Starość
.
Przyszła wczoraj.
Zjawiła się nagle,
jak zapalenie krtani
kwietniowego poranka,
gdy obudził się niemy
i zdumiony.
Wątpił w jej zwinność.
Oczekiwał uprzejmego
pukania do drzwi
i cierpliwości.
A ona,
zaskoczyła go
tamtej wiosny.
Teraz do białości
zaciska palce
na jej dłoni.
Umrze z rozpaczy,
gdy tamta
odejdzie.
.
.
.
Gatunek
.
Gdy byłeś mały,
nominowano Cię na
króla świata.
Poddani zapewniali,
że kwiaty zakwitają
wyłącznie z Twego powodu.
Wyciągałeś pulchną
rączkę a one
na skinienie
różowego palca
dostawały pąsów
i zapachu.
Gdy płakałeś
ptaki milkły, by
nasycić maleńkie
umysły dźwiękiem
z Twojej krtani.
A potem z równie
uzasadnionych powodów
dostałeś w twarz dłonią.
Twardą, zahartowaną od wymierzania
ludzkiej sprawiedliwości.
I do dziś nie wiesz,
gdzie kryje się sedno
bycia człowiekiem.
.
.
.
Wyspa
.
Opływasz mnie z wszystkich
stron
i szumisz mi w uszach.
Fale, wzbudzane
u mych brzegów,
zalewają serce.
Już nazywam Cię
moim rozbitkiem
i czekam chwili,
gdy wyjdziesz
na brzeg.
.
.
.
Gość
.
Wczoraj – te parę godzin, które minęło,
by zyskać to miano.
Mówię „wczoraj”
i oglądam się wstecz.
Czuję, jak moja głowa na giętkiej szyi,
odwraca się do tego „wczoraj”.
Wczoraj więc, mój strach był dużo
większy.
Tak naprawdę, nigdy do końca nie ustaliłam,
jak wygląda.
Jest prawdopodobnie zmiennokształtny.
Ostatnio przeważała w nim ostra nuta,
rodzaj pieprzności, dlatego może czułam
jak wyciska wodę z moich gałek ocznych.
Jest bardzo autonomiczny.
Przychodzi, kiedy mu wygodnie.
Może nawet śmieje się, na widok mojej zaskoczonej miny,
gdy znienacka zbliża się na odległość oddechu.
Jego śmiech jest szyderstwem. Nie daję się na to nabrać.
Nigdy go nie witam, nie patrzę mu w oczy.
Tamtego dnia, niespodzianie przyszła spiżowa tarcza, pod postacią
meksykańskiej zupy, którą nam przyniosłeś.
Doprawiona głodem, przyprawą cenniejszą niż szafran, bardzo nam smakowała.
Strach tonął przy każdym zanurzeniu łyżki.
Pierwszy raz naprawdę się zdziwił. Zniknął chwilowo.
.
.
.
Ty go kochasz
.
Z samochodu obserwujesz
jak z małego okna na poddaszu,
gołębie fruną do codziennej pracy.
Ich ruch sprawia, że zdajesz się słyszeć
trzepot skrzydeł.
Ranek zapowiada słoneczny dzień.
Pod stołem twoje pantofle przewrócone,
czubkami przeciw sobie.
Jeżeli jest jakiś dom,
jesteś w nim teraz.
.
.
.
Wanna
.
Potrzebuje dużej, ograniczonej
przestrzeni, by mogła w niej
skroplić ogień.
Wylewa się gorącą strugą
z białych, emaliowanych brzegów,
skapując tysiącem miłosnych kropli
na posadzkę.
Potrzeba dla niego
cieplarnianych warunków,
by rozkwitł, rozbuchał.
Para uderza w twarz,
pocałunek trwa wieczność.
W jej głowie Twój zapach szumi
sekretną pieśń.
.
.
.
Salome
.
(inspirowany rzeźbą Salome – Walerego Gadomskiego)
Z wygiętą powabnie, na wzór łabędzi, szyją
odwraca wzrok, składając w darze
jedno życie, za jeden taniec.
Ofiara z jej gracji, tak łatwo
przeważyła szalę losu.
W śmiertelnej ciszy niesie głowę mędrca,
którego słuchać było przywilejem,
nawet dla wrogów.
Powieki opadły ciężką kurtyną,
uspokoiło się żądne zemsty
serce matki.
,’
.
.Realny sen
.
Tramwaj, czerwony jak mak,
zatrzymany przez chwilę.
Pastwisko z szyn, ledwie
widocznych w zielonej
trawie.
Puste okna odbijają światło
słońca, wypatrując
pasażerów,
rozpuszczonych
w przeszłości.
W czasach, gdy dzieciństwo,
przebijało
przez skórę,
z dni szklankami
wyciskało się serotoninę
i brak było
zdrowotnych wymagań,
by trawić w nadmiarze rzeczywistość.
.
.
.
Chorobliwa zapobiegliwość
.
Odpowiedni ciąg cyfr,
niczym szyfr do
ukochanego głosu.
Tamtego wieczoru
mówiła Ci o miłości.
Nie wiedziała, że
odebrał Demon.
Był szybszy.
Niczym cień czaił się w pobliżu
Twojego umysłu.
Pierwszy sięgnął po telefon.
Nigdy nie wie, z którym
z was będzie rozmawiać.
Czasem Demon uśmiecha się
Twoimi oczami a ona odwzajemnia
uśmiech.
Wtedy on niepostrzeżenie
wbija jej w plecy nóż,
tak na wszelki wypadek.
.
.
.
Odkryte przeznaczenie
.
Od chwili, gdy w jej umyśle
niemo wypowiedziano
słowo „start”, biegnie.
Może ucieka
przed goniącą ją,
zmiennokształtną ostatecznością.
Chowa się czasem po kątach,
choć tamta lubi czaić się w cieniu.
A do Ciebie tak otwarcie, środkiem
w gwarze ulicy.
Odsłania przyłbicę
i nie chce wcale
być incognito.
Odkąd wie, że
w pewnym domu,
nad brzegiem
morza pełnego bursztynów,
ma zagrać dla Ciebie koncert.
.
.
.
Monika Karbowniczek jest absolwentką studiów literacko-artystycznych UJ. Publikowała w antologii słuchaczy studiów literackich „Następni”. Bierze udział w akcji poetyckiej „Wiersze na murach”.
W 2020 r. zajęła II miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Krajobrazy Słowa”. Jej wiersze ukazały się w antologiach konkursów Zygmunta Krukowskiego, „Śpiewać piosenki na ulicy”, „Pewnego dnia nazwiemy wszystko od nowa”. Bierze udział w „Peronie Literackim Biblioteki Kraków”. Publikowała w pismach literackich: Wydawnictwo J, miesięcznik „Odra”.
Na co dzień pracuje jako logopeda. Interesuje się filozofią, medytacją. Uwielbia poznawać nowe miejsca, ich przyrodę, architekturę i charakterystyczną atmosferę.