Mszyce, nożyce i pelargonie
.
Mszyce, nożyce i pelargonie,
Gonią mnie.
Łyżki, świdrowate krzyżówki i widelce
Są ubrane w kurtki.
Klaszczą dziwnie niebiosa
Lub podziemia, bez różnicy.
Gdzieś patrzę w ogień (mocny żar w latarce),
W wodę (przeniknioną przez moje powieki, chyba),
W ziemię (widzę zgarbione insekty pośród nierównych gleb),
W powietrze (to znaczy co?)
I układa mi się
Wszystko, powoli, dobrze,
Jak na kształt, który mógłby
Pomieścić nie tylko kontury,
Przez który nie wypadnę
Jak przez obręcz, przez środek,
Do jakiegoś zadaszenia nad sensem
– nad absurdem.
Nic tu po mnie,
Chcę odbyć „podróż”, ale
Właściwie nigdzie nie być gościem,
To raczej świat we mnie
Jest czasem gościem,
Co nie mówi „przepraszam”.
Niesłusznie zjada mi całą
Tarte cytrynową,
Był bez zaproszenia,
Bez parasola (dobrze, że jest grad, nie deszcz),
Jedynie z moimi zeszytami wyszedł,
Z moim spokojem, niepokojem,
Z moją mocą,
Bez mojej zgody.
.
.
.
Według kafelków w łazience,
.
Kiedy popękane porcelanowe, małe kafelki widzą twoją stopę od góry, myślą o apokalipsie –
(Dotykasz ich, nie wracasz, nie dajesz.
Spójrz!
…
Królewska szata, ciągnie, przemyka)
– Ale ona mija, zanim przyjdzie następna. Rodzi się monotonia, nic więcej, milczą więc kafelki, zamknięte w łazience. Przylegają do siebie, tak mogą być mocniejsze. Spaja je coś, jakieś tworzywo, giętkie, małe, nie wie co robi, dlatego chce być obok zdecydowanych kafelków. Wygląda jak mydło.
Do łazienki przychodzą goście, jeden, dwóch, trzech; jest ich kilkoro. Wchodzą, zlepiają wzrok z lustrem, jakby czekając na potwierdzenie życia.
Moje odwiedziny w łazience, odbywają się kiedy śpię w salonie, na czerwonej sofie, albo zawsze, czemu by nie?
Również się zamknąłbym w łazience, czekajcie ludzie, czekajcie, aż odkryję, że kafelki są ładniejsze od chmur szybujących nad trwogą, że potrafią się nieznacznie kołysać na wietrze (nie ma okna), że połączył ich los, a ja nie znoszę losu. Męczennicy codzienności, nie brak mi dookoła towarzystwa, im jedynie brak mnie, bo dalej mnie w łazience nie ma.
To, cokolwiek, to właściwie większe kafelki.
Ja to właściwie farma kafelków. Dlaczego? Męczy mnie ta gwarancja, że kafelki budują teraz wszystko, więc powiedzmy: ich już nie ma. Nie lubię się z nimi zadawać, za rogiem palą papierosy, chyląc się do upadku. Bolał mnie zawsze ten widok, kafelków bez połysku.
Przed nimi sklep, w którym sprzedają pieniądze, tym to mi się zrobiło, z tego powstałem, obserwując je pod sklepem. Brzydota, która mnie wciąga (nie mogę odwrócić wzroku), odstrasza, aż nie chcę dłużej patrzeć.
Kolejny róg, tak naprawdę nie lepszy, ani odrobinę bezpieczniej. Mdli goście w sklepie – sklep drzemie w formie więzienia. Rozmowy spadają z wysoka, zbliżając się niewielkimi krokami, jak krople deszczu na szyi – mówią do mnie ludzie.
Sprzątnęli kafelki, które wstały. Hipokryci. Nie rozebrali całej drogi. Dyskryminacja kafelków… Zachęcali je do zobaczenia, gdy zobaczyły, strzaskał się świat. Nie ma rady, jak być kolejnym, w gotowości na los, przeciw losowi.
Nie wyglądam na takiego, dobrze się kryję. Jawię się narzędziem zgody, spoiwem między płytkami. Jednak w rzeczywistości chciałbym rozpychać świat od środka, aż poczuje, jak bardzo krzyczę w szpetny wir, żeby zrobić z niego bukiet niegrzecznych wrażeń. Brak sił, kafelki są twarde, nie wiem, może już dawno przegrałem. Nieistotne, nie zamierzam wygrać, kim bym się stał wówczas, jak nie kafelkiem? Żenujące jest, kiedy obserwuję płytki łączące się nie dzięki mnie, ale mimo mojej obecności.
Wkrótce dostrzegą – byłem.
Wkrótce przypomną – przeżyłem.
Wkrótce głos jeden je splecie, on mnie tak zagęścił, nieznośnie… Drugi głos jest schowany, dochodzi, ale zanim dojdzie, zostanie zapomniany. Tam tkwię ja, czekam, aż zyskam odwagę, boję się, że się mnie też nadepnie. Z premedytacją, specjalnie, z powodu tego, kim ja nie jestem.
…kafelki… Dajcie mi kształt, nie, zastąpiłby mnie…
.
.
.
(Bez)konstrukcja
.
By się zmienić – słyszałem, ale coś jest nie tak, że zawsze do siebie wracam. Jakkolwiek bym do ideału nie wchodził, nie ma mnie w nim. Dobrze, nie chcę by istniał żaden, niech go nie ma. Możliwe, że ten nacisk był tylko sprawdzeniem, czy znajdę się. Zakładam, że poszło mi dobrze, mam większe pojęcie o tym, kim jestem, a kim byłem, zanim się sobą stałem. Jak to jest, że choć jestem narodzony ze zmian, coś spójnego mnie łączy i ratuje, zanim zapomnę? Jestem wdzięczny temu, tej niestworzonej sile, którą tak naprawdę jestem ja sam. Że choć piszę bezmyślnie, dalej nie przestaje to być myślące, a gdy piszę umyślnie, musi być powierzchownie bezmyślne. Wiem już skąd czerpać, z pustki wydobyć, znaczy w pustce być aż ona przestanie być obojętna; mam wrażenie, że to jedyne logiczne miejsce. W końcu, mając już coś, nie da się tego ominąć, a ja chciałbym coś innego, a to znajdę – w pustce.
Bywam tam, co dzień, co tydzień, a tak naprawdę cały czas, a zdaję sobie sprawę, że to ułuda gdy zaczynam czuć, że istnieję, pustki nie ma, w pustce po prostu mnie przez chwilę nie było i siebie tam nie dostrzegałem, nie miałem powodu, by tam się obserwować. Lecz to „nic” mnie buduje, opiekuje się mną, gdy spotykam wszystko, które bywa niemiłe. Te wszystko, o którym mowa, nie zna wyczucia. Przeszywa mnie i nie odwraca się, albo odwraca się, żeby mnie specjalnie widzieć. Nigdy nie patrzy, jakby mnie widziało, żeby mnie czuć, zawsze patrzy, żeby poczuć, jak ja siebie czuję, potwornie często. Więc nie rozmawiam ze wszystkim, chodzę za rękę z niczym, by mi było miło, a potem wszystko zapraszam, ale mówię, że nie jestem takie jak ono, ani trochę. Albo może zbyt.
Zbyt jestem wszystkim, że pragnę znowu niczego. Z niczym każdy zbuduje więzi, od wszystkiego zaś – każdy się wycofuje. Akceptuję ten stan rzeczy, nie pozostało im nic, jak się wycofać, zamierzam zrobić to samo, spokojnie, gdzieś, kiedyś, aż nie będą mnie kontrolować zmiany, ale ja będę zmianą samą w sobie.
Czy się o tym dowiesz, nicości, czy mi powiesz, wszelaki, kiedy o mnie opowiesz…? Nie masz dla mnie nazwy, w porządku. Ja również. To najbardziej szczera perspektywa na temat mojej osoby. Będę się za nią chować, to takie miłe, to takie spokojne.
.
.
.
W ogóle
.
W ogóle masz mnie
Bardziej za mnie,
Niż ja mam siebie.
To mnie myli,
Bo powinnam wiedzieć,
Że nie da się siebie pozbyć łatwo,
Ani nie da się
Zabawić zbyt długo
Tylko jedną kokardką,
Położoną na kapeluszu,
Tak, że ze mnie wykradnie
Pewną osobliwość,
Którą się określam nieświadomie.
Świadomie już widać,
Nie masz dla mnie
Żadnych myśli o pasiastych żyrafach
Idących przez nasze mieszkanie.
Przechodzą po twojej sylwetce,
Twoje plecy jak pasek papieru,
Mną się.
Fałdki zbóż, kiedy jest ich zbieranie.
Nie ma zamieszania
Innego niż ja,
Muszki siedzącej na tapczanie.
Ty niezmiennym będąc,
Nie uchylasz się,
Lekko blednąc.
Stukanie wybija ile złotych posągów
Z profilami bez wyrazu,
Za to z całą sentencją,
Ze strzelistymi kończynami,
Idącymi pod piramidy,
Z życia do życia się wydostanie.
Składamy się z tych niezrozumiałości,
Piżam, za które nam wstyd,
Kiedy przychodzi listonosz.
Trzymamy się kurczowo jednych ubrań,
Kiedy nasza dusza jest dziwnie naga,
Do szklistej, kłująco pięknej białości.
.
.
.
.
Literacki Nikt – pisze o niczym, z którego wyłania się powoli wszystko. O wszystkim, które kondensuje się do niczego. A także o rzeczach pomiędzy, to znaczy o sobie. Głównie pod przykrywką rzeczy, żeby zrzucić na nie część świata (swojego).
Uśmiecha się do bloków (ładnie na nie pada światło), choć nie znosi ścian, kiedy zamykają możliwości. Część farby się starła, żeby przedstawić prawdę, wygląda dość nieprzyjemnie.
Mówi szeptem, żeby trafić tylko do najbliższych warstw powietrza; pozostałe są zbyt gęste, trochę duszące. Za daleko, by mogły nie krzyczeć.
Kiedy nie mówi, pozwala ciszy mówić za niego. Zdaje się, że ona lepiej dobiera zdania… Konwersacja trwa bez zbędnego żalu, podczas zrozumienia, dlatego jest nieprzerwana. Jedyna prosta, jednak trochę o słabym brzmieniu, wpada w tempo oddychania.
Właściwie jest kimś. Wiesz o tym.