Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Maciej Melecki
Wiersze

BEZRUCH

 

Wzbierający krach między samoczynnie nachodzącymi na siebie dachami,
Wytłumiany ziarnistym zgiełkiem obracanych dookoła swej przetrąconej
Ciszą śmigieł leistej osi tego wdrażanego nieustannie zamarcia,
Rozrzutu parcianych obrazów, na których wgryzają się w siebie żywe
Barwy ochronnych ruchów, zamaszystych zapadni kalibrujących wszelkie

Gesty pod kątem zasilania odnawialnych pól utraty. Odkąd wstępuje tutaj rozwierany
Coraz bardziej zaułkowy prąd, znosimy się jeszcze szczelniej, poza wędrownymi
Widmami odhaczanych zawilgłymi żagwiami dni, wylęgiem kontrastu w
Odczynie pobieranych nieustannie próbek graniczności rozchodzenia się z
Każdą stągwią cienia, spłaszanym uklepaniem szpadla garbem gliny. Niewielki
Wulkaniczny uskok. Gwałtowny szczęk ugniatanych nocą puszek, poranne
Wwiercanie się w sen zgrzytliwego rumoru kosiarek, nieustanne dokładanie
Kłód, łamanie krawężnikiem węzła zaplecionego ze zesztywniałych cieni.

Sypki odważnik tego stanu na jednej z dwóch rozregulowanych szali, jako
Nieważny już niczego ślad. W rogu stolika, przy lampie, pudełko pinezek
Kupione dzień po twojej śmierci, w tym marynowanym nicością widzie, by
Przypinać nimi klepsydrę na komunalnych tablicach, jest pokryte rocznym
Kurzem, jedyną warstwą, jaka pozostaje po tym wiecznym zatrzymaniu.
Odsuwasz ukruszoną cegłę spod drzwi, przywierają prędko do futryny i
Dociśnięte przekręconym kluczem falują w banderze upału. Nie mamy już
Do czego sięgać. Każda wnęka jest wypełniona musującym bielmem,
Ostatnim porzuconym tropem po spustoszeniu wyjściem poza tamtejszy,

Pobudliwy krąg wszelkich rozejść, nabrzmiały jak rybi pęcherz wyszarpany
Z niemo rozwartych ust, lecz teraz już polarny w skostniałej wyrzutni
Przetrzebionych dwunastu miesięcy, oranych bez ustanku pługami i hakami,
Szramami rozpadu ostatniej już grudy wrzuconej w odmęt twej trumny,
Jakby poza tym bezruchem były jeszcze gdzieś sprężyście stawiane kroki
Przez siedmiomilowe cumy na skrzepłej flaucie najbliższego bagna.

Pusty tunel jest niczym wystrzelony nabój. Szmata trosk suszona na żerdziach
Zwidzeń. Interwencje w dołach chybionego agonu, rygiel niepowetowanych złogów,
Kanciastych kulis księżycowej cykuty, odemkniętych wiek, z których
Ulotnił się kłykieć wspólnego wsączania w ten świat, odtrącający aż po
Najdalej widną bandę, za każdym razem, kiedy usiłowaliśmy przemierzać
Go w pław, drenujących niewiadomą połać tego dna, albowiem dany
Moment to nic innego, jak ściągnięcie wszystkich sznurków, które poruszają
Tobą niczym żwawą marionetką za dnia, w jeden sterczący niemo splot.

 

 

 

SINA KRA

 

Krótszy o krok roku, patroszony szpachlami kolejnych uskoków w ten
Rozgrzebany dół, gdzie ostatecznie zapadłaś co do minuty dwanaście miesięcy
Temu, jestem w zwartej klatce dryfującej po rozgrzanym mazucie bieżących
Sczeźnięć. Kopny bilans. Niepoliczalność burknięć niczego. Trwanie
Dookoła betonowej osi. Żywotne dogorywania każdej zapadni dnia, od
Cherlawego początku do cherlawych końców tak samo mechanicznie
Się wznoszącej i chłonącej kłaki poszczególnych umiejscowień na skali
Spłaszczanej szorstkimi bryzami nachodzących na siebie ruin. Dopokąd coś

Trwa? Do żadnego już momentu. Mieszczę się jedynie w uchybieniach,
Potykaniach wskazówek o próg wahadła, gdyż żaden już przeszły świat nie zastąpi
Drążonych ślepym pędem kopców wypełniających ten skisły ugór zatęchłego
Wiru. Oto ciężkolita wykańczalnia. Prasowana nieustannie fałda ściętych
Badyli i skoszonych traw. I zawsze blisko niskiego muru, prowadzącego do
Tylnego wejścia, a stamtąd już niedaleko kwatera czwarta, kwatera jedyna,
Zapalone znicze dziurawią zaduch nisko kładący się na nagrobnych płytach,
Niemo już nad wami stojąc, niemo przywracając wam pion, bo tylko takie cząstki
Widm wypełniają fraktale urn, w których szorstko maceruje się dalsza

Procesja tropów, bezwiednie wgłębianych w użyźnioną mać swego wiecznego
Powracania w zobojętniałe byle gdzie, byle tu, zatarcie konturów tych
Samych, obmierzłych miejsc. Zawszony szkwał. Cyklon poniżej spróchniałych
Dachów. Wypiętrzony na końcu oka jar. Polny wykręt barku, osiodłany
Łopian zaciekiem kurzu. Studnie cembrowane cmentarną wodą nie wysychają
Ze szpadla dłoni szybciej niż potne bicia z fatamorgany dwu wież, do słoików
Nabiera się bowiem muł i nim oblewa krawędzie wąskich przejść, i wprawiony
W kraty mrok przybliża trzpień dławiącego stanu przepadłych już

Zakrzywień, zatarasowanych wkłuć. Odpowiedz niewidomym stronom na ich
Osaczenia rowami pełnymi grud, krochmal innych szadź aż po piszczel
Horyzontu, ażeby wiraż mety nie był kusym snem, pokostem wtargnięć na
Przednówek błotnych zaschnięć. Otępia cię bezlik nadmiaru pustych
Poruszeń, ściąganie w gąbczaste światła potocznego blichtru, wytłumienie
Rwącym prądem wodnych żył. Sine kry przenosin poza najbliższe żerdzie,
Parogodzinne wędrówki po obrysie zwłok miasta, bezcelowe wyławianie
Z trocinowej masy skrytych tarć, jakby już nie tu, tylko we włazie
Prowadzącym do rozgałęzionych kanałów zwidzeń, owalnych wnęk dalszego
Powracania z niczym innym, naręczem ostów jako jedynym tego zatrucia plonem.

 

 

 

 

KROSNA NOWYCH DNI

 

Inni są zawsze po obcej stronie, zarośniętej szorstkimi tynkami widm,
Gdzieś na skraju mojej zatartej mapy, skąd rozciąga się chyboczący
Półgłówek widoku na mknące w swym stałym przesyle rumowiska,
Znoszone gabarytowe odpady do śmietnikowych przybudówek,
Wysokopienne przepadania w bezładzie nakładanych na musujące
Szramy przebrań. Niemożność raptowniejszych wyjść poza parzące

Obręcze dogłębnych zasupłań błahostkami bieżących ruchów, staje się jedyną
Dostępną przestrzenią wtłoczoną w górski tunel, zatkanym przełykiem
Skłębionych oparów, płytkami, w których odbijają się co żywsze kadry,
Upadłe momenty przeszłych spoczynków, gdzie było się nie tylko
Sfastrygowanym tłem, wiarygodnym azymutem dla dziecka, zamazując
Ślady po falach w stałym przepływie blizn, najbliższej dali kanciastej
Od grzbietów i przydrożnych kubłów. Gubi mnie prostopadły zaciąg.
Kieszenie murów to źródła tutejszych wyziewów. Grzybnia przedłuża
Dachom rynny. Ucząstkowiony podział rozkrusza dłoń, bez przedłużenia
Skraca się każda przetrzymana piędź, oddech ma tylko jeden wlot.

Samoczynnie sięgamy więc dna, pozostając na oleistej tafli markowanego
Uniesienia tępym zapytaniem o resztę dnia. Wyrwany z zakosu kęs
Puchnie pod palcami ziarnistą grudą, odrzucenie jest teraz najpotrzebniejszym
Gestem, gdyż przez kraty wychyla się obiektyw i celuje prosto w nas,
Spylonych progami krosien, żyjemy bowiem w szreni, iglaści jak liść
Łopianu przy obalonym korzeniu. Prześwietlona z tyłu i przodu głowa,
Zmoczona i osuszona, w negatywie zatrzymana, przy tym podejściu,
Które ma naznaczyć wszelki dalszy ścieg naszego pobywania na szynie
Zmierzającej wprost w zwodzoną ścianę dookolnej przepaści. Rysy nie
Kończą się w miejscu urwania, poziome mają tylko swą szybkobieżną postać,
Podskórne zaś wnikają spiralnie w każdy zachowany zakątek obecnej utraty.
Koroduje się ten zwój. Szczery kraniec nowego kroku. Nie przyszliśmy
Tutaj po jakieś ramy, upycha się nas w coraz ostrzej rozwierane kąty,
Posiłkowe kwadraty zamieniane ostatecznie w obłoczny zasiew błota,

Niknące pod spojówkami faliste bruzdy i wyrwy pojemne jak wyłupione
Sęki. Pora jest przestrojoną gałką, osuwiskiem, na którym usiłujemy żyć w pionie,
Zbełtani jak wylew pomyj z chłodnej chochli. Taki świat, taki świst, kłąb
Elektryzujących zwarć. Żmudne naprężenia gotujące zawsze innym
Drelichowy los to niepoślednie serie podmian niezatrzymywanych żadnym
Stryczkiem kierunku. Obosieczny wymach kosy w ludną próżnię.
Ścięgna nowych widzeń i grząska macierz zejść, jak w rozprysku, brylują
Się w garby rosnących pryzm, między którymi biegną wąskie korytarze. Zaduch
Kryz, ponaglające razy, kotwicowisko zepchnięć. Zamroczone zamieranie.

 

 

 

ZRYWY ZER

 

Dalsze zagony strat biorą w prędkie okrążenie najmniejszy nawet punkt
Przygraniczny, ów ledwo już wyczuwalny puls spiętej bólem swobody,
Stąd nieodróżnialna jest kolejna runda, jaką przebywa wyrwany z
Dziąsła lat zatruty korzeń, o który potyka się samo zwrotny krok, w tym
Zagęszczeniu sklepiającej atmosfery nad transmisyjnymi pasami
Najbliższej centry przyszłego bycia wobec widlastego gromu szykowanych
Następstw. Żaden płat gnoju nie dolepia się ot tak. Manewruje tobą
Skład gruchotanych już kości, suma codziennych wykluczeń poza
Bieżnie ich zwartych pochodów w kierunku sanktuariów, gdzie będą

Obmywani z win, obdarzani kolejnymi sążniami wiary, utwardzani
Błogosławieństwami na następne zaszczuwanie innym życia gonionego
Wokół podstawy tej piramidy razów i wyklnięć. Odmóżdżone sploty łysych
Łbów. W tę stronę ściąga cię nowy dzień, zmniejszający dystans do
Finalnego dnia wyborów na resztę parszywych miesięcy, trzebiących później
Najbardziej znikome ogniska schronień przed laharem brunatnej mazi, jaka
Zastygnie w dyndający nad tobą żeliwny twór, bo już właśnie szczerzące się
Labirynty spacerniaków usłane są zamaskowanymi zapadniami lub nagle
Wyrastającymi szubienicami. Cóż to jest za czas? Wyciągnięta po
Osiemdziesięciu pięciu latach kłoda, która już teraz zdziela każdego,
Porośnięta jest glonami zmutowanych skaz i zlęknięć wobec rzekomo
Wrogich postaci kolorów i wyborów, tak jakby na tym nieustannie rytym
Klepisku nie mógł się zjawić inny narzut strąków wizji, mieszczących
Wielopasmowe mienienie się pojmowanych odmiennie racji, przejmowanych

Przez holowniki końca sezonu, zygzakowatego sprzęgania szczerbatych klinów
I niepozornych jarzm. Nawiewy sinego fenu wyostrzają końcówki płotów,
Poza które usiłuje uciec odlew naszego solnego śladu, kiedy między
Ścianami trzypokojowej klatki rozpęka coraz bardziej lotny zmaz obecności,
Mieszczącej się już tylko w mgielnym powidoku, skrachowanej w każdym
Gnieździe szybu, gdzie na przemian żyliśmy przez sen, i sennie urealniał
Nam się płaskowyż skokowego opadania na wrzące fosy, podmywające
Szlamem każdy zwodzony mur. Wydarzeniowość tworzy jedynie widmowy
Fałd, dotkliwie się zjawia, matowiejąc po paru chwilach jak uwolniona krew,

I odwinięte ze szpuli liny biegną aż p pierwsze progi spierzchniętych kolein
Zwidujących się oznak rychłego zatoru, bez żadnego już bilansu, w zrywach
Zer, tej ostatniej, policzalnej stanicy losu, gdyż nie możemy wykluczać
Tylko samych odjęć, dodawaniom nie mogąc znaleźć już innej drogi,
Przeczołgując się w poprzek między zasiekami wciąż oddalanych ujść z tego
Kostnego wysięgu sparowanych nocy. Nie uchodzisz więc nigdzie. Mieszkasz
W nacięciu gwizdka. Łomoce w tobie samo znośny zakręt, rozfalowujesz
Swoje dno łykami mokrego kurzu, nie wychodząc poza załom ślepych
Przywołań tego, co popychało do bardziej rzutkich odmów, tkwienia w
Półwiadomym zwidzie pierzchającego obrazu. Konkretny zaciąg. Kraniec
Plamistego tunelu wysycha aż po ostatni wagon. Wycofujesz swoje bliki rud
Z tej niecki oczadzonych zjaw, podtrzymujących swój totemiczny hart. Coś,
Czego nie można zacząć odliczać, nie może nastać kiedyś tam, ponieważ,
Najwidoczniej, trwa tylko w swym sztywnym bezwładzie niczym
Wykwity świeżych zrostów, postawione jak wiosło na sztorc w oku twego węzła.

 

 

 

 Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.
fof. Monika Stolarska

 

Maciej Melecki ur. w 1969 r. Autor tomów wierszy: Te sprawy (1995), Niebezpiecznie blisko (1996), Zimni ogrodnicy (1999), Przypadki i odmiany (2001), Bermudzkie historie (2005), Zawsze wszędzie indziej – wybór wierszy (2008), Przester (2009), Szereg zerwań (2011), Pola toku (2013), Inwersje (2016), Prask (wybór wierszy w języku czeskim, 2017), Bezgrunt (2019) oraz tomu prozy Gdzieniegdzie (2017). Mieszka w Mikołowie.

PODZIEL SIĘ

Do góry