nasza prima sort sarenka jest rzeźbiarką. Cwana bestia szybko zrozumiała, że trzeba wyrabiać koneksje. Zapewne zasłuży sobie zaraz na jakiś urodzajny grancik, a może wyhodują dla niej jaką syciuchną ministerialną synekurkę. Nowy wspaniały feudalizm – podsumował i czknął głośno.
– O czym ty mówisz, Franiu?
– Mówię o ludziach – zaczął pisarz, z rosnącą energią wymachując nowym kieliszkiem – którzy nie robią niczego pożytecznego, ale świetnie się trzymają. Mówię o epoce pasożytów, August. Nowej arystokracji, tyle że bardziej zdemoralizowanej, bo pozbawionej etosu i rodowodu; świeżo wyświęconej kaście nierobów, stroicieli ludu i budowniczych świata, elicie bezlitośnie bałamucącej bliźnich za ich własne pieniądze. Opowiadam o tych równiejszych, o wszystkich tych sytych towarzyszach, także tych rozpartych ponad narodami, koterii sprawującej nad nami ojcowską pieczę, która ma na usługach zgraję naganiaczy i chartów. Wyśmienite pięknoduchy w stylu Jana Jakuba Rousseau wyobrażały sobie, że demokracja włoży ludziom los w ręce, a tymczasem z użyciem równościowego frazesu wyjęto ludziom z rąk owoce ich pracy. Na scenie dziejów ponownie zaczynają więc występować w podłej roli: praktyczni Rzymianie nazywali takich ludzi instrumentum vocale, my jesteśmy mniej finezyjni i mówimy na nich niewolnicy. Oczywiście wszystko to dla uratowania znękanej ludzkości, bo przecież nigdy dla dobra jakiegoś tam człowieka. Kant mógł warzyć w Królewcu swoje abstrakcje i nigdy nie oglądać morza, ale taki Władimir Iljicz Ulianow vel Lenin, który inscenizował raj dla proletariatu, a nigdy nie postawił nogi w fabryce, to już zgryzota dla ludzkości… I niech ci, August, nigdy nie przyjdzie do głowy demokratyczny slogan: elita nigdy, co jasno wynika z analizy samego języka, nie może na serio bratać się z ludem; dla niej zawsze będziemy tłuszczą. Schizofrenia jest nieuleczalną chorobą nowoczesności.
– Oj, Franiu, sądzę, że bardzo nie doceniasz ludzi.
– Jak możesz tak mówić, łotrze!? – wykrzyknął literat, kurcząc w przerażeniu lewe oko. – Ależ kategorycznie twierdzę, że ludzie koncertowo dają robić z siebie kretynów, jeżeli tylko uwierzą, że robią to w słusznej sprawie!
Augustyn się roześmiał.
– Widzę, że nic nie straciłeś z dawnych nawyków – powiedział.
– A co mi zostało, nic tylko starczy jad: persyflaże i komeraże. Mówię ci, August, w moim wieku już nawet nie wypada porzucać przyzwyczajeń – wymamrotał Franio przyssany do kieliszka. – A jak w ogóle ona? W sam raz na jeden raz?
– Żaden cymes, Franiu. Sporo nieciekawych szczegółów.
– Fanaberie rutyniarza! Wypij więcej, a dopiero zobaczysz, że wszystkie te wstydliwe drobiazgi idealnie się składają. Mnie tam się podoba.
Augustyn popatrzył wesoło na grubasa, którego wzrok rozpuszczał się od temperatury i czerwonego wina.
– Czyli co, pijemy dzisiaj, Franiu! – zaordynował.
– August, chociaż z pamięcią jest jak z każdą babą: z czasem staje się coraz bardziej wiarołomna, to ja chyba rzeczywiście od rana nie robię dzisiaj niczego innego. Hulamy do Finlandii, panie dryndziarz! – zakrzyknął do barmana, który łypnął na niego szyderczo.
Po kilku wódkach uznali, że dalsze picie na miejscu byłoby co najmniej niegrzeczne, dlatego przeprosili właścicielkę galerii: Franio, zupełnie szczerze, chociaż niewyraźnie ekskuzując się początkami maligny, Augustyn natomiast niekonkretnie złym samopoczuciem oraz zgagą i wesolutko wynieśli się pić do literata. To było blisko, przy Klasztornej. Franio potrzebował nieco czasu na upolowanie kluczem dziurki w drzwiach, wreszcie jednak znaleźli się w środku. Tam od razu udali się do gabinetu, gdzie wśród stosów książek oraz papierów stał poskrzypujący stoliczek na kółkach, a na nim bardzo wytworny bukiet flaszek. Poszło im zupełnie gładko: pana domu niedługo ululało na gabinetowej kanapie, Augustyn zaś nieelegancko myśląc o gospodarzu, upiornym rzężeniem doprowadzającym go do desperacji, legł w sypialni zrzuciwszy wcześniej z łóżka zbarłożoną pościel.
.
.