kiedy jest mnie odrobinę więcej
.
czuję jak forsycje w ogrodzie lepiej rosną
przekupki wracające z odpustu gapią się przez płot
na mojego krasnala bez palców jakby mógł im dać
coś więcej niż rozgrzeszenie
pod taflą wody w moim oczku wodnym
gromadzą się jesiotry i karpie koi
myślą, że karmienie
lecę pod automatyczną bramę garażową
gdzie obok porszęcia trzymam sztalugi
i wiertła
na moich oknach klasy premium
gromadzi się rosa czerwona
wytrącona z żaru rozhajcowanej dłoni
od klepania ciasta francuskiego
na moich oczach rodzi się mistrzostwo
nie ma takiej rzeczy, której bym pragnął
bardziej od swojego wpatrzenia w Świat
wydobywa najsłodsze
smaki źródeł ziemskich
chcę to wnieść na płótno
jak pannę młodą z bogatego domu
na dowód mojej wielkości
rozchmurzam surową biel
szybkim posunięciem włókien szczoty
od zamiatania garażu – walę wściekłą
czerwień, która zrobiła się z oranżu i brudu
chcę nadać dziełu niepowtarzalność
żeby jakiś kretyn nie próbował mnie kiedyś
naśladować i pierdolić, że w mojej sztuce
mieści się cała siła szlachetności
odpalam porszęcie, żeby trochę pochodziło
na wolnych obrotach przed jazdą
warkot, od którego boję się swojej weny
sąsiadka mówi, tak ją elektryzuje
że śni jej się po nocach gdybym nie był
taki fafarafa i nie była ze swoim gachem
z chęcią wpadłaby w tę zasadzkę
w moim pomieszczeniu gospodarczym:
gadaj zdrów!
Coś dorodnego mi w spodniach klekocze
powiadomienia z ledwie mieszczącego się w kiejdzie Handy
od „niezależnych kobiet”, „artystek” i dyskretnych sponsorów
przerzucam anonsami jak betoniarka
cementem na szwarcwaldzkich Autobahnach
wzdycham śmiejąc się… cóż one mogą mi zaoferować
te wyuczone łase na momentum swawolne ancymonki
w porównaniu do mojej rześkości
nieprzewidywalnego napięcia
moja pani domu zamyka się na klucz w pokoju
gdy mi wszystko idzie jak z płatka
powtarza jak opętana „nie wie co się z nią dzieje”
nie ręczy za siebie i całe szczęście „ufff, ten zamek”
inaczej dawno schrupałaby mnie jak ptysia
świszczy jej w uszach jak przechodzę obok
przecież nie będę demonowi robił nadziei uśmiecham się
serdecznie i adios a ona w tym widzi cuda na kiju
wsiadam do porszęcia zalanego do pełna
ulepszoną ciężką jak karat wysokooktanówką
z efektem „odgłosów stukania” w wydechu
po pyknięciu 178 szybkich kresek
wyglądających jak masakra Prusaków pod Jeną
w których kolory układają się jak narośl
kazuara nabrzmiała od wichury na sztorc
dodaję lekko gazu przejeżdżając
obok cmentarza zawalonego krzyżami
trąbię kompulsywnie, wyjąc Marsyliankę.
Gdy robi się nieco ciemniej
nie ma na co patrzeć, bo nie widać już mojej twarzy
ściągam nogę z pedału gazu szukam kebsa na wieczór
zaraz mam przegląd muszę uzupełnić płyny do cacka
te i tyle innych pięknych charakterystycznych
dla ludzi twórczych myśli mnie nachodzi
skowronkowo-apofatyczny nastrój swoje żre
lekko podgłaśniam utwór Crimsonów
„I talked to the wind”.
.
.
.
niedokochania
.
jeśli miałem wrażenie, że zobaczyłem kiedyś zło
to był to stan oczekiwania w akompaniamencie
okropieństwa pełnego otuchy
krzątanina powiązanej ze sobą organelli
bez wejścia i wyjścia – niechlujność w jednym
wyrosłe z tego czuwania złamane serce na jesień
repulsja rozczarowanych poetów i lawina ich cierpkich słów
doskonały wstęp do eksplozji wysadzenia się w powietrze
wyprawianie cudów, aby lament spoczął na laurach
widziałem w dodatku to, co w tym najlepsze
dostępne na wyciągnięcie ręki
przechowywane jakby w inkubatorze
które nie nadejdzie, choć wciąż sobie obiecuje
na szast-prast w godzinę śmierci
ludzi którzy ćwiczą się zostawiać człowieka
robiący z osamotniania się sztukę
i człowieka z nadzieją na jeden sygnał od Boga
który nigdy się nie urodzi, by można go było
chociaż przez 5 minut poprzeklinać
widziałem drogę jasno barwną usłaną w żonkilach
makach, chabrach, oleandrach jakby tęcza pękła
rozlała się tak obficie, że nie ma już drogi.
Marzenie beztroski. Życie odłożone na później.
.
.
.
gdy udręki i ciemności obrzydzają Świat
.
Czyny ukryte są najczcigodniejsze. (…) Ta odrobina, przez którą wyszły na jaw, to ich cała zasługa. To bowiem jest w nich najpiękniejsze, iż nie udało się ich ukryć.
Comte de Lautréamont
.
Czy pisanie nadal ma sens, jeśli siedzi na wątrobie robal ludojad i wyżera organy, jakby był na degustacji wysuszonych oscypków z jarmarku w Zakopanem? Może lepiej wtedy pójść popatrzeć na debiutującą po raz dwudziesty latino tancereczkę na dożynkach międzynarodowych w jakimś wygwizdowie na patokresach i wsadzić jej trzy dyszki pod pióropusz podczas tańca brzucha? Albo nagotować pokaźny gar rosołu z łopatek na trzech rodzajach mięsa na bogato i ćwierć zamrozić na później a ćwierć rzucić hienom w lokalnym zoo na pożarcie, by żaden ich opiekun nie widział? Jak i czy jest w ogóle możliwe wydusić z siebie wyraz wdzięku, pulsującego porządnie z życiem wysłowienia, gdy klepiemy bidę od dobrych fest paru lat i jedyną rozrywką jest brandzlowanie się minimalnymi przyjemnostkami, motylkiem co przeleciał przed zadartym nosem, rosą osiadłą na szybce w przybudówce, czy innym rozmemłanym sentymentalnym widoczkiem, z którego egzystencjalistka zrobi pokaźne ura-bura, na cześć marginesów niezauważalnych w pędzie dnia codziennego. Rosnąć nieproporcjonalnie do stanu skupienia środków materialnych, inteligencją? Co za bałwanizm. To pospolita maszkarada tych mało wyrywnych i bez polotu kijaneczek, które jeszcze niepewne bytu machają kompulsywnie ogonkami, bo na porządny skok ich jeszcze nie stać. To robienie sobie krzywdy, skazywanie się na tortury w doświadczaniu różnicy stosunków mocy. Jałowa pożywka ludzi okaleczonych chronicznym wyczuleniem, które nie radzi sobie z nadmiarem żywiołowości zewsząd. A tych klejnotów bodźców zewnętrznych budulcowych prężnej wrażliwości nieprzywierającej do byle ciepłych jamek jest co niemiara. A te kuszą, oj kuszą, by wejść w to całym sobą… Trzeba mieć w sobie zadzior kopnięcia woła piżmowego i celność czapli pakującej strzelisty dziób w milisekundzie w jelita ropuchy, by odrzucić od siebie hen odrętwiałe myśli ześlizgujące wartkość w odmęty przyczepności z naszego firmamentu przeżyć. By pogardzić myślą o glorii, która zgwałciłaby warsztat twórcy „społeczną wrażliwością” a z drugiej strony nie popaść w pragnienie świętości na uboczu, które jest tak naprawdę dramatem pokrzywdzonego niezdolnego do walki o swoje i pieczołowitość autopressingu, indywiduum. Życie na pół gwizdka nie jest nawet hałaśliwe. A przecież demonom trzeba jakoś dać popalić.
.
.
.
Michał Borkowski (ur. w 1987 r. w Gnieźnie) – poeta, filozof (UAM), informatyk (NCI, DCU), hobbystycznie rysownik. Aktualnie doktorant filozofii. Od 2018-2022 pracownik Ambasady Polskiej w Dublinie. Od 2022 roku inżynier ds. technicznych w amerykańskiej firmie IT. Wydał tomiki poetyckie: Wielkopoliska (2017), Dublinopolis (2020), halo halo (2022), Autor kilku artykułów naukowych m.in. „Uniwersalizm na wojnie z twórczością” (2023), „Ekskluzywizm doświadczenia artystycznego” (2023), „Meandry miłosnej normalizacji” (2024). „Nieprzewidywalność jako źródło cierpień” (2024). Rozdziały w książkach: „Denaturalisation as a consequence of egalitarianism – interpreting forms of equality in the philosophy of Friedrich Nietzsche”. (2022), „Nieśmiały duch platonizmu – Heideggerowskie wskrzeszanie prawdy” (2023), 6-krotny maratończyk, ostatnio w Maladze (2023). Rozpoczął pisanie najlepszej powieści XXI wieku. Przyszły Prezes Rady Ministrów Rzeczypospolitej Polskiej.