Julia Jerzykiewicz: Zacznę może od pytania, które samo nasuwa się już po pierwszym rzucie oka na Twoją nową książkę. Otóż: kim jest Antoś?
Adrian Tujek: Myślę, że przede wszystkim jest tym od fabuły i przygód. Tym, do którego się podczas nich mówi, a także mówiącym i mówionym. Znajdującym się gdzieś obok głównego nurtu zdarzeń w jednym momencie, zaś w kolejnym, często nagle – w samym ich centrum. Tempo podkręca fakt, że czas łatwo i przyjemnie zmienia ludzi, miejsca i rzeczy, jakby zmieniał zdanie na jakiś błahy temat. Nie tylko w tej książce. Czas robi to albo zapominając, że coś raz zmienione, nigdy nie będzie takie samo, albo chce ciągłej zmiany. Albo jest zdania, że zmiany są odwracalne. I może to prawda.
W każdym razie, początek czasu przygód, a nawet całej fabuły, kojarzy się z przejściem z nocy w dzień, ze snu w jawę, z pustego w pełne. Czasem dzieje się to tak nagle, że trzeba, żeby ktoś nas uprzedził, zawiadomił, przypomniał, że to tu i teraz trzeba znowu jakoś żyć. Niech Antoś też wie.
Na marginesie dodam, że bliscy zwracają się do mnie tym właśnie imieniem, a w tytułowym zdrobnieniu jest jakaś troska, z którą chyba każdy powinien się do siebie czasem zwrócić.
JJ: Bardzo podoba mi się to wytłumaczenie, tym bardziej, że moje pierwsze skojarzenie dotyczyło memów z Macierewiczem. Ale w tej książce raczej nikt nie zakłada foliowej czapeczki – chociaż z drugiej strony jest jakiś żal o Mauritiusa czy Jowisz po stronie ludzi, który rozumiem w sensie astrologicznym. Czy w ogóle w tworzonym w Twoich tekstach świecie, gdzie czas jest tak ważną siłą, byłoby miejsce na alternatywne linie czasowe, w których teorie uważane przez nas za spiskowe czy alternatywne metody poznawcze okazałyby się prawdą?
AT: W sumie to nie nazywałem nigdy swojego stosunku emocjonalnego wobec podziałów, do których w gruncie rzeczy nawiązują i Mauritius, i Jowisz. Z perspektywy emocji można to nazwać złością, czy frustracją, bo podziały i bycie po którejś ze stron mają swoje konsekwencje, znacznie szersze niż radość z wygranej czy konieczność przepracowania porażki. Często wynik ma wpływ także na to, co jest i będzie dalej, a zatem na całe rzesze często ważnych dla nas spraw, które są za wygranymi i przegranymi. Odbiera nam to trochę sprawczości.
Co do samej jednak przestrzeni na jakiś dodatkowy czas, to jestem przekonany, że ona istnieje, natomiast z pewnością jest uzależniona od tego czasu podstawowego, który liczymy według określonych zasad. Na szczęście jednych i nieszczęście drugich czas jest i może być przekazywany z rąk do rąk, z ust do ust, więc nie skończył się wraz z tymi, którzy powyższe zasady utworzyli (nie należy do nich), z tymi, którzy je stosują (zaraz nas nie będzie) i będą stosować. W każdym razie, dzięki temu, a może właśnie przez to – czasowi, o którym piszę, posługując się „wiosną” i „sierpniem”, towarzyszy czas dodatkowy, gdzie prawdą może być to, co nie jest w stanie być prawdą nigdzie indziej. Chyba jest tak, że możliwe jest wszystko, ale nie wszędzie i nie zawsze.
JJ: Skoro człowiek nie ma pełnej sprawczości to kto tu ostatecznie rządzi – czas, jakaś inna siła wyższa czy ich miks?
AT: Czas to nie wszystko, natomiast jednemu człowiekowi o sprawczość też dość trudno, chyba że chodzi o drobne, bieżące sprawy życia codziennego. Najczęściej potrzeba dwojga, a niekiedy całej wspólnoty. Do tego dochodzą okoliczności z zewnątrz, spośród których niemałą część możemy nazywać siłą wyższą, jeśli nie dało się jej przewidzieć lub jest od nas niezależna. Co więcej, nawet wewnątrz nas samych działają siły, które sprawiają, że nie zawsze jesteśmy w stanie pochwycić to, czego naprawdę pragniemy – biochemia mózgu, emocje, nieuświadomione mechanizmy.
Niektórzy bohaterowie mojej książki wiedzą, że są dla kogoś niezastąpieni, że bez nich ktoś inny sobie po prostu nie poradzi. Czasem to koty mówią, czego nie należy robić, innym razem przyjaźń przychodzi, zanim jeszcze wydarzy się naprawdę – i już wtedy ma moc sprawczą. To pokazuje, że sprawczość – a więc i władza – może być dzielona, współtworzona. I że jej źródłem jest nie tylko jednostka, ale i relacja.
Ostatecznie rządzi nie chaos czy przypadkowy miks sił, a coś, co przypomina porządek – układ, w którym jedno pasuje do drugiego. Nie wszystko możemy pojąć, ale to, co naprawdę działa, rzadko bywa przypadkowe. Można mieć mieszane uczucia, zwłaszcza gdy uświadomimy sobie, że siła okazuje się tym większa, im więcej zdoła otrzymać albo odebrać.
JJ: Jedną z takich potężnych sił będzie pewnie wojna. Wspominasz o sytuacji w Ukrainie i Palestynie (chociażby w Niemiłych odszkodowaniach), więc ciekawi mnie jaki jest Twój stosunek do zaangażowania w pisarstwie / literaturze ogółem? I jak do tego podchodzisz tworząc własne teksty?
AT: Lubię, gdy ludzie są zaangażowani – w pracę, literaturę, miłość, życie, w to, co ważne i konieczne. Oczywiście nie bez znaczenia jest dla mnie przedmiot zaangażowania. Warto rozdzielić te dwa aspekty: intensywność działania i jego kierunek. Wiem, że gdy ludzie są zaangażowani, to im zależy, i to dobrze, bo zaangażowanie co do zasady wynika z prawdy, która jest przedmiotem niewykluczających się wzajemnie wiedzy i wiary. Natomiast mniej interesuje mnie na przykład aktywność o charakterze politycznym, niż ta dotycząca pracy choćby na rzecz dobra tych, którzy nie w pełni o swoje dobro mogą zawalczyć. Którzy potrzebują wsparcia nie dlatego, że sami poszukują wytchnienia i chcą zniknąć na trochę, żeby odpocząć. Raz, że nie musimy, a dwa, że nie mamy często fizycznych możliwości, żeby wszystko zrobić w pojedynkę.
W swoich tekstach nie unikam tego, co mnie porusza. Myślę, więc mówię i piszę, gdy coś nie pozwala mi przejść obojętnie – chcę dać temu wyraz. To mój sposób, żeby wprawić w zdrowy i potrzebny ruch – siebie, ale też tych, na których mi zależy.
Warto mieć z tyłu głowy, że nie zawsze nasze spory są siłą wyższą w tym powszechnie przyjętym rozumieniu, podczas występowania której giną ludzie, zwierzęta czy drzewa. W wymiarze osobistym, choćby w sobotę, choćby w domu, też są konflikty, w które, nawet chcąc nie chcąc, jesteśmy zaplątani, zamieszani. Z nimi, z ich przyczynami, konsekwencjami i sposobami na to, z czym się wiążą, warto na pewnym poziomie ogólności czy szczególności wychodzić do świata. Jeśli nie musimy być sami, jeśli nie chcemy być sami, to nie bądźmy.
JJ: A gdzie jest w tym wszystkim język? Jaka jest jego rola w tym wychodzeniu do świata, skoro „Tylko w mowie / nie widać wielkich liter i uczuć / głównie zaburzenia”? Czy on nas nie dystansuje?
AT: Trudno mi sobie wyobrazić wychodzenie do świata bez języka. To on jest przecież podstawowym narzędziem komunikacji, porozumienia, budowania relacji. Ale rzeczywiście, jak sugeruje teza: „Tylko w mowie / nie widać wielkich liter i uczuć / głównie zaburzenia” – mowa potrafi być niedoskonała, nieczytelna, pełna szumów i błędów. Brakuje w niej elementów, które w piśmie sygnalizują znaczenia i emocje – takich jak wielkie litery, które nie tylko rozpoczynają zdania, ale bywają nośnikami hierarchii czy nacisku.
Z życia zawodowego wiem, że wola osoby może być wyrażona przez każde jej zachowanie się, które ujawnia wolę w sposób dostateczny, a zatem też przez czynności konkludentne, dorozumiane, natomiast brak precyzji może znacznie utrudnić życie. Prawo jest tego dobrym przykładem, gdzie każde słowo ma wagę, a niedopowiedzenia mogą prowadzić do sporów. Z drugiej strony, w wielu przypadkach właśnie ta nieprecyzyjność może być wartością. W mowie łatwiej o przejęzyczenie, o drżenie głosu, o pauzę, czyli znaki, które mogą zdradzić więcej niż spisane i ułożone słowa. W piśmie można wiele kontrolować, wymazać, ukryć. W tekście mogę zatem spróbować schować, co chcę. Odrębną kwestią pozostaje, czy założeniem ukrycia czegoś jest pochowanie tego na wieki, czy raczej pozostawienie przestrzeni dla odbiorcy i danie mu możliwości wyboru, czy interesuje go włożenie dodatkowego wysiłku, żeby ten schowany aspekt wyciągnąć dla siebie na wierzch i móc mu się poprzyglądać z bliska. Jak to ma się do braku precyzji, która może utrudnić życie? Powiedziałbym, że z precyzją jest jak z kijem – ma dwa końce. Trzeba indywidualnie rozpatrywać każdy taki przypadek, w którym nasza decyzja – na przykład o precyzji albo jej braku – może mieć znaczenie. Jest to trochę patrzenie w przyszłość, co przy braku zdolności do jej przewidywania sprowadza się do konieczności wymyślenia wszelkich istotnych możliwych konsekwencji i zabezpieczenie się na wypadek ich skutków. Jest to często nie lada wyzwanie, można się pomylić. Dobrze jest wtedy mieć kogoś, kto posługując się językiem – ciała, miłości – nas poprawi, pokocha, czy co tam będzie nam w kryzysie potrzebne. Język, o którym tu mowa, ma za zadanie zbliżać. Jeśli natomiast ktoś chce go użyć do dystansowania, istnieje oczywiście ryzyko lub szansa, że to skutecznie zrobi. Język może służyć budowaniu wspólnoty, ale też – jeśli ktoś tego chce – oddzielaniu się od innych, budowaniu barier. W tym sensie staje się narzędziem, którego skuteczność zależy od intencji nadawcy i wrażliwości odbiorcy. Język jest nieodłącznym elementem naszego wychodzenia do świata. Jego niedoskonałość nie wyklucza, lecz zaprasza – do uważności, interpretacji, bliskości. Moim zdaniem to nie jego forma decyduje o zbliżeniu lub dystansie, ale to, jak i po co go używamy.
JJ: No dobrze, było o języku w komunikacji, to teraz może o języku w opisie i porządkowaniu świata. W rozmowie o debiutanckiej książce „Niebieskie nie schnie” dla Strony Czynnej mówisz o przypisywaniu kolorów sytuacjom trudnym do wyrażenia słowami. Czy analogicznym podejściem kierujesz się w „Antoś, pobudka”, wybierając (dość niecodzienny w poezji w moim mniemaniu) sztafaż kulinarny?
AT: Dalej widzę i trafiam na opór, jaki stawia świat. Nie wszystko da się od razu odkryć, wyjaśnić, na nie wszystko można w ogóle wpaść. Z oporem dobrze jest umieć sobie poradzić, co jest możliwe między innymi poprzez nazywanie i opisywanie. Sprowadza się to do oswajania. To, co określone, wydaje się, a może i jest, przystępniejsze, mniej uciążliwe, bardziej do przeżycia.
Chętne korzystanie z kulinarnych pojęć w książce wynika z chyba oczywistego olśnienia, że naprawdę jesteśmy z tego, co i w jaki sposób jemy. Że jedzenie poza rozrywkowym aspektem przyjemności może być wyrazem miłości do każdego, któremu tę miłość chcemy okazać, nie wyłączając siebie. Że czynności z jedzeniem związane (wejście w posiadanie, przygotowanie, konsumpcja) mogą przy dochowaniu należytej staranności stanowić dla nas odskocznię od tego, co ciężkie i niezbyt fajne. Znam osoby, które szczerze cieszą się z wymarzonych warzyw, mimo że mają świadomość, że spełnione marzenia nie wyłączają możliwości wystąpienia jakiejś tragedii. Natomiast taką tragedię pozwalają sprawniej przeżyć. Przydatna jest zatem umiejętność radzenia sobie. Znajomość kolorów, jedzenia, ich zalet, wykorzystywanie tego i nie zatrzymywanie tylko dla siebie. Z tego też powodu w „Antoś, pobudka” możemy znaleźć kardamon, chrzan i inne.
JJ: A jednak te wszystkie składniki nie układają się raczej w żaden zakamuflowany autorski przepis, prawda? Czy może trzeba je jakoś do siebie dopasować ustawiając teksty w odpowiedniej kolejności albo czytając od tyłu? W końcu w zamykającym tom wierszu motto stanowi cytat z Iron Maiden, zdanie, które puszczone wspak otwiera „Still life” i ma stanowić żart z ludzi doszukujących się w metalu ukrytego satanicznego przesłania. Cofania się w ogóle jest u Ciebie dużo – czy ono pomaga odsłonić jakieś nowe sensy?
AT: Przepisu może nie ma, ale wskazówki są 😉 Co do zasady motywy powtarzają się nie bez powodu. Cofanie się pozwala ponownie, dokładniej przyjrzeć się temu, co wymaga więcej czasu, żeby zostać zrozumianym. Koniec końców w życiu chodzi o znalezienie sensu – nowego, a najpierw zawsze jakiegokolwiek – teraz i za moment. Znalezienie sensu i nie poddawanie się. Wczoraj dowiedziałem się, że bliska mi osoba w obliczu złośliwego raka płuc, który jest nieoperacyjny, pozostaje dobrej myśli, nie poddaje się, chce żyć. Widzi sens w tym, co ma się jeszcze wydarzyć i robi najważniejsze, żeby tak się mogło stać. Czy można być w dwóch miejscach jednocześnie? Cofać się i chcieć iść do przodu? Wszystko zależy od tego, co znaczy „wszystko”, a także „cofać się” czy „ruch naprzód”. Można mieć piękne, bardzo szybkie myśli, ale mamy ograniczony wpływ na to, co pomyślą inni. Co jasne, w tym limitowanym zakresie inni mogą wpłynąć także na nas. Dla myśli z kolei lepiej, gdy treść rządzi nad formą, nie forma nad treścią, ale też gdy obie ze sobą współwystępują. Tak jak z chrzanem i kardamonem. Dobrze, tak uważam, jest je połączyć. Więcej chrzanu, mniej kardamonu, ale polecam je razem.
Jeśli miałby być jakiś przepis dla lektury tej książki, to na przykład żeby pamiętać, że robienie kółek, cofanie się dla powtarzania, może być w kierunku do przodu, nie zapominając, żeby nie zostawiać innych w tyle, jeśli na to nie zasługują, a także uważać, żeby nie sturlać się zbyt wcześnie do przepaści. Zbyt wcześnie to zawsze wtedy, kiedy tej przepaści nie jesteśmy w stanie ogarnąć.
Zupełnie na marginesie powiem, że z połączeń smaków, składników, tekstów i tego, na co się one składają – przynajmniej u mnie – można sporo wyciągnąć o okolicznościach, w których działo się, co miało się dziać.
JJ: Tyle mówimy o tym chrzanie z kardamonem, że aż musiałam sama spróbować – rzeczywiście świetne połączenie z „mocną w gębie radością”! A skoro mamy już przepis kulinarny i przepis na lekturę, to może na koniec przepis na napisanie idealnego wiersza? Stawiasz w swojej pracy twórczej na powolne dojrzewanie tekstu czy raczej dajesz się ponieść chwili / emocjom?
AT: Cieszę się, że Ci się to połączenie spodobało. Aż mam ochotę podzielić innymi smacznymi odkryciami. Natomiast skoro pytasz o wiersz, który byłby możliwie odpowiedni, to ważne, żeby pasował do tego, w ramach czego powstaje, jako dopełnienie czy inspirujący twist. Ten sam tekst w jednym momencie może idealnie pasować, a w drugim już nie. Czy to oznacza, że wiersz daje się ponieść chwili, emocji? Wydaje mi się raczej, że wiersz pozwala je ocalić, a to, co uratowane, może dzięki temu podlegać różnym potrzebnym procesom, z dojrzewaniem włącznie. Bez tego, co uratowane, nie może być często innych rzeczy.
Tekst, do którego dążę, to tekst na właściwym miejscu i we właściwym czasie, a także tekst o tym, co jest częścią ciągłej zmiany. W każdym razie, idealny to taki, który trafia w taki właśnie sposób, nie zawsze dojrzały, nie zawsze pełen chwili, emocji. Różny, ale jakoś jednak bliski, pożyteczny, potrzebny.
JJ: Chętnie posłucham o dalszych kulinarnych eksperymentach, chociaż myślę, że to już temat za kulisy. Tymczasem dziękuję Ci bardzo za przemiłą rozmowę o Twojej nowej książce i życzę wielu dalszych sukcesów!
AT: Dzięki serdeczne za rozmowę!
.
.
Książka jest dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/adrian-tujek-antos-pobudka-17589771246
.
.

.
.
.
Julia Jerzykiewicz – ur. w 1998, obecnie studentka ostatniego roku na kierunku kultura i praktyka tekstu: twórcze pisanie i edytorstwo na Uniwersytecie Wrocławskim, nieustannie poszukująca.