Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Łukasz Krajewski
Wiersze

Lis I

 

Czy z żebra Machiavellego powstał ten chytrusek?
Pytanie – jak odpowiedź – rozstrzyga rozmowę
                                                                            kwalifikacyjną;
choć się nie zaczęła, wychodzę; uświadamiam sobie:
na pracuj.pl aplikuję listem gończym, to jasne.
złoża handlu, te, co noszę w sobie, jak je wydobyć?
za późno, by rzucić już skończone studia, drzemie
                                                                                  w tobie
mafia, mówią, wracaj do Bogoty. Dla mnie Bogota
                                                                                  to każdy
kontynent, świat moją dzielnicą. Moje CV? Jak
                                                                              widok
pistoletu: postrach moich wrogów, postrach sojuszników.
Jedni i drudzy się na mnie poznali.
Emerytura? Miraż. Pewny niczym cela. Szefa bez gangu czeka w Bogocie
                                                                                                                      pustynia
samozatrudnienia.

 

 

 

Lis II

 

Od futer na szyjach kręci mi się w głowie, olałem więc
galę, palmy i oscary, bankiet był mizerny, a alkohol

płatny, laudacje za to tanie jak hot-dogi w Żabce, na ruszcie
komisji grzane od prawieków, letnie, zleżałe, stęsknione

konsumentów, co chcą mieć co zapić, nim dąs ich paparazzi
wykują we fleszu, złoto zmutuje w ołów całokształtu, nim

zaliczą comeback: oto wielka rola, powrócił po latach w filmie
tego/tego, to sponsor jego blasku, czytaj: sukces, że się załapał

na pokój dla trzydziestu, łóżko w kanciapie to metraż zaszczytu,
kemping dla milionerów? Zero tam komfortu, czy chciałby pan go

zmienić? Zamienić brak komfortu na inny brak komfortu, który
będzie lepszy, hotel bez gwiazdek, doby i lokajów, tak w końcu

wpadłem na trop jego braku, nie schodząc wszak nigdy ze szlaku
aktorstwa, będąc przecież lisem, za szlak mając siebie:

od siebie do siebie do siebie do siebie
do siebie do siebie jak geniusz nie-siebie;

pukałem do kurników, bez opcji angażu, nie szukałem pracy, KFC-trofeów,
dość już miałem lisiej, oklepanej grozy: chcę – w towarzystwie drobiu! – wreszcie wypaść
                                                                                                                                                      z roli.

 

 

 

Na wagę

 

To chyba w Sevres doszło do tego przekrętu:
ktoś złamał szyfry i spiracił wagę, która poszła
w świat – to mogli być oni, Kolumbowie
z Wall Street, mafia wynalazców, wagę – na
życzenie, od ręki – potrafią wynaleźć na nowo;
każdy akt handlu to teatr odkrywców, dobić
targu – w tym celu trzeba upchnąć na szali
                                                                      tubylców
w strojach
złotych odważników, wziąć ich
skądkolwiek, by opchnąć cokolwiek, garść
kipów czy szmaty, po dowolnej cenie,
tu i tam, ogólnie. Czy wszystko jest
wszędzie?, spytałem Kolumbów. Nie jesteśmy
pewni, może oprócz tego: że cena – tylko
cena – zawsze jest u siebie.

 

 

 

Pytanie o Azję

 

Magnaci od szmat i technogadżetów
w pośpiechu całe mapy szpachlują
korektorem, byleby tylko oddalić
pytanie: Azja, Pangea – to jedno
i to samo? Malutka wysepka czy może
cały atlas – w pigułce, do zalania,
jak gorący kubek? Czy sklepik
z pamiątkami, największy na świecie
(„Pozdrowienia z metki”, flaga drapie
w szyję)? Bazar Orientu to płuca
planety, ta hipoteza przybiera na sile;
Orient – jego bazar – jako archipelag
zagarnia powierzchnię globusa, magnaci
szaleją, każdy chce otworzyć swój sklepik
z pamiątkami, sprzedawać je wszędzie, od ręki,
natychmiast, w każdym miejscu świata, z dostawą
do domu.

 

Łukasz Krajewski

Łukasz Krajewski (1989) – urodzony w Białymstoku, mieszka w Warszawie.

PODZIEL SIĘ

Do góry