Tryptyk warszawski
I.
Podróż w tę i z powrotem jest tryptykiem
ma swoje
lewe i prawe skrzydło oraz ołtarz główny
Przeszła korytarzem na palcach obejmując pasażerów spojrzeniem uważnym i delikatnym jak dotyk
Ześlizgnęło się zatrzymało i wróciło tą samą drogą jedyną
Czego się dowiedziała
Gąski, gąski, do domu
Cegła nowego budynku mieni się różnymi odcieniami czerwieni do fioletu jak klocki lego Sweterek jaskrawożółty pochylony nad ekranem koresponduje z łanami rzepaku Naprzeciwko walet w kraciastej koszuli
Wiszące ogrody bzu przesuwają się nad szynami
Napoje zimne na miejscu słodki Jezu gdzie na miejscu na wynos
Pokorny milczy niecierpliwy gada
W tym pociągu nic nigdy nie działa jak trzeba Ma pomarańczki na skarpetkach Wie że jestem szpiegiem
Pawełku czy możesz przyjść
Formy drzew w substancji ze światła
Niemiecka dywersja w polskim
pociągu nie ma papieru toaletowego
Odlikeowałem tę stronę mówi do trzewika którego szpic pozostaje nieruchomy podczas
gdy wszystko inne przesuwa się mimo niego
Daj mojrom co ichnie
nic im do mojego
Po drugiej stronie rzepaku jest las w którym nikt nie sprząta niezrąbane drzewa zwalą się
i zgniją na własnym
ponad piętrem umarłych wznosi się piętro żywych
nowonarodzeni sięgają po światło
Tancerze zdrewniali w tańcu
Ogródki działkowe drzewka owocowe kwitnące na różnokolorowo jak parasolki na plaży
Frankfurckie okna kratowane w poprzek wzdłuż na ukos
Zastawiają wnyki
kim są myśliwi kim kłusownicy
Stok torowiska soczysty na dnie płynie głęboka zieleń
jar w jary
Bzy zstępują z nasypu procesja bzów
Tunel i wiadukt gasi światło rozpala ogień
lokomotywa na bocznicy
Las postaci ogromnych i fantastycznych od ziemi do nieba
uśpiony dwór królewski
Rozlewisko Odry mokro mokro to tutaj
gdzie szuwary
Las bezlistny tremolujący uschłymi palcami
Sosna złamana jak zapałka zielona głowa zwisła pionowo w dół
Las przetykany brzozami ocieka
sokiem z naciętego pnia poi spragnionych
Będę machał do ciebie Pa
Siwowłosy wsiadają ze śpiewem i rakietką do badmintona
Kochana ja muszę się wrócić bo jest pięć po
W słońcu opuszczony szlaban rząd samochodów na jezdni przechodnie na chodniku usta kobiety uśmiechają się do ust mężczyzny które się poruszają
Wtórowały jej kiedy płakała po śmierci macochy
co zrozumiałam dopiero oglądając bombardowanie Charkowa przeniesienie było zupełne
Kwitnące drzewa na miedzy zasadzone w szeregu
Wspólnota losu i ci którzy mają wybór dowolny
Wzięłam ponieważ został mi dany nie ma innego powodu ten jest wystarczający
Las matek z dziećmi wysokie korony niskie iglaki
na polanie kaczeńce
Torzym
Wybite szyby dom wypalony jest mój
Las gałęzi żywych i martwych
igły zielone lub rude ułożone w jodełkę
Rozrzuciła sosnowe bierki na ciebie kolej
Ostrugany z gałęzi przyspiesza trąbi
Chruśniak młodniak brzezina
ambona pusta stoi wysoko
na taras bez poręczy ktoś wyniósł krzesło i postawił żeby oglądać zachody słońca
jeszcze czas
Las na wysokim parterze fasadowy
Toporów
Droga jak po grudzie wyjeżdżona dawno tędy nie szłam
Zaorane pole las rozjechany gąsienicą wycinka tratwa Meduzy grupa Laookona
Las miękki liściasty
Polsko uwierz w siebie
Uwaga będę zarzucał walizkę
Las obcięty roletą symetryczny przemysłowy
Las bagnisty pnie brodzą w wodzie po kolana
Las powiędły
Las ciepłego brązu
Las imperatywów i zdań oczywistych
Nigdy nie dowiem się czy wymyśliła czy przeczytała kalambur śmiałyśmy się od Krosna do Sanoka
jej ojciec był stamtąd
Transporter materiałów sypkich
Chybot w lewo i w prawo
ssanie do taktu które się wzmaga i cichnie
W Zbąszyniu czy Zbąszynku zagajnik rdzawych wsporników odkąd odebrano im dach udają kandelabry
Doniczki z bratkami zawieszone w nosidłach na ceglanym murze
Las gromnic przybranych asparagusem
Kępa bzu w szczerym polu od Berlina nie widziałam białego dominuje liliowy niech lepszy zwycięży
Las animowany konary z plasteliny obłych lekko wygięte
Jakiś ty cudny
Moja córka wyszła za muzułmanina
Ja wszystko rozumiem ale żeby nie lubić psów
Będę stroił miny dopóki się nie roześmiejesz
Wyszczerzona wstała zapłaciła i znikła tymczasem
rozmowa płynie dalej nieskrępowana przenosi się
od stolika do stolika
obmywa mnie omija biegnie zawraca
Za szybą mgła zbiera się na deszcz wkładam
żakiet w przedziale klimatyzowanym nie jestem zabobonna
szyny śpiewają
Tak wyobrażam sobie głos syren
O której jest planowy odjazd
Szesnasta pięćdziesiąt cztery według mojego rozkładu
A to nie mamy jeszcze szesnastej pięćdziesiąt cztery
No nie mamy
Ta droga jest polna czeka tylko kilka żuków błyszczących ciemnym lakierem i jeden rowerzysta w sztormiaku
obmyci deszczem
Zmierzcha
Zieleń robi się coraz głębsza
zapada się
Czekam na zerwanie chmur jest
tylko dym z komina kręty lekki
Podać zieloną czy czarną
Ja pijam wyłącznie białą na zmianę z zieloną jednak biała bardziej mi smakuje
Mierzy pani czas pani czasu nie mierzy dwie minuty minęły ani się obejrzała
Zeszłym razem stał w Koninie czterdzieści proszę sobie wyobrazić spóźniłem się na pogrzeb
Bogu dzięki nie własny
Twarze zgromadzone przy torach patrzą w miejsce puste obok leży plecak jest wiadukt nieduży wystarczy żeby skoczyć pociąg na sąsiednim torze stoi pusty mężczyzna w odblaskowej kamizelce telefonuje ale fart
Jak podróżować to solo czy w towarzystwie i zależy w jakim
Jest kultura picia wina albo piwa nie ma wódki podają cydr mirosławski Miłosz pisał jeszcze jabłecznik nad Lemanem po Bemowie chodziły wtedy łosie na Jelonkach mieszkali Polak Rusek i Niemiec
Nadrobił stare spóźnienie nadrobi i nowe
Czy tym razem zakwitną w Warszawie kasztanowce kwitną później niż w Berlinie
tydzień albo dwa nie ma znaczenia
Stary nie zdjął cyklistówki zamiast gładzić puka w ekran bierze pod włos skądże mi zadawniona słabość do dworców czołowych To się pani wcale nie przyśniło bo odnowili Główny można wsiąść i wysiąść wyjechać i wrócić
No proszę
jesteśmy o czasie
chociaż byłem pewien
że się spóźni
II.
To polska produkcja proszę jest znaczek
Nie namawiam klientek na droższe
Wezmę dwa do pary
Bardzo mi przykro Nic nie szkodzi Będzie gotówką
Chciał przetrzeć szyby ale wrócił do sklepu żeby mnie obsłużyć
poznał nieznajomą
Twarze zacięte niechętnie odwzajemniają spojrzenie nienapatrzone rzeczy i ludzi
Żywopłot obsypany kaszką pachnie łajnem
Górka przy Bruna 4a zarosła zielskiem dziewczyna siada po turecku kładzie plecak wyjmuje książkę
Rozparty na ławce poluzował krawat ziewa do kamery
Na chuja podwyższanie stóp jak rozdają pieniądze swoim trzeba nie obcym
Dopiero kiedy się oglądam widzę że ma kolorowe spodnie na szelkach po drodze do banku Millenium
Rozróżniam niewidoczne instrumenty w orkiestrze
samochód motor tramwaj rozpęd hamowanie
Wtedy opalałam się na lodżii
na leżąco najtrudniej było
zdjąć sukienkę zapinaną na suwak
zapach wilgotnego linoleum odurzał
mdły nadal ten sam
Tylko pani zawadzam
Skądże znowu
Idzie lato na wsi to nie kłopot
dzieci pomogą jeszcze przy krowach i w polu
Bratu nie wolno pisać gdzie tę wojnę
musimy wygrać na razie
do zobaczenia niebawem wyjeżdżam mama przelała bluszcz proszę się nie martwić doglądnę
W parku kwiaty ogrodowe posadzone obok polnych
tulipany żonkile peonie
Gdzie się podziała koniczyna
Zatrzęsienie jej było na wianki dziesięć dwadzieścia dawno temu plotła drobiąc przez torowisko przed Bobolą
Urodę masz po sobie nie po mnie
rzuciła mi pod nogi potknęłam się podniosłam
Teraz kiedy słońce zachodzi przysuwa fotel wypija herbatę parząc usta język gardło wstaje
there is nothing more to say
opa opa siupa dana
Na płocie przy Łęczyckiej winogrono ładnie się zestarzało zeszłoroczne owoce pokryła matowa patyna tymczasem liście błyszczą jak wyglansowane
Na półpiętrze stołek drzwi uchylone gorycz minęła
Miłość życia jest teraz
Spotykamy się nad potokiem na miękkiej trawie niedaleko źródła wystarczy wyciągnąć rękę przysiąść schłodzić stopy
Na Mariensztacie domy i dachy są piękne kwiaty niepotrzebne wzrost gospodarczy dobroczynny
jej trzeźwość syci i poi zasiedziałam się muszę do Łazienek
Pod dachem z drzew pasaże bez świtu idziemy szybko w pochodzie przechodniów bez wytchnienia
Nie miałam wtedy nadziei Miałam wtedy nadmiar
nadziei
Rododendrony podnoszą się do światła ale przegrywają z grabami słońce pali korony nasze drogi się rozeszły i zeszły ponownie na Agrykoli Górnośląskiej dorzucam Plac na Rozdrożu bez zrozumienia zapominam
Warszawy
Nigdy nie umiałam jej na pamięć
Darii podobają się wieżowce choć taka nieśmiała że trudno wydusić tak lub nie od poniedziałku będzie miała kurs polskiego
Jeśli się pomyliłam proszę o naukę pokutę i rozgrzeszenie
Ostatni spacer po Polu jest pochmurny
chodniki alejki betonowe i żwirowe kładka stawy stawki
drzewa karłowate pochylone grodzona kępa grządka pomnik psa i lotnika
usypany pagórek schodki w górę i w dół kawiarnia pub grill szkółka karnie
przechodzą na drugą stronę alejki jeden za drugim noga leżeć siad
Nie merdaj ty do mnie ogonem zaraz byś się pogryzł z tamtym pieskiem znam cię jak własną kieszeń
kamień milowy i kamyk
Sadzimy milion drzew dla Warszawy
rosną powoli starsze porastają bluszczem
Tu był poligon zanim
było lotnisko
Kanał kijanki muł
Nie ma mirabelki z której jadłyśmy zanim zachorowała i zmarła
Nie dowiedziałam się czy kwitnie rozmaryn i gdzie się rozwija
Zmieniła się pani była ciemna
jak Helena Skrzetuska trzydzieści lat temu
Nie przechowałam żadnego wspomnienia o nim odchodzi w nicość podpierając się laską
Znam tego który wynosi śmiecie do zsypu z widzenia
Parka w windzie jest za młoda
lekka niedoważona
warszawskie dzieci
III.
Pochylony magazyn pod nowym wiaduktem na betonowych słupach
W Piastowie perony nie wrosły jeszcze w ziemię odstają
Skupienie obu chłopców ze statywem na tle wioski ograniczonej białym budynkiem kościoła
bujność oswojona barok lekki polny
Zwalniamy podczas mijanki tamten przejeżdża szybko widzę mlecz i dmuchawiec każdy z osobna
łąkę rów ścieżkę przez łąki ledwie zarysowaną
podnoszą wysoko kolana w trawie wysokiej kobieta mężczyzna
on niesie parcianą smycz
czerwoną pręgę w zielonym krajobrazie szarfę do sztandaru
ona bidon z wodą
pies otwiera mordę szeroko szczekania nie słychać kąpie się w strumieniu
ona przykłada butelkę do ust siadają na brzegu
to tyle
Zbliżamy się do stacji Kutno
prosimy dziękujemy żegnamy
w Berlinie znikniemy
Jakeś taki mądry to włóż szpiki i leć
Nie ma mojego rozmiaru
Są są takie buty Dareczku bo chłopcy tacy jak ty noszą
czterdzieści siedem
Jakie siedem skoro tylko sześć
Proszę bardzo różowe
Nie namawiaj
Do wyboru do koloru sandałki i czółenka
Dom którego nie ma po tej stronie lasu jest po drugiej odbija się tylko
przesieka samochód w przesiece kobiety nie widać mężczyzna pachnie jajkiem i panierką
jego śmiech terkoce jak sroczy
W przydomowej szklarni siwy ogrodnik pochylony do samej ziemi
Kobierce rzepaku podrosły od czwartku nabrały ciała żółć coraz cieplejsza
Chmiel jeszcze nie kwitnie choć pąki się zabieliły
Przerwa obiadowa w Zbąszynku albo Zbąszyniu maszynista w niebieskim drelichu oparł się o balustradę lokomotywy naprawczej żółtej z czerwonym szlaczkiem patrzy
Przed Rzepinem tabor przechyla się na moją stronę
zgasły wieże
majowe czerwcowe nieszpory godzinki jeszcze biegną
rozpisane na głosy innych
wybawione od nadmiaru
przywrócone jawie
Wiozę płynne samogłoski w giętkim i dobrze ukrwionym naczyniu spółgłosek
na kolanach
1. maja, Naunystrasse XX
Frida jest niegrzeczna
Frida pożegnaj się
Wsiądź na rower Frida
Jestem w ogrodzie sama
pomijając głos za żywopłotem który mnie nie dotyczy omija trąca
kołysze mnie półcień
krzewu róży i krzaka jeżyny poruszanych
tym samym wiatrem co nocą trzaskał otwartymi oknami
a o świcie wydymał zasłonę nad wanną
wypełnioną po brzegi
wydymał i podnosił
a potem opuszczał do zielonej wody
pełza po plecach i ramionach jeży włosy gładzi podeszwy
Weszła na składany stół i pnie się do słońca
Nadzy w rajskim ogrodzie
okryci lamparcią skórą śpią przy ognisku
Od sąsiedniego domu dzieli nas mur z żółtych cegieł, za murem jest szopa z przegniłym dachem i rząd pojemników na odpadki
Dalej zaczyna się las bardzo mieszany bór widzę z okna
klon bez liliowy czerwony prawie
głóg
tam rośnie mój sąsiad świerk
Po tej stronie jest łopian
Czy pamiętasz Aby obejrzeć kaskadę od środka
siadywałyśmy pod wodospadem z liśćmi łopianu na głowie
a on mówił Dziewczyny jedzcie łopian łopian ma zero kalorii
Teraz żyje zamknięty w lampie Aladyna i wychodzi tylko czasami
po raz ostatni przyjmowałam go na błękitnej podłodze kuchni
dzieci były małe
ale to on płakał
stokrotki i kaczeńce wdeptane w klepisko
trawa i mech
babka lekarska
ruszt na kurzej łapce
pełen popiołu
tu zapuściła korzenie
oplotła płot
hamak przylgnął do pnia siewki
drążek wyczekuje parasolki
suszarka do bielizny szczerzy puste druty
Największy jest czarny kontener na kółkach
obok pomniejsze kolorowe
dzień powszedni zaczyna się od turkotu i nawoływań śmieciarzy
Merhaba mówi głos zza muru
zalatuje dymem ogniem węglem mięsem
na koniec cebulą
rozkręca się turecki grill
W oddali majówka kiełkuje i puchnie, słychać próbę mikrofonu eins zwei drei
W podmuchach wiatru kołyszą się proporczyki dziecięcych rowerków
koszyki i koszyczki z tyłu lub przodu siodełko czerwone w białe grochy
dzwonki które milczą i wanty które nucą
im Winde klirren die Fahnen
elementy powiewające i dyndające
opłotki łopatki kubełki
grządka białych narcyzów z żółtym środkiem
nakrapiany wąż ogrodowy rozwinięty
w leniwą spiralę pełznący między doniczkami z niewysłowioną zawartością roślin
ozdobnych i nieozdobnych
Wy tu macie raj powiedziała siedząc na kocu w ogrodzie
Wniebowzięta prowadzę inwentaryzację tego co do mnie nie należy
mętliku wylęgarni
piękna rozplenionego
wiele dałam żeby być jego częścią
na okrągłym stoliku pusta karafka nakryta szklanką
w kokilkach knoty świeczek wypalonych któregoś ciepłego wieczoru
Na placu muzyka wrzasków i krzyków wydaje pomruk i cichnie
Piękna ćwiczy gamy na piętrze
niegotowe melodie są szczęśliwe
mówią do mnie szorstkim ale zrozumiałym językiem
wolnych
Tupie nogami i podniosła głowę
Po niebie płyną trzy obłoki papierowe stateczki w sadzawce wokół fontanny
przez mur spada piłka
danke bitte nie widzę tego kto woła
firanka drga i pęka
sypią się bańki mydlane
bel etage
odkąd przekwitła
mirabelka rok w rok pozująca
w bieli na kompoście
ostentacyjnie overdressed
czekam na ferment owoców
na rój w dzikim winie
To ja zasadziłem drzewo i winorośl
moja córka jest lekarką
a syn adwokatem
Jak w bajce
jutro wracam do Turcji
bo żona chciała
moje życie jest tutaj
ale ona chciała
Pan Lajkonik rozparł się na krześle wyniesionym aby zasiąść w ogrodzie po raz ostatni
z dala ode mnie
niemowlę spało w wózku pod namiotem z białych koronek
mówił głośno do nas i do siebie
pałeczka losu bywa przekazywana po omacku z pominięciem pierworodnych
moje miejsce jest tutaj na wilgotnej glebie w prochu piaskownicy
którą zburzyliśmy
cztery płyty chodnika prowadzą donikąd
Gdy odrośnie od ziemi nauczę ją oskubywać mlecz ze zwiędłych płatków
dzika róża ma kształt odwróconego dzwonu
drobne krople nanizane na listki są srebrne jak naszyjnik
zgubiony w Kuźnicy Nadmorskiej
i tamże odnaleziony
kolce rzucają długie cienie
ostre
Do wesela się zagoi
Z otwartego okna łazienki słyszę wodogrzmoty
infantka puściła długie włosy z prądem
Weszłyśmy do rzeki i uniosła nas
Hawela
jak w kąpieli za zasłoną z żagla
Wiatr jest piękny Dziecko śpi w kołysce Zaczynajmy
Dla MM na pamiątkę wieczoru w Der Goldene Hahn oraz wiersza T.S. Eliota przeczytanego wieczorem 13.08.2021 po raz kolejny
To co zostanie powiedziane pod Złotym Kurem nie będzie najważniejsze w słowach nie znajdziesz pocieszenia trzeba zapomnieć przez jeden wieczór myśleć o żółtym dymie z komina i szerokiej ulicy niegdyś wybrukowanej kocimi łbami na karcie jest tylko wino jadłospis wypisano na tablicy białą kredą
Melanzana i bakłażan są jednym i tym samym
nic więcej nie zostanie powiedziane skoro szczerości nie ma słowa zawodzą odłóżmy je na później bieżące fiasko jest częścią porażki totalnej rozchodzi się powoli po co poganiać domniemane życie stracone żeby wygrać inne
Kiedy rozbrzmiał kurant trzy różne osoby przy trzech różnych stolikach sięgnęły po telefon
Nie rezerwowałyśmy a jednak stolik nakrył się dla nas
Biegłam ulicą na spotkanie to nie czas mnie naglił
Nie wiem ile da się uratować z niczego wszystko jest poza tym
Nic się nie stało nikt spadł deszcz za lekki żeby włożyć kurtkę albo zdjąć jednak będzie miał ciąg dalszy
Kur zapieje raz dwa trzy razy
Słońce zajdzie nad ulicą nad łachami asfaltu ruda cegła hali targowej straci blask
Przeczytam wiersz i jeszcze raz go zrozumiem zanim słońce wzejdzie i znów wybierzemy się nad jezioro
Pewnej niedzieli będzie na nas czekał zabytkowy prom elektryczny sunący po grubo plecionych kablach jak bila w tę i nazad przewoźnik pozdrawia każdego pasażera z osobna wiatr rozwieje ci włosy będę patrzeć przez okienko jak zbliża się nieodległy drugi brzeg leszczyna staje się coraz większa wkłada okrągłe liście do zielonej wody wrzuca owoce na dnie leżą orzechy jak muszle
Nie zapominaj że wpław byłabym szybsza ale wybrałam podróż statkiem plażę wąską wilgotną pasmo piachu które oddziela drzewa od wody krzaki rozstępują się gdzieniegdzie leżą pnie konary łyse fantastyczne pomosty ona odbije się i wskoczy do wody gęstozielonej jak farba
Jeśli zwracasz się do mnie jak córka odpowiadam ci jak matka
Niech łaska przejdzie na nią
Tamta kobieta z białym jak pierze chłopcem na pokładzie będzie patrzyć zazdrośnie co mam czego nie ma zanim zanurzy się i obmyje
To nie będzie ostatnia niedziela ani pierwsza czas będzie biegł aż nas wyprzedzi niezatrzymany pożegnam odpływających na zawsze stojąc na przeciwległym brzegu zakryję oczy woalką żeby nie patrzeć jak królowa odchodzi naga w orszaku
Przesilenie
Topole przekwitły ciepły śnieg wiruje w powietrzu pada na trawnik pełen płatków tarzają się w kurzu leżą pomiędzy źdźbłami czepiają się psiej sierści brodzi w ciepłym śniegu
Ciepłe lody w Ustce istniały To było naprawdę
Skwar jest nagły asfalt chłonie go i wydala czuję gorący oddech pełznie w górę jeży włosy na ramionach unosi opuszcza na przemian wilgotnieję i wysycham wariuję temat porzucam kiedy parzy żeby znów podjąć
Po drodze na plażę przez sosnowy las była ciastkarnia na drewnianych półkach w szeregu stały blade wafle z pianą ubitą na sztywno pachniało drewnem i żywicą w budce z frytkami obok sól kleiła się do słoika zakręconego podziurkowaną pokrywką za domkiem kempingowym rosły jagodziny i jagody
Bawiliśmy się w konie wystarczały dwa patyki
Rocznica
Zieleń i kwitnienie są odbite
w czarnym i połyskliwym lustrze okna
na jego blaszanej półce
dwie bliźniacze doniczki rozpuściły włosy koloru ścierniska
kręcone stanęły dęba
proste zwisły
Schau mal,
sie trauern
Gęsta falanga wina wbiega po linie na dach
jak długo jeszcze
Żywopłot wybujał
Różowy płatek głogu balansuje
na niewidzialnej nici
Nie boję się bardziej niż pająka
Wczoraj minęła kolejna rocznica tamtego wiersza
Od tamtej pory żyła
kiedy tylko chciała
inni umierali
Anna Kryczyńska-Pham, ur. w 1974 r. w Warszawie, tłumaczka literatury niemieckiej, lektorka i autorka podręczników do niemieckiego, od 2002 roku mieszka w Berlinie.