Koniec wakacji Marcina Barana i Marcina Sendeckiego to utwór po wielokroć zdumiewający.
Po pierwsze, zdumiewa już to tylko, że powstał w rezultacie kooperacji dwóch wybitnych poetów. To sytuacja nie tylko rzadka, w formie poematu wręcz niepowtarzalna, lecz i dająca do myślenia na temat intencji wspólnego pisania i jego aspektów „technicznych”. Czytelnik szybko się orientuje, że dociekanie, w którym zwrocie, wersie, chwycie słyszy raczej Barana, a gdzie mówi raczej Sendecki, nie ma sensu – utwór przyciąga wiele różnych języków, pełno w nim odniesień, ech, echolalii, aluzji, potrąceń cudzego stylu, przywołań i przeinaczeń. To ostatnie zwłaszcza, iteralność, dopuszczona do głosu błędność, niedokładność, nieskładność i łamliwość wątków, nadpobudliwość skojarzeń, niedopasowanie do konwencji i wzoru, czy to będzie wielka tradycja tercyny, czy kompresyjno-kompulsywna poetyka Andrzeja Sosnowskiego, wydaje się jedną z pochwytnych właściwości Końca.
W rezultacie autorstwo (podmiotowość) bardzo się komplikuje, nie tyle zacierając się, co wzajemnie wchłaniając. Z pewnością istnieje, lecz nie na wyłączność. Świadczy o nim strofa, konsekwentnie trzywersowa, rama utworu („ Pierwsze zdanie było do wzięcia, więc je wziąłem”, „Ostatnie zdanie było do wzięcia, więc je wziąłem”), gramatyczna pierwsza osoba, przemyślne tasowanie elementami humoru, grozy i parodii, kawałki o wyraźnie popisowym charakterze. Nie jest to jednak autorstwo zadeklarowane, przypisane sobie, lecz – by tak rzec – przepisujące się, płynne, w akcji.
Po drugie, trudno nie odnieść wrażenia, że Koniec wakacji chce (może) być końcem pewnej lekcji; albo lepiej – liryczno-filozoficznego warsztatu, na którym ćwiczono „koniec wszystkich rzeczy”. Gdyby powstał przed dwudziestu laty byłby manifestem niemożliwego do wyrażenia tragizmu (tragizmu niemożliwości wyrażenia), skazującego poezję na wielomówność, poczucie niesprawczości, oparte na blefie utarczki z językiem, dwuznaczną lekkość, teraz jednak zdaje mi się czymś innym: pastiszem, czyli podsumowaniem i reasumpcją ówczesnej świadomości. Po mistrzowsku gra rekwizytami pesymizmu, zasłaniającego się pojęciami aporii, tekstu, rozkoszy. Nicuje turboponowoczesny sztafaż.
Po trzecie, czy to będąc czegoś przewrotną demonstracją, czy to żartem, czy gestem przyjaźni – jest brawurowy, błyskotliwy i wciągający. Skrzy się od gęsto rozrzuconych drobinek łobuzerskiej inteligencji, która nieustannie coś wykrada z biblioteki, albo odsłuchuje z ulicy, ciągle w stanie gotowości, po równo wrażliwa na to, co wyszukane i pospolite, wysokie i niskie. Również umuzycznienie poematu – rytm, paronomazje, instrumentacje – daje przyjemność i budzi podziw. Koniec wakacji najpierw się czyta, a dopiero po chwili zaczyna się o nim myśleć. Bo jest ten poemat również nawiązaniem do zapomnianej praktyki życia literackiego, którego celem olśniewanie odbiorcy.
Konkludując: utwór Marcina Barana i Marcina Sendeckiego można rekomendować na multum sposobów, w tym jego siła. Na pewno.