Tyle świąt
.
Skorupka pęka i ludzie jak nowi
wygrzebują się z rozbitego auta.
Jeszcze dymi brak słów,
ale wiadomo, co pierwsze.
.
.
.
Obrazki
.
Obraziłem cię tyle lat temu,
że zapomniałem czym,
ty pewnie też nie pamiętasz,
co to za obraz wisiał wtedy,
ale nadal jesteś obrażony.
Obraz w twoim oku? W oknie?
Płaszczyzna pragnąca być
przestrzenią. Co za ściana
odpowiada za pokój
i odpowiada,
chociaż brakuje pytań?
Obrazy się zderzają, zdarzają
przeoczenia, widoczki, zagapienia.
Odezwij się okiem, mignij
mgnieniem.
.
.
.
Przepustka
.
Pochodzisz z prowincji, więc wypada,
żebyś wspomniał ptaka, może kawka
homo? Może wilga bi?
Czyżby? To nazwa krzewów,
gdzie przycupnęliście:
ty i wierny kos, potomek
śpiewaka Wallace’a Stevens’a
Biografia większa od życia,
jak wódka bezlitosna, ale
przyjemna, przecież tylko gasisz
pragnienie bycia tu i tam,
teraz i wtedy. Mruga do mnie
oko stłuczonej butelki
w centralnym zakamarku.
.
.
.
Odzywka
.
Opowiadanie się nie kończy albo się kończy
przerwą na obrządki znużenia:
kara zamiast winy, kawa zamiast wina.
A potem nagle głos, części mowy
składane w niewielką całość:
Jestem barbarzyńcą, rozumiem
co trzecie słowo, które dałem,
jestem barbarzyńcą, mów mi: barbie.
.
.
.
Chwilówka
.
Wracam. Po trzydziestu kilku latach,
po trzydziestu sekundach.
Wszyscy na ulicy umundurowani,
choć każdy z innej armii.
Wrogu, wrogu, pokaż rogi,
pokaż, co chlupie w manierce,
co grzechocze w tornistrze.
Czy każdy to wszyscy?
Pytam, błądzę.
.
.
.
Miejscówka
.
Ciężarna w żałobie pcha wózek
z niemowlakiem,
jakby zdobywała królestwo,
nie wiadomo dla kogo.
Szkrab kwili, wyżej,
na klonie, gwiżdże kos.
Ta młoda kobieta w żałobie
bardzo ciężarna, jakby wnet
miała urodzić królestwo.
.
.
.
Prawie
.
Po śmierci kogoś, kogo znałem lub znałem
kogoś, kto znał zmarłego albo chociaż
znałem kogoś, kto znał kogoś itd.,
tracę pewność, czy rozpaczać,
że jestem coraz bliżej odchodzących,
czy cieszyć się, że chwilowo
jest dla mnie więcej miejsca.
Wolno pamiętać: wspomnienia
odgrzewane, ale smakują
całkiem, całkiem. Dzieciaki
wdrapują się na ogrodzenie,
też chcą zobaczyć słynne Wtedy.
Pamiętam? Dłoń, którą piszę,
obrzydliwie śmierdzi.
.
.
.
Recykling
.
Oszukałem cię nie raz. Z dachu leciał
jakiś mężczyzna, a nie worek ze śmieciami.
Ulica jak olbrzymi przecinek, zbędny
w tekście bez zdań. Twoje oczy
pobłyskują światłami ambulansu.
Problem odpadów, mówi się o nim.
.
.
.
.
Roman Kaźmierski
Urodził się w 1954 r. Ukończył studia polonistyczne na UMK w Toruniu. W 1975 roku zadebiutował jako poeta. Między latami 1984 a 2017 przebywał na emigracji w Szwecji (tak, był w PRL-u więźniem politycznym; nie, nie uważa się za szczególnego kombatanta). Bardzo długo (1985-2000) niczego nie publikował, później kilka tomików m.in. „Rzeka brakujących słów” 2006, „Dni zimorodków” 2010.
Po repatriacji zamieszkał w Opolu.