Nić zwycięstwa
Masz kosz zabawek i baw się beztrosko
Jak usłyszysz łoskot, to weź to za szmer
donGURALesko – „Wschód Zachód Północ Południe” (2011)
wiatr, ciemności i taniec.
K. I. Gałczyński – „Bal zakochanych” (1937)
Środek Ziemi wysadziłem rozplątaniem skrzydeł, Ziemi,
którą przemierzyłem na wskroś, po jej chmury, opuszki.
W jednej chwili wszystko było tańcem, niedługo potem
ściągnęło się we mnie, wraz z nocą, mimo że chciałbym
być ptakiem nad liniami wysokiego napięcia, bez konta
w internetowym banku, trudno odzyskać w nim dostęp.
Nic dobrego nie wynika z pomiędzygalaktycznej klęski,
oprócz mnie i moich piosenek, wierszem i niewierszem.
Można tak dotrzeć do końca świata i na jego krańcówce
tańczyć, znaleźć się na drugim końcu tęczy, ale nie dalej.
Tylko tak blisko jak na polskiej ziemi, w Podgórzu, KRK,
na osiedlu Ruczaj-Zaborze (spółdzielnia mieszkaniowa),
w sobie, w swojej rodzinie, która nie minie mimo próśb.
Nie mnie osądzać, kto bardziej nabroił, nie mnie nie wi-
-dzieć, że nienawidzę was, jest tak mi nas żal, że słońce
i wiatr może uleczą, wysuszą łzy po rozmowie z Bogiem
Ojcem Wyspiańskiego, pytałem go ckliwie w drodze do
kolejnej krótkodystansowej byłej znajomej, która mnie
nie pozna, nie zna, nie poznała, której wolę nie poznać,
którą będę poznawał, gdy spotkam ją znowu w mieście:
– Czy Ci wystarcza, Stasiu, że smakowicie rozchełstany
łepek sięga przed Twoim kartonem wprost w gębę łzy?
Czy tego chciałeś, relegowania w kąt pl. Szczepańskiego,
do narożnego domu, dusznego ścisku w ślepych oknach?
Pierwsza w życiu rozmowa ze zmarłym wypada fatalnie,
to znaczy: jak trzeba, on milczy, ja płaczę, łapię oddech.
Zupełnie inaczej niż ostatnia rozmowa z moimi starymi,
którą, dzięki zakochaniu, samodzielnie zaaranżowałem:
wizyta w Busku-Zdroju za pożyczone od właścicielki
mieszkania, gdzie moja siostra wynajęła z ‘szwagrem’
pokój, kilka bloków dalej od mojego bloku, pieniądze:
to jedno pomiędzy nami pozostaje: środki materialne,
jedna jednostka wymiany, waluta normalnej patologii.
We mnie jest gniew, żal i nienawiść, aliantem pamięć,
która z pępowiny, której nigdy nie zerwali, ukręca nić
Ariadny, zamęty labiryntu epitafium na epitalamium*:
DOBRY CZŁOWIEK PLUJE MATCE W POLICZEK, WALI
OJCA W BICEPS, UBLIŻA SIOSTRZE, STWARZA BRATU
JEDYNĄ OKAZJĘ ZAMKNIĘCIA GO W PSYCHIATRYKU
(O TO ZADBAŁA NIE WOLA, LECZ POLSKA POLICJA),
TRACI RODZINĘ, WSZYSTKICH PRZYJACIÓŁ, KOCHA.
LUBI BYĆ SKURWYSYNEM, JEŚLI PEWNOŚĆ DALI MU,
ŻYCIE, ŻE JEST CZŁOWIEKIEM, JAKI I MATKA, TATUŚ.
Ostatnio lubię poniżać kobiety, to takie feministyczne.
Ostatnio lubię miażdżyć mężczyzn, tak feministycznie.
Zawsze lubiłem dawać ludziom to, czego potrzebowali.
Ostatnio zacząłem się zastanawiać, co też oni mi dawa-
-li, co mi daje spędzanie z nimi mojego cennego czasu,
od pewnego czasu podzielam przeświadczenie: jestem
człowiekiem: jestem prawie pewien
od tego potrzebni są starsi panowie
z parkinsonem oraz z alzheimerem:
aby opowiedzieć o życiu płodowym
literówce żądam zwrotu albo erraty**
zamawiam powszechne zniszczenie
Tak mówi ocean w imieniu pustyni.
2012
* nagrobek na pieśń weselną
** postrzeżone błędy [w:] dodruku Wydania pierwszego Wierszy zebranych Z. Herberta zob. też: Stanisław Barańczak, Wiersze zebrane, „Hemofilia”. Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5 pod redakcją Ryszarda Krynickiego, tomy 55, 60
Północ
nie moim kobietom
1. [Muzyka to moja metafizyka]
Muzyka to moja metafizyka, rytmy najbardziej wewnętrzne
otwierające przestrzeń–czas, w którym chcę siebie znaleźć,
kiedy tańczymy osobno, chociaż razem, i tak jest wspaniale,
nie musimy nigdy więcej do siebie przynależeć i mieć się nie
pragniemy, być razem, choćby osobno, byle bliżej, nie dalej,
tylko tu i teraz, ja i ja mi chwilowo wystarcza niejako zawsze.
2. [Mój dom to rzadkie powietrze]
Mój dom to rzadkie powietrze, czy potrzeba utrzymywać
w sobie cmentarz wciąż jeszcze żywych trupów, zrzucam
go w przepaść, niechaj się roztrzaska i zemrze na zawsze.
Na pocieszenie zachowuję świadomość, że to ja zabiłem
tych wszystkich martwych. Święcie wierzyłem, że się mi
tak uda przywrócić ich do życia. Pomyliłem się, wybaczę.
Na szczęście już w to nie wierzę i cieszę się moim mordem.
Tylko jeszcze kiedy wychodzę na pole, trochę się obawiam,
że spotkam takiego jak ja żywca, a on wybierze nie ze mną
oddychać, nie mi odbierać słowa pocałunkiem, to jest nowa
obawa, nie tak dawno bałem się, że w zaślepieniu zamorduję
każdego człowieka, zanim dam sobie szansę mu sprawdzić
nasze człowieczeństwo. Teraz chcę znów wysłuchiwać nas,
nie przywłaszczać go sobie, nie bać, że odejdzie, pozwalać
sobie na ciszę, głęboki oddech w moim wysokim szalecie –
– tak z francuska, łyk gorącego powietrza z twojego gardła.
3. Brak jest cenny (jak uczy historia)
Once upon a time there were two brothers.
Then there was only one: myself.
John Ashbery – “The History of My Life”
Zdaje się, iż moje nieistnienie pokazało mi wartość,
inne niepopularne postawy, obiecujące przeszłości.
Co z tego, że nie było faktem, jeżeli było samą prawdą.
Co z tego, że nie moją, nieżyciową? Same nieszczęścia.
Nic nie wynika z samej prawdy, choćby to była prawda
próżni, pustki i nicości: te wciąż można przepytywać, a
nawet należy im się, jest to nasza psia powinność, mów:
robisz drobiazgowe różnice, ja ci niezwłocznie opowiem
nie tak znowu schematyczną historię wradzania się mnie
w człowieka, jakim bycie szczęśliwie późno rozpoczynam.
4. Alba
No bo popatrz, jutro znowu będzie trzeba się obudzić, by
zauważyć, że dzisiaj nie wymazał najzgrabniejszy rozczas,
tak w poprzednim, jak w bieżącym wierszu, rozegrane jest
czekanie na lepszą niż pisanie rozrywkę, jaką nie sam bym
uprawiał, jak zwykle mam na myśli rozkosze obcowania
z drugą osobą, w liczbie tak mnogiej, jak i pojedynczej, i
żebym to nie był żaden ja tym razem, a jedynie człowiek,
pierwsza dla mnie litera alfabetu, tęsknota za niedoszłym,
wbrew durnocie nadziei, znacznie łatwiejsza jest, mniemam,
niż tęsknota za rzeczywiście zmarłym, którego nic nie wróci.
5. Filozofia przygody
Chciałbym tu niniejszym podziękować autorskiej postaci,
Teresie Rudowicz, że książką pt.: Podobno jest taka rzeka
dała mi swoje życia i śmierci, obie płci i tę puentę: zmiany
zakończenia: góra, dół, lewo, prawo, zero. Dziękuję, Tereso,
że mi niczego nie obiecałaś, że przypomniałaś, że ja mogę
liczyć tylko na garść ziemi, którą biorę otwartą piąsteczką.
Bo te nasze wygrażania nie muszą być strasznie śmieszne,
starczy, że uczynimy jest [sic] strasznie pięknym, bez błędu
bezbłędności, nieomylności, bez pretensji bycia filozofem,
kiedy to doskonale wiersz uprawia nasze filozofie przyrody,
ale to że się pisze, nie znaczy, że nie zostało napisane przez
ciebie, mnie, sama się taka mądrość nie robi, starsza siostro!
Co to za „przyroda”, ja bądź świat, w zasadzie nie ma znaczenia,
ale tylko to wyjaśnienia wymaga, jak podejmujesz takie wybory,
że zamiast pierwszą postawić siebie, stawia się cudzysłów, mów,
rozkazuję ci, Tereso, nie jestem pierwszym, jestem najpierwsze
z nieludzkich ludzkich stworzeń, gdy potrafię mówić wierszem,
ale sam wiersz mnie zdradza, moje najgłębsze przekonanie, że
kiedy kogoś się kocha, nie grzebie się go na pierwszym miejscu.
Amen mój: wielkie dzięki!
6. Zazdrość
Magdzie Heydel i wszystkim byłym przyjaciołom
Musisz żyć bardzo bezpiecznie, jeśli odkładasz na jutro napisanie
swojego wiersza, zwłaszcza tego codzienną prozą rozczarowanej
miłości, nie zazdroszczę, jeśli myślisz, że napisanie wiersza takim
jest wstydem, by nie popełnić go ani razu w swoim marnym życiu.
Zazdroszczę takiego przywileju zdrowia psychicznego, życiowego
spokoju i niedoskwierania znudzenia swoją sytuacją i najbliższymi,
że znajdujesz poezję niepotrzebną, gdy to najdoskonalszy sposób
na prośbę o chwilę twojego skupienia, szansa dokładnego w końcu
użycia zwodniczego języka przeciwko jego zdolności dzielenia mnie
na nas, bezwzględnego scalenia, utopijnego poróżnienia się na razie.
Żeby być wielkim wystarcza przyznać się do własnych strat i błędów,
choć wcześniej musisz je sobie, jak Liska Mały Książę, przywłaszczyć.
Każde słowo zapisało sobą swoją historię, odległość od niego do mnie,
którą niweluję, każde z nich ważne do serca biorąc, to jest moja poezja.
Kraków, 24–25 lutego 2013 roku, niedziela, poniedziałek
dzięki, błękit!
dla Em.
Płaczę, płaczę; pewnych rzeczy nie zdołam wybaczyć,
a nikt nie umarł, byłoby mi znacznie łatwiej (zapytajcie
mnie znowu po śmierci mamy, taty, po śmierci siostry,
brata, mojej własnej, po kolejnym prywatnym holokauście —
kiedyś wyjaśnię, teraz nie mogę, ta prawda może pozbawić
mnie możliwości pracy – tak naprawdę, wiem to, nic nie
mogę powiedzieć), a tutaj od wczoraj błąka mi się po głowie
pytanie – niebo – dzisiaj lite, szare, tylko nad dachami niskich bloków,
nad Kauflandem, lekko poszarpane chmurami, zastąpiło inspirujący
poranny błękit – było wczoraj pofałdowane, wypiętrzane pasmo
światła w tych granitowych górach bez pamięci wzbudzało
mój uśmiech, chwilowo ustawiczny zachwyt światem widzialnym
z autobusu (bałem się, że prywatny) otrzymał potwierdzenie —
a gdy to zapisywałem, niebo zmienia się tymczasem, te obserwacje, moi
mili, Marku, Bogusławie, Małgosiu, Asiu, moja kochana, Łukaszu, Wojtku,
Mateuszu, Janku, drogi Janku, stają się, są, pozostaną własne i nieaktualne —
zwierciadłem dziecka (chłopiec czy dziewczynka?) na chodniku,
bodaj w czerwonym płaszczyku, w peruwiańskiej czapce, raczej
za tatą, co dwa razy się odwracało, żeby spostrzec nad krzakiem
furgot ptaka, gawrona lub kawki — osiedlowe ptaki (nie licząc
tych dwóch gatunków: jerzyki, gołębie, rybitwy zwane mewami,
i sroki, które dla mnie zapowiadają zmianę, i te niewymienione),
napowietrzni Ruczajanie, czerpią radość ze zmagań z przeciwnym
wiatrem? — zadałem je sobie, myśli mi je słowem wyartykułowały,
kiedy, idąc do siebie ze stacji benzynowej tuż pod moim blokiem,
nabywszy piekielnie drogie papierosy (slogan na bieżący rok
rozliczeniowy: „my zmierzamy do Europy, a ona to nie do nas”),
zadarłem głowę, mam tak od pewnego czasu, i był wtedy błękit.
(2011)
Pierwszy pocałunek
upodlić się to nie znaczy umrzeć
Sweet Noise – „Siła”
Jak to się stało, że z malarza pejzaży –
używał tylko rosy – skrzyżowaniem
stałem się akwarelisty, psim gównem
roztaczanym spirytusem salicylowym,
z kronikarzem histerii moich rodaków?
Dzisiaj rano myto Mickiewicza: co dało mi moje miasto,
zamknięto usta mi piosenką, uszy uskrzydliły słuchawki.
Cichcem przyszedł pastor, nuże, ucieszyć mnie pocałunkiem,
nie mogłem tego tak zostawić, porozrywałem mu pory, szpik,
iż gnił krzykliwie, wyssałem do kości, i porozrzedzałem krew.
Żadna woda, pozór, z marzeń szczeniąt nie powstanie, mamo.
Acz wysypało się spomiędzy wierszy: miałeś syna, skurwysynu!
Jest taka czułość pomiędzy komputerami! Jest taki złośliwy zew!
Bez nietrafnych poszlak ni skojarzeń, to nadal idą w noc niknące
ślady krwi po niebie, podmiejski smok, czarna pantera, rozjechał
samochód niewiadomego pochodzenia w dwa martwe Krakowy,
gołąb brzuchem do góry, gołąb brzuchem w dół, furtka karnacji.
Jak dotąd się nie zatrzymywałem: ażeby wyżebrać z idei przerwy
oddech, wypełzłem po fajki w miasto, jeżeli mi nie odpowiadasz,
życie, to nie jest fajka, otwieram dokumentnie każdy grobowiec,
2
Jakub mnie namalował, naszkicowało moje kochanie, obydwaj do-
-strzegali zaledwie głowę, tę korzyść, jaką jestem sobie zmuszony
dosztukować albo doszyć, dość banalnie, dosyć dosyć, ciąg dalszy
nastąpił, jak niechybnie nastąpi, a w dali, pisze Machej: nie wiem!
A –następnie
Żuk żuje podniebienie, przegryza się w kosmos, jednak nie twierdzi,
że tuż, tuż, poeta jest zawsze wciąż żywy, jeszcze wciąż, on jest mną,
ja nim nie wyłącznie jestem, moje szczęście, ciężkie szepty, szuwary.
A — może jutro
Dziś dziwnie beznamiętnie rozgrzane do przejrzystości, mycie okien,
naprawdę, w kamienicy nad ulicą, przy ulicy? Widzę [po co pytqm!]:
trzeciego martwego gołębia na Grodzkiej ulicy (Grodzka St.), znowu
to samo: jestem świeże ścierwo, zbolałe, ptaszysko szlachtować kosą,
a moje soki świergotem w świt się wzbijają, świeżym światłem, alba!
5. skarga, interpelacja, parlament
Chciałem być pomocny, chciałbym być dobry, ale na nic mi się to zdało.
Albo tak mi się zdaje i zdawało: każdy oblany egzamin przywracał mnie
jak najbardziej sobie, sile i światłu, ale nic by się bez was, bez ciebie nie
stało, zostałbym najjaśniejszym cieniem samego siebie, zdechł w sławie.
Każdy wybornie zdany, zaliczony zadawał tym gorętsze wyzwanie: masz
kochać siebie najbardziej i innym mówić, żeby robili tak samo, albowiem
nic dobrego się inaczej nie stanie, a wszystko nie będzie miłością, jedynie
łkaniem, na tym świat stanął, począł kruszyć się, kropić, pożądać upadku.
Przestałem, przestańmy, przerzucać się argumentami, bośmy wszyscy tutaj,
jak jeden mąż, jak jedna kobieta – kubkiem z wrzątkiem, mężu, dostaniesz –
za każdym razem, gdy elastycznie zarządzają swoimi synami, mężami – jak
genialnie wygina się łabędzia szyja, szumią wierzby na szczycie Himalajów,
przestańmy, jak ja przestaję, przystańmy na to, żeśmy wszyscy tutaj swoimi
wrogami, wasalami czarnych madonn, panów z wąsami, żywiącymi się sobą
Żydami, co właśnie, da capo al fine, sobie mały pogrom z nudów urządzamy
swoim uchodźcom z Sudanu, nie zatrzymanych na jednej z morskich granic.
Muszę wyrwać się ze środka Ziemi, podjąć z dna oceanu, spopielić to martwe
ciało, z siebie wypłukać nieograniczony kosmos, który nie zna granic, on jest
zmyśleniem, ponieważ tyle jest poza nami, poza nim, tym i tamtym światem,
to prawda, że nie ma dobrego boga za złym bogiem, że staramy się zabijać,
ale to już nie te czasy, więc z rzadka ktoś kogoś tak bardzo zapragnie, żeby
sięgnąć po broń, narzędzie zbrodni, gdy tymczasem ja pragnę wszystkiego,
więc w ekstazie radosnego tańca szczerze tutaj wyrażam moją powszechną
do nas wszystkich zarazem nienawiść, jestem swoim rakiem, więc się zeżrę
a wraz ze sobą ściągnę na parter całą naszą ferajnę, nikogo nie rozróżniając.
i 6 może być 7
Wszyscyśmy, struchlali, mordercy marzeń, zapuszczone albo i wysportowane
cienie swojego ciała, wielkie małe miasta, Walhale i przerośnięte wsie polskie,
ja nam tu daje polsko-niemieckie pojednanie, masakruję teraz wszystkich nas
wybranych, wszystkie nasze plewy i ziarna, odsiane moimi smukłymi dłońmi
Kopciuszka i malutkimi stopami Calineczki, wszyscy idziemy w torbie chmur –
dym, w którym się przeobrażamy – do stratosfery, oto ja, nazista uniwersalny,
prawdziwy Żyd-Polak, wprowadzam w życie jedyne moim obłędnym zdaniem
rozwiązanie konfliktu na Bliskim, czyli Środkowym Wschodzie, rubieży Rosji
nowobogackiej, podpiszmy każda, każdy z osobna cyrografy, zaprzedajmy się
szatanowi uogólnienia, i uszczegółowienia w tym samym czasie, w mieszkaniu,
umierajmy, umierajmy na globalną skalę, zwińmy w trąbkę księżyc (Armstrong),
umrzyjmy z wielkim zainteresowaniem na Marsie (Curiosity), już nic w kosmos
nie wysyłajmy (Hannah Arendt), niech wszystkich bez wyjątku rozłożą żywioły,
i raz jeszcze złożą w masowym grobie mórz i lądów, tak oddamy siebie planecie,
tę energię, jaką żeśmy jej odebrali zachodnią, czarnobiałą (judeochrześcijańską?)
cywilizacją, w obliczach wszechobecnej krzywdy konieczną, wystarczającą jest
wyłącznie całościowa ofiara, inaczej się człowieku dowiesz tylko swojej prawdy,
co prawda boli, wyzwala, ale i tak na początku i końcu każdego zdania musi się
– aby życie w ogóle mogło stać się możliwe – znaleźć pierwszy i drugi człowiek.
na okoliczność nagłego, niespodziewanego zakochania, Kraków, 29/09-11/09/12
Hymn chłodnego popołudnia
Ważne, żeby była różnorodność, dlatego musisz pozwolić
na nieodparty ból i niedopowiedziane pytanie, dlaczego ja,
jedynie przejście przez nie pozwoli mi znowu stać się mną.
Toteż musi być czekanie, co czasem wydaje się nie kończyć.
Warto czekać na tę jedną osobę, z którą rozmowa jest wodą,
co promiennie płynie przez inhibicje: rozwój bez przeszkód.
Doczekasz się chwili, w której możesz wszystko powiedzieć.
Wybaczysz także czasowi i przestrzeni, że nas porozdzielały,
rozmieściły na różnych stronach Europy, dwoje północnych
rozbitków, tak zechcesz raz jeszcze stać się nieśmiertelnym,
z tym że tym razem na własnych podstawach, zasadach, noc
zostanie moją jedyną matką, jednym ojcem dzisiejszy dzień.
Czuje się szczęśliwym sierotą, nie mam pozorowanej rodziny.
Mogę sobie kogokolwiek godnego przysposobić, na momenty,
albo na tak zwane zawsze, czyli na chęć oczekiwania powrotu.
Ponownie pragnę bać się, martwić, co się z tobą dzieje i stanie.
Bo na powrót mi mnie oddałeś, nie zawiodłaś, byłeś w marnym
czasie w upadlającym miejscu, nie swoją stoczyłem tam wojnę.
Znowu pragnę swojego pokoju, pozdzierania frontów, frontonów
szarych kamienic rozświetlonych ciepłem, wilgotnymi światłami,
przyjaźni, bliskości i seksu w sąsiedztwie kolorowych bloków po
termomodernizacji, szaleństwa i zawodów w rynku i na osiedlach,
powtórnie odwiedzać miejskie cmentarze bez osobistego powodu,
wziąć kiedyś ślub z moim facetem i mieć z nim dziedziniec dzieci.
Kraków, 9 marca 2013 r.
Mnóstwo Słońc
Tak mogło się to wydarzyć tylko tutaj.
Tak i nie inaczej. Ciszej, nie przeinaczając
pogody, stanu ducha, o czym krzyczały oczy?
Że mnóstwo Słońc na niebie, ja się jednym staję.
Że całą swoją wilgoć zwymiotuję, rzygając wodą.
Tak jakby morze podeszło do gardła,
a do podniebienia podchodził ocean,
wyrusza w świat ruchoma tafla rzeki,
granatowa, grafitowa, w tramwajach
nowe wymiary czytania przez ramię,
czytnik elektroniczny jak granitowy zlew, nie sposób domyć
ze śladów wody, trzeba przecierać. Przemyśl, czy wchodzisz
w przejaśnienia z niekłamaną aprobatą – potrzeba przetrzeć
niebo, z którego nieudolnie chcieliśmy się usunąć,
niezdarnie pragnąc z czasów wyjątkowej miernoty,
gdzie żyje się dobrze, samczych siebie wypraszać?
Tylko to może zmienić szara pomarszczona skóra
słonia, chropowaty naskórek mokrego od deszczu
asfaltu. Nimi to z dala, noc w dzień, się przytulam.
Zbliżając się do krawędzi, morze czuje ból, nikt go
nie pyta o zdanie i nikt nie rozbiera, biały cumulus
układa niebo we mnie, feniks z feniksa, wybucham.
O czym krzyczały? Że by mi było miło,
gdyby stany pogody zależały ode mnie,
gdyby wynikał ze mnie cały boży świat,
tylko czy morze zmierza w moje strony?
Czy tylko morze odmierza moje strony?
A może wreszcie przestanę pisać wiersze
o stawaniu się oceanem, niebą i ziemiem.
Bać się być nieludzkim. Ustanę w obawie.
(Że w niczym sobie na to nie zasłużyłem).
Przesilenie w czystość, wielka płyta
‘Cause it’s still not me dancing with you in the dark
See, I can’t give enough
Emeli Sandé – „Enough”
Kocham cię, wybieram jednak ciemność, chociaż nadal doskwiera
że „cię” wciąż nienapisane jest z wielkiej litery. Czym jest pustynia
nocą – czy piaskownicą bez słońca? Czy nie dość dobrze dostrzega
się jej burzliwe życie zwierzęce, jakie dzieje się całą dobę, niepomne
na wiatry, Słońce? Niedobrze, czas spaść z najwyższego konia Słońca,
samotnieć – śledząc spiralne chmury, nie symulować połączeń, niebu,
szczęściem szeleszcząc, skraść wodę, obalić heliocentryczny system,
wprowadzić życie ziemskie. Śmierć w życie z powrotem wprowadzić.
Czarnym Alfa Romeo mknąć i wykrzykiwać – Przemijanie jest passé! –
tak jakby tylko pędząc cabrio z otwartym dachem na złamanie karku,
przecząc rozciągłości rynkowej materii, żyć można szczerze i umrzeć.
Że ludzkie, rzekomo uciążliwe, brzemię to rozdęty martwym płodem
brzuch boga, wściekle przeczyć, gdy tylko na jaw wyszło, że człowiek,
milcząc nawet, potrafi równie nieszczerze, co jego słowa, bywać, boleć
dużo bardziej niż niedotrzymanie każdego słowa. Skapywać różowym
moczem z otwartych warg sromowych lub brunatną krwią poddawaną
honorom nielimitowanej pogardy ściekać po nogawce spódnicospodni.
Przegiąć i, rzucając „sorry!”, się do tego przyznać, nie przestrzegając X
przykazań, magiczne słowa, których nauczyli tama i mata, wymawiać –
proszę, dziękuję, przepraszam – w sprzymierzających okolicznościach
ponosić odpowiedzialność za umyślnie złamane prawa, uiścić mandat,
wyłącznie z dorosłymi współczłonkami gatunku homo sapiens sapiens
się zgodnie, swobodnie jebać, z wiekiem głupieć & mądrzeć, wiedzieć
aż tyle, ile się wie, lecz nie więcej, rozciągać tam zachwyt & ciekawość,
gdzie jeszcze, wlizawszy się w nieznane, żadnym zmysłem nie sięgam,
ssać sutki nieludzkiego szczenięcia, nieznośnej ślicznotki, świata, rwąc
włosy z klatki piersiowej wiecznie niezgolone, złamać także i ten zakaz,
którego w dekalogu nie ma (Nie kłam!), składając fałszywe świadectwo
zabliźnionemu swemu przeciw sobie samemu, wrogowi odebrać nieraz
darowany prezent, nie przebierając w skórę, się w piekle sponiewierać,
wc/wierać w skorupę ziemską, a zwłaszcza w drzwi beztrosko otwarte
wejść, klamkę dłonią ujmując, poświęcone na pastwę klatki schodowej
w znieczulonym po sąsiedzku bloku, skąd żaden uprzejmy gestapowiec
życzliwie, puściwszy z ciepłym wiatrem w mrok, nie wyzwoli człowieka.
Alba absolutna
Teraz, kiedy już wiesz, że i śmierć nie przyniesie pocieszenia,
pogrzeb rozpacz, żyj dużo, szczęśliwie, w tym jedna nadzieja,
elemelku, że ćwierkasz, kiedy czwarta nad ranem, może dzień
przyjdzie, może mnie odwiedzisz, może nie odwiedziesz mnie
od docierania do sedna, bo to jest chyba sposób, by się nie bać,
świt dostrzec od spodu, trafić pod strop, wstawać z pierwszym
słońcem, słysząc szlagier w informacyjnym radiu: daj mi tę noc,
tę jedną noc, to prawdopodobnie jest sposób na to, by przestać
przywracać bezpowrotne, wskrzeszać martwe, przyjąć całkiem,
że nas nie ma i nigdy nie było między nami odmiennej miłości
od tej, która pozwoliła mi przetrwać gniew i przerwać obłędne
koło bólu, uwieńczyć festiwal skarg i narzekań rzeczywistością
przebaczenia, że jedna droga do świata to jest bezwstydnie się
popłakać, przeglądając się w ogródku Bomby nad kuflem piwa
w kremowych stronach Lustrzanki Piwkowskiej, by odetchnąć
wreszcie pełna piersią, od znaków odwrócić głowę, zapomnieć.