most
wróciłam nad brzeg Salzach. tutejszy początek lipca wyjątkowo
duszny. nawet po zejściu nad zimne lustro wody jest niebezpiecznie
płytko. nie mogę tutaj się odnaleźć choć bardzo się staram
nie utonąć. nie wyobrażasz sobie jak bardzo nie umiem wybrać sposobu
na przetrwanie. to trudne słowo kochany. nawet gdy wysyłasz muzykę
w półotwartym futerale skrzypiec a w nim nasze przejścia wśród wieczornych ulic
i wiersz sprzed bramy i mroczne rabaty z półnagimi nocnymi motylami
a potem ten chłodny kojący wszystko deszcz. gdy nie ma przyszłości
dla nas piszę o śniegu na horyzoncie który rozdziera Alpy. o różowym blacie jeziora
połykającym krwiste słońce. o mewach zmuszanych do wysłuchania w kółko tego samego
nie na żarty wolą swój ptasi język. bez żartów gubię się w moim
i nie wiem jak ci to powiedzieć z mostu gdy potrzebuję tak bardzo twoich ramion.
odchodzisz ode mnie
lato
jak smutny ktoś
przeszyty na wskroś
słońcem
noc
pełna lata
i świdrujące ławice źrenic nad nami
powietrze cierpliwie unosi głosy ptaków
i złote pyły polnych dróg ziemia kosztuje
niemym językiem ten spokój
miesza się
miesza falująca rozkosz
wirowania a ledwie co dotykamy się
skórą otwartych dłoni
ten kosmos jest nie do pojęcia
lecz przecież Sumerowie też zaczynali
od patrzenia dotykania i innej planety
niech milczą
ptaki które mogły budzić
w jaskrawym świergocie okien
gdy pod zwichrzonym warkoczem kobiety
odpoczywała noc i rozpalone od palców biodra
gdy w oknach tych perlił się zielonorosy świt
a spod wymiętych krochmalonych prześcieradeł
wysuwały się stopy wilgotnie splątanych nóg
to jak jej potrzebowałeś i jak nie
wierzyłeś że może przed tobą leżeć jak jabłko
na wyciągnięcie ręki i sadu zza okiennych framug
gdy powietrze świdrowało sianem
jak w gorących węgierskich filmach
i teraz ciąg dalszy zależy już tylko od twojego
ugryzienia bo jest coś co może się nie kończyć
jak rozciągłość skóry napiętej w pieszczocie
skąd więc ten inny obraz – ona zwinięta w kłębek
z tym wszystkim co nigdy się nie wydarzy
i co niech milczy w obolałym wierszu
List do Pawła
Chciałabym Cię gorąco uściskać, lecz jedynie skrywam
niepokojące wyważenie, czyś zdrów?
Czy nie doskwiera Ci miasto lub najzwyklejsza
samotność, czy z sercem wszystko dobrze, i czy uczucia
na miejscu? Lub też ta myśl o tabletce,
czy potrzebujesz jej bardziej niż
kociej więzi po wewnętrznej stronie dłoni
po tym jak otwierasz wejściowe drzwi?
Czasem życzymy sobie dobrej nocy, czasem dobrego dnia, dobra
jak leku. Zamiast objęcia. Winni i niewinni, że aż tak i że tylko tak
się sobie przydarzyliśmy.
Wiesz, u mnie coraz bardziej ma się na zimę. Mam nadzieję,
że ten nieskończony listopad jakoś przeminie, jak nic
dobrego, które musi się w końcu skończyć. Za oknem wiatr
w leszczynie, w jej nagich gałęziach, dokucza
ostatnim pojedynczym liściom. Ubieraj się ciepło
w słotne dni, pisz do mnie nocą – ułożę się
wtedy na pościeli jak wierny ci kot. I wymruczę myśl: ileż ciepła
jest w słowie śnieg.
Śniła mi się matka
Twoja. W popielato-rdzawych włosach,
krótkich jak pokosy tegorocznego lnu. Patrzyła na nas,
na ciebie, na mnie cmentarnym niby cisza okiem.
Bez słów ostrzeżenia, tak długo po śmierci. Pełna ciała
zimnego jak cementowy nagrobek, na którym kładłeś
milczenia i pretensje. I próbowałeś łączyć
Boga z hebrajskim pocieszeniem. Z którego nic nie rozumiałam,
gdy we śnie składałeś swoje rzeczy, pakowałeś sprawy
w nieogarniony bałagan i stos. Całym sobą smutnie i bezradnie
byłeś w tym śnie. A ja nie mogłam ciebie znaleźć. Na wzgórzu
gęsty mrok wśród pni drzew nie wyłaniał cieni, chciałam biec,
kiedy ksiądz bez twarzy przemówił: Tam go znajdziesz.
Więc przegarnij popielaty sen jak len z twarzy i uwierz,
żywi są jak martwi – niezrozumiali, potrzebni, chwilę.
niebo w Niemienicach
całe w lamentowych chmurach
pod niebem
staw
lustro wody
jakby w popłochu
przed słońcem rozrzuciło
łuski syren
pośród trzcin
niepokój
wiatr
wszędzie
wiatr
brzeg stawu oparty
o mój
chwiejny brzeg
mama wierzy
brat dużo potrafi brat jest duży
jest starszy wygląda na to że jest
mężczyzną
brat stara się być
mężczyzną ale często
denerwuje się tą rolą
zakłada krawaty i zawsze jest coś
nie tak z tym środkiem
ze środkiem brata w którym
mama pokłada głębokie nadzieje
wiara w pierworodnego może zabić
wszystkie inne wiary
o ile jest silna
a mama wierzy jak nikt
bratu
wiersze
/ Urszuli Kozioł /
są po to żeby je napisać
a potem,
żeby wpatrywać się w czerń ich liter
podobną do niepokoju wron
pojawiających się co chwila w rozpiętości okna.
czytam kolejny twój wiersz który napisałaś
dla Felka – Ucieczki
twoje ucieczki i żadnego ukojenia
że obiecany raj jest rajem dla niego
a dla ciebie ziemia czemu grudką żarłocznej soli
w coraz większej ranie
z napisanych wierszy
huśtaj się nad nami
jemioło żywicielko pełna
soku i śliny
z ust do karmienia
drugich ust
i pochylona ku nam
nagła gałęzi
huśtaj się huśtaj i nie urywaj
serca
Marzena Mariola Podkościelna – urodzona na ziemi zamojskiej, mieszka i pracuje na ziemi krasnostawskiej. Poetka, laureatka i jurorka wielu konkursów poetyckich. Publikowała w ogólnopolskich pismach literackich oraz publikacjach zbiorowych. Animatorka i twórca kultury. Nagrodzona I nagrodą w Konkursie Kultura 2018 w powiecie krasnostawskim. Pomysłodawczyni i prowadząca cykl spotkań „Anna Kamieńska w moim życiu” w PBP w Krasnymstawie, kontynuatorka Krasnostawskiej Nocy Poetów, pomysłodawczyni i współorganizatorka Turnieju Jednego Listu.
Jest członkiem zarządu Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Olchowieckiej.
Fotografuje. Jej zdjęcia były zapowiedzią tygodniowego Festiwalu Kultury Kunstplatz Tittmoning w Niemczech.