Szymon Domański Daj mi ten sandbox. fot. Róża Bierut.

Jakaś ciemniejsza strona tej książki mówi o tym, że powrotu nie ma
Z Szymonem Domańskim rozmawia Wojciech Kopeć

 

 

 

Wojciech Kopeć: Cześć, Szymon! Rozmawiamy z nie byle powodu – wydałeś właśnie swoją drugą książkę poetycką, Daj mi ten sandbox. Wiem, także z naszych wcześniejszych rozmów, że siedziałeś nad nią dość długo, stąd moje pierwsze pytanie: jeśli miałbyś jakoś odtworzyć drogę, którą ta książka przeszła, od pierwszych wierszy aż do teraz, jakbyś tę drogę opisał?

 

Szymon Domański: Hej Wojtek. Zgadza się, dwa dni temu premierę miała moja druga książka poetycka i owszem, trochę nad nią siedziałem. Jakoś w połowie 2019 roku wydana została moja pierwsza książka. “sandbox”, wtedy oczywiście pod innym tytułem, pisałem mniej więcej od tego czasu właśnie. W teorii. W praktyce większość wierszy z “sandboxu” nie pamięta czasów sprzed Festiwalu Biura Literackiego w 2021 roku. Wiesz, mój debiut był przykładem, jak książek poetyckich nie pisać. Potem jechałem na tym schemacie jeszcze jakiś czas. Później jakoś otworzyłem się na czytanie większej ilości młodej poezji i nie znając jeszcze wtedy nikogo ze środowiska, rozpocząłem digowanie ciekawszych propozycji. Dużą zasługę w tym przypisuje Stonerowi Polskiemu. W końcu zajarałem się czymś z pozycji czytelnika i bardzo chciałem w to iść. Miałem po drodze takie dwa przełomowe wiersze, jeden zresztą ostał się w “sandboxie”. Nie wiem, czy miałeś takie punkty zwrotne w swoim pisaniu i czy kumasz o co chodzi, czy raczej u Ciebie szło to konsekwentnie. Ja od tamtego, a potem kolejnego wiersza zupełnie zmieniłem dykcję, zacząłem widzieć poezję totalnie na nowo. Trochę nie umiem tego wytłumaczyć, szczególnie że mówimy o własnym wierszu, a nie przeczytanym gdzieś przez przypadek. Potem był festiwal BL, który też był dla mnie mocno przełomowy i chociaż po nim wiedziałem już, w którą stronę chcę iść z tą książką, to szybko poczułem, że dotarłem do muru, że nie umiem już nic więcej z nią zrobić. Poprosiłem Victora Ficnerskiego, którego wierszami się zajarałem, a z którym zakumplowałem się przy okazji internetowo, aby zredagował mi wstępnie tę książkę. Pojechałem do Wrocka i zarwaliśmy nad tym nockę. Po powrocie z Wro postanowiłem wysłać “sandbox” ponownie w kilka miejsc i jednym z tych miejsc było wydawnictwo Jacka Bieruta, który zainteresował się tym projektem. Później redakcja, trochę prac nad szlifowaniem książki. Przy tym też wiele osób mi pomogło, nieoceniona na przykład była pomoc Patryka Kosendy czy Miszy Sagiego. I dotarliśmy do dzisiaj, 22 kwietnia, dwa dni po premierze tomu, z którego w końcu jestem cholernie dumny. Chociaż, wiesz, mimo że jestem autorem, to nie czuję, że pisałem tę książkę sam, to była kolektywna praca i z tego też jestem bardzo dumny. Cieszę się, że to się tak ładnie zazębiło, ta książka pozwoliła poznać mi wielu cudownych ludzi, a ci ludzie z kolei współtworzyli ją ze mną w jakiś sposób. Piękne to jest.

 

WK: Takie punkty zwrotne chyba pozwalają zrozumieć, w którym miejscu się cały czas stało, i zauważyć, gdzie można jeszcze pójść dalej. Z tego co mówisz, wynika, że ty jako autor poszedłeś w pewnym momencie w przeciwnym kierunku i bez tej radykalnej zmiany być może książki by w ogóle nie było. Pamiętam też, że kiedyś funkcjonowała ona pod roboczą nazwą Bonsai dla początkujących, i bardzo ciekawi mnie, dlaczego jednak wybrałeś sandbox. Wiersz jako świat bez ograniczeń, w którym możesz sobie pozwolić na wszystko, dowolnie dobrać narzędzia?

 

SzD: Tak, właściwie to moja próba powrotu do tego świata przez wiersz. Mam na myśli ucieczkę od dorosłej odpowiedzialności do świata dziecięcego, beztroskiego. Wydaje mi się, że poezja daje taką możliwość, dzięki swojej rozciągliwości, dzięki formie, która nie jest naczyniem, a raczej jakąś plastyczną masą, z której mogę zbudować taki zamek, na jaki przyjdzie mi ochota. Stąd też sporo Japonii w tej książce, pewnego dnia z jakiegoś powodu zajawiłem się tym tematem i chciałem oddać taki klimat w tekstach, które w tamtej chwili pisałem. W wierszach w ogóle zawsze pociągała mnie możliwość budowy światów od ręki, bez większego wysiłku. Jest to pewnie jakaś forma eskapizmu.

Właśnie dlatego, kiedy Victor zaproponował zmianę tytułu, od razu zgodziliśmy się, że “daj mi ten sandbox” będzie pasował. “Bonsai dla początkujących” było tytułem, który już bardzo mi się opatrzył, kojarzył mi się z książką, której forma jest w jakiś sposób wyczerpana, dlatego zmiana tytułu była dla mnie symbolicznym krokiem naprzód. Dodatkowo sandbox w tym dosłownym rozumieniu, to znaczy gry komputerowej z otwartym światem, był dla mnie długo niedostępny, z powodu braku odpowiedniego sprzętu. To jest też jakaś warstwa osobista powrotu do dzieciństwa, kiedy mogłem grać jedynie w mniej obciążające komputer gry z fabułą liniową i spoglądałem z zazdrością w kierunku światów, w których chciałbym się zanurzyć poprzez immersję, tak jak zanurzałem się w ich książkowych czy filmowych odpowiednikach. Oczywiście, otwarte światy nie były niczym nowym nawet na przełomie wieków, ale jakoś zawsze mnie omijały. Może dlatego, że nigdy nie byłem jakimś wytrawnym graczem.

Co do tezy, którą postawiłeś na początku Twojego pytania – zgadza się, ta książka jest dla mnie definicją radykalnych zmian, nie tylko na poziomie tekstów, ale również na poziomie życia. Wiesz, doświadczenie pisania jej bardzo mnie otworzyło, na ludzi, na jakieś nowe wyzwania. Wymagało ode mnie postawienia się w sytuacji, której zawsze się bałem, której większość z nas się boi, to znaczy wyjścia do jakiegoś grona odbiorców z rzeczami, które tworzę. To było dla mnie trochę postawienie wszystkiego na jedną kartę, bo pisanie to zawsze była jedna z najważniejszych rzeczy w moim życiu i gdyby okazało się, że tego nie potrafię, byłbym w dupie. Na szczęście na razie grono obchodzi się ze mną łaskawie. 🙂

WK: Zatem wiersz byłby jakąś formą otwartej przestrzeni, w której podmiot może zacząć wszystko od zera, albo inaczej – w której zawsze może się schować. Ale czy myślisz, że to w ogóle możliwe? Mam wrażenie, że to jest raczej pragnienie, które się w twoich wierszach przewija, ale które kontrujesz „wyciem demonów” z motta. W ciałach obcych piszesz: “coś jak rollercoaster tycoon / gdy za winklem stoi śmieć z kosą / a ty masz zjazd i / nawet nie masz podjazdu”. Wiesz, gdzieniegdzie pojawiają się frazy sugerujące jakąś eskapistyczną wolność, ale jednak mam wrażenie, że ta wolność to przede wszystkim podatność na zranienia, silne bodźce, nawet jeśli zapośredniczone przez wspomnienia.

 

SzD: Zgadza się, to  bardzo fajny trop. Cieszę się, że zauważyłeś to już na poziomie motta. Dlatego poprzednio powiedziałem, że jest to próba powrotu do takiego świata, a nie powrót. Jakaś ciemniejsza strona tej książki mówi o tym, że powrotu nie ma. To doświadczenie, które wyniosłem z odczucia ojcostwa na pełnej i chociaż nie chciałem, żeby moje pisanie po narodzinach mojego syna było naznaczone takim typowym tatusiowym sznytem, to sprawy przyjęły zupełnie nieoczekiwany dla mnie obrót. Mimo bronienia się przed tym wniosło to do mojego życia i pisania taki trudny rodzaj tęsknoty. Mógłbym podzielić wiersze z tej książki na takie, które tworzą światy, w których mogę się schować, i takie, które kontrują to wnioskiem, że nie jest to ucieczka ostateczna i sprawdza się tylko w bardzo określonych okolicznościach. Że potrzeba wielu czynników, żeby się to wydarzyło. Wiesz, ta książka była nawet podzielona na dwie części w ten sposób, że pierwsza część to były wiersze naiwnie tworzące te światy, a druga była tym kubłem zimnej wody, była trudna i rozczarowująca. We mnie to też siedzi, takie rozerwanie pomiędzy jednym a drugim. Pomiędzy byciem czyimś synem a czyimś ojcem. Ostatecznie zrezygnowałem z tego podziału, bo wydawał mi się zbyt nieczytelny, insideowy, a dodatkowo takie ustawienie wierszy odbierało “sandboxowi” według mnie i nie tylko według mnie dużo na atrakcyjności.

WK: Rzeczywiście podział byłby chyba niepotrzebny, bo książka pomimo dość szerokiego zakresu tematów wydaje się bardzo spójna i te różne elementy raczej się ze sobą przenikają niż stoją obok siebie. Chyba to wrażenie potęguje jeszcze spójność formalna. Nie chodzi mi tu nawet o brak interpunkcji czy konsekwentne używanie małej litery, ale o sposób dzielenia wiersza, który ewidentnie, tak mi się wydaje, wykorzystujesz do podkreślenia jakichś szczególnie istotnych elementów (np. wydzielając poszczególne słowa albo rozdzielając wiersz w taki sposób, by jedna część była obrazkiem, a druga pointą, kontrą itd.). Myślę, że jest to jakoś sprzężone z tym, jak opowiadasz o twoim podejściu do pisania. Równe, regularne bloki tekstu chyba nie miałyby tutaj za bardzo racji bytu, co nie?

 

SzD: Jeśli chodzi o formę, to tu zazwyczaj stawiam na intuicję. Są oczywiście wyjątki jak na przykład budowa obrazowa w wierszu chram. Kiedyś chyba więcej myślałem o formie wiersza, ale paradoksalnie bardziej mnie to ograniczało, niż dawało jakąś wolność wyrazu. Za dużo o tym myślałem, aż doszedłem do wniosku, że w wierszach zawsze interesowała mnie przede wszystkim substancja, a nie opakowanie. Można oczywiście pisać tak, aby forma była treścią, jeśli wiesz, o co mi chodzi (wybacz brak krytycznoliterackich narzędzi opisu takich zjawisk). To tak jak z przypisami, można uczynić z nich formę sztuki, jak na przykład David Foster Wallace. Ja postanowiłem się skupić na tym, co dla mnie najważniejsze. W pewnym momencie zeszło ze mnie ciśnienie, że forma musi być jakaś bardzo awangardowa, mimo że lubię taką poezję czytać i w sumie od takiej w ogóle zacząłem. Tak jak zauważyłeś, podział wiersza jest dość prosty, intuicyjnie próbuję tu wyszczególnić jakieś ważniejsze elementy, ale też nie chciałem się silić na szczególne podkreślanie point na przykład, bo uważam, że to nie do końca dobry zabieg. Możesz mieć rację, że to jest sprzężone z tym, jak chcę budować te światy, jak chcę, aby to wybrzmiało. Może też z tym, jaki niesie mnie język, a chciałem, żeby był jak najbardziej autentyczny, żeby był obrazem tego, jak sam rozmawiam. Nie zawsze się da taki efekt uzyskać, wiadomo, ale zdaje mi się, że częściowo mi się udało. No ale tak jak mówię, nie zastanawiałem się zbyt mocno nad formą wiersza, raczej wychodziło to intuicyjnie.

 

WK: Ciekawi mnie wobec tego, jaką rolę pełnią w sandboksie nawiązania do japońskiej kultury. Mówiłeś już o tym, że to wynik twojej zajawki, ale może jest to też rodzaj jakiegoś sztafażu, dzięki któremu łatwiej/ciekawiej można opowiedzieć o swoich doświadczeniach? Bo odnoszę wrażenie, że w przypadku samej formy tego, jak wygląda wiersz, bliżej Ci do pisania intuicyjnego, ale już to, za pomocą czego opowiadasz o “substancji”, czy jest to forma bardziej konfesyjna, może nawet autobiograficzna, czy właśnie osadzona w jakimś specyficznym uniwersum – to jest tak naprawdę dla Ciebie istotne.

 

SzD: Czy miał to być rodzaj zasłony dymnej przed nadmiernym eksponowaniem siebie w tekstach? Nie. Czy nim jest? Pewnie tak, chociaż nie było to moją intencją. Nigdy nie miałem problemu z mówieniem o swoich doświadczeniach, przeciwnie, jeśli miałem problem, to z nadmiernym ekshibicjonizmem i otwieraniem się na potencjalne ciosy. Nie umiem i nie chcę się dystansować od tej książki, mówić, że nie jest, między innymi, dla mnie. Jest, bo proces jej tworzenia był formą autoterapii, a nie mogłaby ona być skuteczna, gdybym nie sięgał do swoich uczuć. Natomiast to, że pisałem książę ze swojej perspektywy, nie oznacza, że robiłem to z premedytacją. Jeśli stawianie zasłony dymnej faktycznie jest efektem, to nie jest efektem zaplanowanym, a ubocznym. Na pewno nie miało być żadną figurą retoryczną. As simple as it is – raczej nie potrafię w 100% oddzielić siebie od swojej twórczości, a złapałem wtedy zajawkę na Japonię, więc samo się to jakoś połączyło. Z drugiej strony sądzę, że ta piaskownica jest mimo wszystko dość pojemna, uniwersalna i dobrze bawić mogą się w niej wszyscy, nie tylko ja. Myślę, że z powodzeniem można ją czytać, oddzielając podmiot ode mnie, a nawet jest to łatwiejsze, wystarczy nie być mną. Od początku miałem tego świadomość, więc teza, że stosując takie, a nie inne nawiązania, chciałem się za nimi ukryć, byłaby błędna. Myślę też, że sandbox nie jest biograficzny czy konfesyjny. Łatwiej było mi po prostu opisywać rzeczywistość, jakoś się z nią utożsamiając. Kolejnym istotnym faktem jest to, że Japonia nie istniała w tej książce od zawsze. Na początku mocno mieszałem światy, ale w pewnym momencie było tej Japonii na tyle dużo, że trudno by było tego nie związać w ten sposób. Tylko że tej książce daleko do bycia o Japonii. Chyba po prostu lubię tworzyć klimat. Na początku miałem nawet obawy, że jest tego za dużo, że nie mam kompetencji, na przykład przez brak wykształcenia akademickiego, aby stawiać tak mocne akcenty w tym temacie. Później stwierdziłem: fuck that shit, nie piszę pracy doktorskiej na temat feudalnej Japonii, tylko książkę z wierszami.

WK: Hm, to bardzo ciekawe, ja w sumie nie myślałbym, że jest to jakiś rodzaj zasłony dymnej, tylko raczej dobieranie takich, a nie innych zabawek, żeby powiedzieć coś wciąż osobistego. Mam tu na myśli choćby wiersz ja kitsune, w którym piszesz o lisie mającym dziewięć ogonów, bierzesz tę postać z japońskiego folkloru i metaforyzujesz ją tak, by opowiedzieć swoje (podmiotu) doświadczenie. Pojawia się ona również na okładce, w wierszu zrównujesz ją z samą osobą mówiącą, więc jest chyba ważna dla ciebie? Czy jej znaczenie/symbolika wyraża jakoś tożsamość albo historię podmiotu, którą próbujesz w sandboksie przekazać?

 

SzD: Kitsune mają taką cechę, że zwodzą niczego niepodejrzewających wędrowców. Ten też zwodzi, ale Ty przyłapałeś go na gorącym uczynku. Lisek jest faktycznie zabawką, która pozwala mi przedstawić jakoś siebie w tym konkretnym wierszu. Teraz, gdy to zrozumiałem, możliwe, że odpowiedź na poprzednie pytanie byłaby inna. Może to on zwiódł mnie? Może sam się oszukałem? Wiesz, rola kitsune w sandboksie jest dla mnie taka, że to właśnie on stawia te zasłony dymne, pułapki, cały czas oszukuje i mami, i nie wiadomo, kim jest, czy faktycznie jest mną, czy on pojawił się tylko dla estetyki, jako filar dla świata, który staram się zbudować. Jest symbolem tego, co rozkminialiśmy przy okazji poprzedniego pytania. Tak można go potraktować. Jednak w mojej opinii nie jest on substancją, tak jak substancją tej książki nie jest Japonia. Pisząc wiersz, o który pytasz, miałem przed oczami takiego przegranego liska, co sam się zwiódł. Postać tragiczną, upadłą. Bynajmniej nie było moim celem ukazać podmiot jako jakąś zwodniczą, manipulatorską jednostkę. Choć nie ma złych interpretacji oczywiście, można go też tak postrzegać. A na okładkę trafił nawet nie z mojej inicjatywy, poprosiłem grafika, Artura Skowrońskiego, aby nawiązał jakoś do folkloru Japonii, a on wybrał właśnie kitsune, bardzo trafnie i fortunnie zresztą.

WK: Ok, porozmawialiśmy już trochę o tej jednostkowej podmiotowości, ale oprócz wierszy, w których używasz pierwszej osoby, są też takie, w których pojawia się “my”. Zgadnij po co zaczynasz tak: „aleją gwiazd błyszczących szkieł / jedziemy wiesz słyszałem / twój ziomek też się tam bujał” i kończysz: „któryś z nas kopnie czasem w kaszkiet / zwija się daszkiem do środka”. Jestem bardzo ciekaw, kim jest ten podmiot zbiorowy, albo jeszcze inaczej – w jakiej jest relacji do indywidualnej jednostki? Łączy ich jakieś wspólne doświadczenie, może pokoleniowe? Na czym polega ich wspólnotowość/tożsamość?

 

SzD: Dokładnie, kiedy używam “my”, to na zasadzie wspólnego odczuwania jakiegoś rodzaju bólu, którego przykład mamy w motcie. Na poziomie pokoleniowym, ale nie tylko. Również na poziomie statusu społecznego/wyznania/narodowości/neuroatypowości/nieheteronormatywności, nie wiem, kurwa, jakiegokolwiek bólu, który daje nam odczuć społeczeństwo, a który nas łączy. Ale to nie tylko ból. Zwróć uwagę na frazę “wiatr ukierunkowany na zachód/ przywiewa mi my”. Podmiot zbiorowy to w wypadku wyżej opisanych przez Ciebie wierszy egzemplifikacja tęsknoty za kolektywem właśnie. Ja sam nigdy takiego kolektywu nie miałem, że tak się znowu odsłonię, raczej wybierałem pojedynczych ziomków i z nimi chodziłem po mieście. Wiadomo, były jakieś grupki, ale nigdy nie mieliśmy takiej, wiesz, zgranej paczki, ekipy czy jakkolwiek tego nie nazwać. Początkowo miałem taki pomysł, żeby rozpocząć i zakończyć tę książkę jako “my”, a w środku zostawić samo “ja”, wiesz, na zasadzie takiej onirycznej klamry kompozycyjnej, ale w końcu ten motyw też wydał mi się przesadzony i z niego zrezygnowałem. Te wiersze znalazły się gdzieś pomiędzy i bardzo im tam dobrze, bo grupa nie musi zaznaczać swojej obecności, żeby być dostrzeżona, myślę, że wręcz przeciwnie, heh. Pamiętam, że nawet odnosiłem te swoje doświadczenia do wierszy Mytnika, na przykład frazy “gdzie moja crew/ tam moja krew”, i próbowałem sobie to jakoś wyobrazić. Wyobraziłem sobie tak, jak w tych wierszach.

WK: Skoro już padła fraza z czyjegoś wiersza, która Ci jakoś towarzyszyła podczas pisania książki, to możemy od razu pociągnijmy ten wątek – inne, ważne dla Ciebie książki, frazy, autorzy?

 

SzD: Hmm, trochę obawiałem się tego pytania. Zacząłem czytać poezję bardzo późno i od razu leciałem z najnowszą, więc raczej nie będzie to żaden kanon. Jeśli chodzi o polską młodą poezję, to bardzo przełomową książką był dla mnie hoodshit/griptape wspomnianego wcześniej Michała Mytnika. Na jakieś awangardowe posunięcia oczy otworzył mi Rybicki i Biedrzycki. Oprócz tego Góra na pewno, z nim zetknąłem się już w gimnazjum. To znaczy z jego postacią, nie twórczością. Kiedyś, podczas audycji rapera Bisza, wygrałem książkę Anny Świrszczyńskiej w wyborze Konrada Góry właśnie. Pamiętam do dziś, jak jechałem pociągiem relacji Warszawa Gdańska — Modlin i sprawdzałem w internecie, kim jest ten człowiek. Kurczę, mógłbym wymieniać też mnóstwo autorów, których znam osobiście, a których książkami się jaram, nie starczyłoby nocy. Na pewno Patryk Kosenda, Victor Ficnerski, ostatnia książka mojego zioma z wydawnictwa i nie tylko, Adka Tujka, na pewno ostatnia/pierwsza książka Miszy Sagiego. I wiele, wiele innych. Jeśli chodzi o zagranicę, bitnicy byli zawsze dla mnie ważni, przede wszystkim Burroughs i Kerouac, z poezji, wiadomo, Ginsberg. Z późniejszych rzeczy na przykład Yusef Komunaykaa czy Linton Kwesi Johnson. Bardzo lubię też rzeczy Saula Williamsa.

WK: Można z tego ułożyć już całkiem pokaźną i różnorodną biblioteczkę. Zakładam też, że skoro wybrałeś na motto słowa z filmu, to także to medium jest dla Ciebie jakoś istotne. Przypomina mi się też, że jeden z twoich wierszy był adaptowany na krótki klip. Sądzisz, że inne wiersze z sandboksa też dałoby się tak wprawić w ruch? Myślisz czasem przy pisaniu filmami/kadrami?

 

SzD: Film jest dla pierwszą formą tekstu kultury, na który naprawdę udało mi się otworzyć głowę i nie iść utartym, bezpiecznym schematem. Jest więc dla mnie bardzo istotny. Oczywiście odżegnuję się od jakiegoś statusu domorosłego krytyka, bo przede wszystkim jestem widzem i chłonę po prostu. Kino japońskie, rzecz jasna, stało się dla mnie w pewnym momencie mocnym odniesieniem. Ogólnie raczej oglądałem takimi blokami, eksplorowałem jakiś okres w kinie czy szerzej, gatunek filmowy. Był czas japońskiego kina klasycznego, nowej fali, miałem fazę na westerny, później na westerny rewizjonistyczne, klasyki surrealizmu, kino moralnego niepokoju oczywiście. Filmy o chudych brytyjskich skurwielach. Filmy Wojciecha Hassa, Jima Jarmusha. Uwielbiam wszelkie animce, a w pewnym momencie mocno weszła mi faza na kino retro futurystyczne. Kocham musicale. W pewnym momencie postawiłem sobie za cel obejrzeć wszystkie filmy studia A24, co do pewnego czasu mi się udawało. Kurcze, no bardzo ważne jest kino. Podczas gdy mój syn zaczynał pchać na świat, oglądałem 12 gniewnych ludzi. Gdy przeżywałem rozstanie, oglądałem Patersona. W kinie byłem na wszystkich Gwiezdnych Wojnach od Ataku Klonów. Marvel rochę mniej mi siedzi, raczej wybiórczo. Kurcze, mógłbym wymieniać jeszcze długo. Moje ostatnie odkrycia to serial Atlanta Daniela Glovera, aka Childisha Gambino i Duchy Inisherin w reżyserii Martina McDonagha. Oczywiście kupka wstydu jest równie okazała, co w przypadku książek i stale rośnie.

Co ciekawe mam taką cudowna przypadłość, że zapominam film jakąś dobę po obejrzeniu, totalnie biała kartka, dlatego mogę oglądać je po kilka razy.

Co do ekranizacji wiersza, to jestem ogromnym fanem dawania poezji przestrzeni poza papierem. Bardzo chciałbym ekranizować swoje wiersze (jeśli czyta to ktoś chętny na taki projekt, to oczywiście zapraszam zawsze), ale chciałbym również, żeby tworzyły obrazy, żeby były interpretowane muzycznie, aktorsko, było do nich tańczone, palone, jedzone, cokolwiek. Chciałbym dać im żyć swoim życiem i mam nadzieję, że kiedyś będę mógł zrealizować wszystkie wizje, marzenia, dotyczące moich tekstów. Jestem otwarty na każdą formę wyrazu.

Podczas pisania totalnie myślę kadrami. Na przykład w wierszu pierwszy śnieg to banalny tytuł  naprawdę myśląc o śreżodze, zobaczyłem od razu szarżę samurajów z filmu Ostatni samuraj, nie wiem czemu. Często słyszałem od osób piszących, że podczas pisania myślą muzyką czy kolorami i zawsze było mi trochę żal, że ja nie mam czegoś takiego. Właśnie zdałem sobie sprawę, że moim atrybutem są kadry, dzięki Wojtek!

WK: Ja w ogóle myślę, że z tą wizualnością jest u Ciebie coś mocno na rzeczy. Niedawno dowiedziałem się, że Kurosawa swój pierwszy film w kolorze nakręcił dopiero w 1970 roku, ponieważ chciał w pełni wykorzystać możliwości, jakie daje operowanie barwą. W jego filmie Dodes’ka-den malował właściwie wszystko, łącznie ze słońcem. I to mi jakoś rezonuje z frazą w wierszu siano obiecane: „bawiłbym się konceptem nocy nakręcaną myszką / na deskach teatru nō gdyby moja pensja miała pensję”. Pojawia się u Ciebie trochę solarności, trochę nocy, gdzieniegdzie wspomniany już śnieg, i mam wrażenie, że zawsze stoi za tym jakaś chęć właśnie “aranżowania” wiersza, w końcu piszesz też o “soundtracku dzieciństwa”. Z kolei jak się czyta solarnie rozłożonego, można odnieść wrażenie ogromnej intensywności i kontrastu: „rozkładam się solarnie / po trzech dniach puchną mi kończyny / zazdroszczę gigantycznym kacprom ich / ostatniej kąpieli w chłodnej wiśle”. Jeszcze gdzie indziej pointujesz: „tej nocy wyschniemy na słońcu”. Lubisz chyba malować kontrastującymi, bardzo intensywnymi obrazami?

 

SzD: Nie uważam, źeby ta książka była bardzo intensywna. Zdaje mi się, że często stoi w cieniu, dotyka patyny, bawi się odcieniem szarości. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi taki stan rzeczy, bo nie lubię krzyczeć ani być krzykliwy. Zgadzam się natomiast, że obrazy kontrastują. Chyba nie będę miał na to interesującej odpowiedzi. Myślę, że wynika to z potrzeby ciągłej zmiany anturażu, tak, żeby się nie znudzić. Próbowałem stworzyć książkę spójną obrazowo, miałem podejście do wyrzucenia sandboxu (jeszcze jako Bonsai) i stworzenia książki w klimacie retro futurystycznym, ale szybko znużyła mnie ta próba, bo czułem, że nie ma tam ciekawych przejść, kontrastów właśnie, oraz że nie wyczerpuje tego, co chcę powiedzieć. Czułem, że stworzyłem kilka takich światów i wystarczy. Stworzenie książki spójnej klimatycznie mnie przerosło, ale też nigdy nie miałem potrzeby takiej książki tworzyć. Natomiast solarnie rozłożony istotnie jest wyjątkiem. Jest mocno intensywny przez to, że był budowany na zasadzie kontrastu na każdym poziomie; nastroju, tematu, jakiegoś wisielczego humoru. Może faktycznie jest kilka wierszy, które widzę kolorami, ten jest intensywnie żółty i przez to mocno daje po oczach. Dlatego też postanowiłem rozpocząć od niego tom. Drugi trop co do intensywności solarnego jest bardziej prozaiczny. Jest to jeden z zestawu pięciu wierszy, pisanych pod numer Stonera Polskiego o temacie “idziemy w słońce”. Dodam, że to jeden z niewielu zestawów, jakie udało mi się napisać pod temat, a wszystkie szły do Stonera. Myślę, że zagadka wyjaśniona. Podsumowując: wolę chyba malować stonowanymi, lekko wyblakłymi farbami na pożółkłym papierze. Wrzucam jednak jakieś akcenty, ostrzejsze smaki, żeby się nie zanudzić.

WK: Teraz myślę sobie, że nie mogłoby być tych ostrzejszych akcentów więcej, bo wtedy rzeczywiście traciłyby na swojej intensywności. Na koniec zadam Ci jeszcze takie standardowe pytanie: czy masz już pomysł na to, co dalej z twoim pisaniem? Pracujesz nad czymś może?

 

SzD: Wiesz, teraz stosunkowo dużo dzieje się wokół sandboxu, więc nie myślę jeszcze o kolejnej książce, po prostu piszę luźne wiersze, które być może nigdzie się nie pojawią. Na szczęście chyba powoli odblokowuję się w temacie pisania kolejnej książki, bo miałem tak, że nie potrafiłem pisać wierszy oderwanych od tej książki, dopóki nie została wydana. Teraz umiem już spojrzeć na coś i powiedzieć “okej, to by tam w ogóle nie pasowało” już na etapie pisania. Nie muszę czekać dwóch tygodni i stwierdzić, że to po prostu słaby wiersz. Ale tak jak mówię, żaden nowy koncept książki jeszcze w mojej głowie nie zaistniał, muszę chyba chwilę odpocząć od myślenia o swoim pisaniu w kontekście jakiejś całości. Niech to po prostu płynie. Na pewno chciałbym dać żyć wierszom z daj mi ten sandbox, nie tylko w formie zwykłego czytania na spotkaniach. Tak jak mówiłem wcześniej, chciałbym kilka z tych wierszy jeszcze zekranizować, mam bardzo wstępny pomysł na projekt związany z muzyką. Ale nie chcę, żeby to była jakaś deklaracja, bo być może nic z tego nie wyjdzie. Ale tak, jeśli chodzi o plany, to chciałby dać moim wierszom przestrzeń do odkrywania świata.

WK: Super, trzymam więc kciuki za wszystkie realizacje muzyczne i filmowe! Dziękuję Ci bardzo za rozmowę!

 

SzD: Dziękuję również, Wojtek!

.

.

Książka dostępna tu: http://wydawnictwoj.pl/szymon-domanski-daj-mi-ten-sandbox/

.

daj mi ten sandbox. Szymon Domański

Wojciech Kopeć (ur. 1998) – mieszka w Krakowie, publikował tu i ówdzie, wydał przyjmę/oddam/wymienię:. W czerwcu 2023 roku ukaże się jego druga książka poetycka jest taki konik.

.

.

Szymon Domański

Szymon Domański
(ur. 1997) – publikował m.in. w „Stonerze Polskim”, „Malkontentach”, „Kontencie” czy „Stronie
Czynnej”. Dwukrotny finalista pracowni drugiej książki wierszem Biura Literackiego. Jego wiersze
ukazały się w antologii „Kosmonauci Nośnych Haseł”. Mieszka w Krakowie.

.

Daj mi ten sandbox. Szymon Domański. fot. Róża Bierut
fot. Róża Bierut

PODZIEL SIĘ

Do góry