*** (Dzień po dniu – uczestniczył w swoim pogrzebie)
Dzień po dniu – uczestniczył w swoim pogrzebie.
Ponury kondukt grający – dziwnie ponury jazz –
zbliżał się do jego grobu. Miejsce pochówku
nie było mu znane. Kręcił się nerwowo w trumnie.
Już mu się wydawało – że to tam za rogiem. A kondukt –
szedł dalej. Szloch. Zawodzenie. Lament płaczek –
to wzbierał na sile. To – zanikał. Nasłuchiwał.
Najbardziej bał się momentu – kiedy płacz ustanie. To
by mogło oznaczać – że już jest na miejscu. Trzymał się życia –
jak tonący brzytwy. Pogrzebowy jazz – wyznaczał rytm.
Lubił tę muzykę. Chciał – by trwała i trwała.
Perspektywa śmierci go nie przerażała. Tylko to –
że grób może być tuż za rogiem. I nigdy nie wiemy –
za którym. Czy to już nie ten. Czy to już nie teraz.
*** (Las wdzierał się do niej)
Las wdzierał się do niej na wszystkie możliwe sposoby.
Wnikał otworami. Próbowała je wszystkie zasłonić –
ale rąk nie starczało. Wciągnęła go w siebie –
i stała się jego częścią. Odtąd to ona wnikała.
Przekazywała mrok i dziwność.
Była na ustach wszystkich. Przylepiała się
do oczu. Stawała się filtrem normalności. Kobiety
wbijały się w jej formę – jak w gorset. Mężczyźni
widzieli ją podczas seksu. Zarażając lasem –
stawała się tak zwyczajna. Tak pospolita.
O tym zawsze marzyła.
Co zrobią z nią inni?
Podadzą las dalej. Lecz niestety nie zauważą –
że się w nich zasadził. Wyrosną im
gałęzie. Liście. Już się nie będą mogli poruszyć.
To przecież normalne –
inni też tak robią. Nowy las będzie szumiał –
o tym samym, co wierzby.
*** (Budynki rosły)
Budynki rosły. Jeden za drugim. Prosto z ziemi. Zapuszczały korzenie tak długo.
Tak bardzo chciały się rozprzestrzenić. Pojawić w każdym zakątku miasta.
Wszystko zmieniało się tak szybko. Trudno było nadążyć.
Tam – gdzie była przestrzeń – w każdej chwili mógł pojawić się budynek.
Miasto coraz bardziej przypominało labirynt – w którym tak łatwo można zabłądzić.
Trafienie na miejsce zajmowało coraz więcej czasu.
Coraz bardziej poruszanie się po mieście przypominało prześlizgiwanie się –
nie chodzenie.
Człowiek ocierał się o człowieka w gąszczu. Budynki to nie haszcze – które można wyciąć. Człowiek był coraz bliżej człowieka.
Wypadałoby ograniczyć ciała – żeby jakoś przetrwać.
Ludzie tracili na wadze. Budynki rosły w siłę.
To one były najważniejsze. To one zapewniały pracę. Rozrywkę. Schronienie.
Człowiek stanowił ich doskonałe wypełnienie. Ale co tam jeden człowiek?
Było trzeba ich sporo.
Dlatego do miasta przybywali coraz to nowi ludzie.
Żeby zakorzenić się w nowej przestrzeni.
Wypełnić puste miejsce.
By być tak blisko innych. Czuć ich na swojej skórze.
Tylko w mieście – było to możliwe.
W tych zaułkach. Labiryncie bez ładu i składu.
Można było poczuć ciepło drugiej istoty.
W porównaniu ze szklanym wieżowcem –
wszystko było piękne i sensowne.

Aleksandra Paprota – ur. w 1987 r. w Opolu, mieszka we Wrocławiu, wśród krasnali. Literacka eksperymentatorka. Fascynatka baśni. Pisze długie i krótkie utwory dla dużych i małych czytelników. W dziedzinie poezji wielbi Emily Dickinson. Autorka książek książek Miastka Zapominane, Po Nieostrzyżonej Stronie Górki oraz Zdesperowane królewny. Ucieczka z baśni. Zdobywczyni Nagrody Głównej w Ogólnopolskim Konkursie Literackim Krajobrazy Słowa (2018).