Lej ma ledwo dwa tygodnie i proszę
Posiedź ze sobą dłużej sam, a w odtwarzaczu znajdą się płyty,
których nie słuchałeś od skończenia studiów.
Śnieg zasypał kontynent
ale małe porty daje się mu odbić.
Tu, pod zmrożonymi palmami, pisałeś
magisterkę. Tu robiłeś pismo,
krwiożerczy jak Giedroyć, z kolegami, absolutnie
byliście wtedy głupi, zaostrzeni, Chryste panie… W miejsca,
w które nie daje się wchodzić, jednak daje się wchodzić,
taki jest jakby wniosek z tych paru dni zimy, która
unieruchomiła cię na czwartym piętrze. Bez
odrazy, bez odrazy, bez odrazy
odwijaj stare, wielkie cukierasy z epok, o których się zapomniało, nic tam nie jest
zepsute, ale odłożone, nasłonecznione, ciche. Coś tam nawet wyrosło.
Jak będzie
Mam teraz tak mało myśli, że oszczędzam je na wiersze, teksty
w pismach kulturalnych i inne tego rodzaju wystąpienia;
to chyba jedno z nich. A to jedna z tych myśli. W sensie, to powyżej, na początku.
A więc, jak widać, nic specjalnego. Są to ledwie półbryły, kopczyki powietrza,
żaden napęd, a jednak za napęd czasami wystarcza, na szosach można
spotkać i auta napędzane sałatką z biomasy, nie? Czy jakimiś
starymi buciorami… Może coś mieszam.
Mam tylko to, co tu. Kiedyś będzie ładnie.
To wiem na pewno, znaczy, wiedziałem, bo
teraz już nie jestem pewien. Taka ilość tlenu,
w jakiej brodziliśmy kilkanaście i kilkadziesiąt
lat temu, już się nie zgromadzi. Będą
ulewy, wybuchy wiosen, gazeta,
myśl, pierzyna, Sterne, jakaś inna myśl, może… Wieś bez jednej cegły, do końca.
Hm, anagramatyka
Kiedy coś jest na dnie,
źródło samo chwyta za słuchawkę i daje znać.
To uczucie, w którym tak się rozsmakowaliśmy,
to może umysł przebijający komnaty,
w których nigdy go nie było.
Dodekafonia, proste
opowiadania o miastach
u stóp Karkonoszy i hymnach
z PRL-owskich kuchni,
byle z pękniętego piszczela wystrzeliła kępa szczypioru. Kość
może należeć do myszy. Do komara. Wielu z tych, których ubraliśmy
w złotogłów i wachlujemy na tronach obligacjami, było w istocie
pogromcami mało ważnych owadów. Golem
wychodzi z jednego zwitka, zdroju, klocka lego. Prawie.
Kochane, okrutne zapachy
Ładny zapaszek w garażu, z wentylatorów, z odległych gmin wiosny,
pierwsze, subtelne tchnienie, nawet nie konkretna woń, a
pot błota, echo ogromnego sportu, paproć, sosna,
trawa między samochodami na parkingach, gdzieś,
gdzieś, ślepa, niepodległa, cichy mamut
idzie pod ziemią, bez matury, ku słońcu.
Olbrzymia połać świata istnieje tak, jak
zostawiliśmy go w szkole podstawowej, mlecze
rozwijają się w rowie, rzeka pcha lód, światło
wędruje po godle państwowym… Wynieśliśmy się nad to. W
konserwie na czterdziestometrowych szczudłach kroczy
się nad polem. Co się robiło kiedyś o tej porze?
Wracało z kościoła? Dogaszało ogniska? Czytało
Andrzejewskiego? Arcyzgniecione arrasy się rozprostowuje? Sadzi w nich trakcję? Oblewa?
Gdzie podzieje się człowiek, który rozbierze się pięćset razy
Wymyślić taki rodzaj porno, w którym będziemy czuć się dobrze,
i w którym będzie można się zaprezentować żonie,
kolegom i dzieciom. Nie raz i nie dwa razy.
Stanisławowskie stiuki, twarda pyta,
drzwi pieca otwarte i nasza prywatna eschatologia
widoczna, a przynajmniej dedukowalna dla kogoś
odpowiednio dociekliwego… Ryzykowne? Szalenie
ryzykowne, jeździć tak po mieście, po Facebookach,
w ten sposób, w takim makijażu, w takich skrętach
uwag, zdań, id, usiąść już ostatecznie
w wybranym, kamiennym krześle,
poruszać się na nim co najwyżej
tyle, co kurtka na trupie marszczona wiatrem, i tak
żyć jeszcze odrobinę, tyle działać, tyle móc zmienić swojemu stylowi czy “życiu”.
Rafał Wawrzyńczyk – ur. 1980 w Tomaszowie Mazowieckim. Współredagował „Cyc Gada”. Pisuje o poezji i muzyce. Razem z Miłoszem Biedrzyckim przełożył „Błękitną wieżę” Tomaža Šalamuna.