Anestezja
.
Tu dni nie dzwonią.
Czas pęcznieje cicho,
a podłoga kołysze oddech.
Okna otwierają się bez klamek.
Rzeczy znają mnie
po dotyku powietrza.
Każda ma swoje miejsce —
nie prosi o pośpiech.
To miasto na wdechu.
Ulice zrobione z myśli
skręcają, gdzie chcę.
Ławki pamiętają wagę szczęścia,
uśmiech nie wymaga powodu — dojrzewa
jak owoce spadające
do kieszeni snu.
Z tamtej strony coś się porusza:
Dochodzi nacisk, nie słowa—
jak czyjaś ręka,
która kładzie się na ciele
drobniutkim ciężarem.
Słyszę moje imię,
ktoś czyści je z kurzu,
ale nie wiem,
w którym korytarzu.
Nie unikam.
Po prostu wybieram.
Ruch nie potrzebuje mięśni,
pamięć — nie szczypie.
W nocy chowam zmartwienia
na dnie szuflady.
Rano same się porządkują —
jak guziki, które wreszcie
trafiły do właściwej koszuli.
Jeśli kiedyś zechcę wracać,
to dlatego, że budzik
trafi w mój rytm,
a nie dlatego, że ktoś
mocniej zawoła.
Póki co zostaję tu,
w miejscu, które oddycha
równo ze mną —
i jestem w nim kompletna.
.
.
.
Kryptonim „Kamienna”
.
Nie jestem nocą.
Choć noc mnie rozumie
lepiej niż lustro,
głębiej niż ludzie.
Chodzę szeptem,
żeby się nie potknąć o własne stawy.
Rzeczy stają się potężniejsze.
Kubek — jak ciężar wspomnienia.
Klamka — jak niespełniona obietnica,
której nie da się dotknąć.
Nie mogę już wrócić —
nie znam początku.
Najgorszy jest świt.
Wszystko, co miękkie,
stwardniało przez noc.
Palce jak szczypce odwlekają koc.
Kiedyś uniosłabym brata —
dziś już tylko wzrok.
A jutro?
Może wspomnienie dłoni
na uchwycie kubka…
Czuję, jak ciało staje się skałą.
Nie z siły — tylko w niemocy.
Gdy leżę,
ziemia rośnie we mnie,
moje stawy uczą się kamienia.
Czy to już koniec,
czy znów napięcie w mięśniach?
Ktoś pyta: „Jak się czujesz?”
Nie zdradzam, gdy cierpię:
Czuję, że znikam
jak spojrzenie, które utknęło
w zamkniętym oku.
Wiem, że się kończę.
Niedramatycznie.
Nie nagle.
Raczej jak rzeka,
która nie ma nurtu.
I tylko myśli jeszcze
próbują się poruszyć,
choć ciało już
przyzwyczaiło się
do milczenia.
.
.
.
Matka pustki
.
Noszę w sobie ślad czegoś,
co nigdy nie nadeszło.
Jestem matką pustki,
którą karmię –
moim sercem,
aż staje się
cięższa niż ciało.
To, co dano przeżyć,
jest zbyt kruche,
by unieść wieczność.
Dlatego tęsknię
nie za tym, co istnieje,
lecz za wszystkim,
co miało nadejść,
a zatrzymało się w progu,
jakby bało się
postawić ostatni krok.
Każdy dzień to skorupa,
którą rozbijam,
szukając źródła, nieobecnego.
Każdy oddech jest mantrą
wypowiadaną do ciszy,
która nie odpowiada.
Być może
całe moje istnienie
jest zwykłą tęsknotą —
kruchością, która śpiewa
na granicy ognia i popiołu.
Bo nie mam innego głosu
poza tym, który drży
w ciemności,
jakby chciał przypomnieć księżycowi,
że wciąż jestem.
I choć wiem,
że prawda jest okrutna:
obietnice nie zostaną wypełnione,
minione dni i noce nie powrócą,
a poszukiwane światło
nie stanie się moje.
Idę dalej,
niosąc w piersi
świadomość nietrwałości,
jak ostatni płomień nadziei,
który potrafi spalić łzy
by uczynić z nich
wieczność, z której pochodzę.
.
.
.
Trwałość pamięci
.
Nie wiem, gdzie jestem, nie znam dnia.
Lecz wiem: ciepła dłoń to właśnie ta.
Ta, która trzyma, gdy moja drży —
i pachnie znajomo. Chyba jak łzy.
Nie wiem, dlaczego mnie ogarnia
ta czułość, co przy tobie wzbiera.
Nie znam słów, lecz słysząc twój głos
widzę roślinę — może to wrzos?
Nie pytaj, kim jesteś dla mnie,
bo w mojej głowie bywa koszmarnie.
Lecz serce znika, gdy znikasz ty.
To nie są majaki. To nie są sny.
Twoje spojrzenie coś we mnie budzi,
choć lękam się tych obcych ludzi.
Czułość boli, gdy nie wiesz od kogo.
Lecz zanim przyjmę — spoglądam wrogo.
Wciąż wszystko znika, potem powraca.
Czy ja tu mieszkam… czy tylko chadzam?
Nie wiem, dlaczego znów się wzruszam.
Ale gdzieś wewnątrz: czuje, że ufam.
W lustrze kobieta, chyba ją znałam.
Twarz jak przez mgłę — trochę rozmazana.
Przyszła ze świata, który zanika.
Czy to ja jestem? — pytam pamiętnika.
Zamykam oczy. Szeptem się składam
w dziewczynkę, która w zbożu zasiada.
Nie jestem chora. Tylko — zapomniałam,
jak się nazywam. Gdzie mieszkałam.
Nie mów, że mogę. Nie mów: „już pora”.
Nie znam już „jutra” i nie chcę wieczora.
Lecz jeśli ze mną zostaniesz przez chwilę —rozpoznam Twój zapach. Poczuję, że żyję.
.
.
.
Z zimna utkany
.
Spójrz na księżyc.
Jeśli przyjrzysz się uważnie,
zobaczysz chłopca:
od wieków siedzi na lunie,
samotny strażnik jej cyklu.
Myślisz: jak można być samotnym,
gdy wokół migoczą gwiazdy?
On jednak wie,
jak bardzo są samolubne —
każda dba o własny blask,
jak ludzie zapatrzeni w siebie
na rozświetlonych ulicach.
Co noc chłopiec z księżyca pracuje w ciszy,
rozświetlając milczące pejzaże.
Zapomniany przez gwiazdy,
wyklęty przez słońce,
dla przechodniów – niewidzialny.
Swój blask ofiarowuje
najbardziej samotnym.
Chłodne, niebieskie oczy
lunarnego strażnika
szukają domów, gdzie zgasły lampy.
Dociera tam,
gdzie gwiazdy nie bytują,
wskazując drogę nocnym wędrowcom.
A gdy w oknie zapali się światło,
chłopiec odrywa z księżyca srebrną nić
i zsuwa ją wprost na ludzkie dłonie,
by przypomnieć im ciepło,
choć sam jest utkany z zimna.
Kiedy jednak wszyscy śpią,
a gwiazdy znów błyszczą –
wyłącznie dla siebie,
Chłopiec wraca do pracy —
samotny wśród tłumu świateł,
wierny tym,
którzy potrzebują jego ciszy.
Obserwuję go
od pewnego czasu,
zastanawiając się;
czy już się domyśla?
Żeśmy oboje z zimna utkani.
.
.
.
Krater milczenia
.
Rozsypywałem srebrny pył
w szczeliny nocy,
jak listy bez adresu,
by uciszyć drżenie.
Księżyc był kryjówką,
krater — magazynem,
a gwiazdy — klientelą
płacącą spojrzeniem.
„Stardust” — tak mówili
na to, co niosłem.
Blask pyłu łatał
gwiezdne pęknięcia.
Nie widzieli,
że każde ziarno
odbierało mi ciepło,
zostawiając na skórze
ślady zamarzającego sumienia.
Potem twoje słowa
weszły do obiegu —
najpierw jak szept
sprawdzający kurs światła.
Potem jak dłoń wyciągnięta
ponad szklaną barierę:
złapałaś nić świecącą,
nie pytając o koszt.
Od tej chwili
w kraterze brakuje towaru:
zamiast kolejnej
porcjowanej pełni
odwijam warstwy milczenia,
liczę oddechy,
by sprawdzić,
ilu gwiazd naprawdę potrzebuję.
Kiedy kuszą mnie gwiazdy —
wciąż głodne mojego blasku —
chowam do kieszeni ich pragnienia
i zasypuję pył piaskiem.
Niech mój krater zarasta ciszą,
niech uczy się pustości,
z której wyrasta
pierwszy krok ku sobie.
Jeśli przyjmiesz
mój spóźniony akt pokuty,
rozpuść go w wodzie poranka,|
wypij bez słów;
wówczas odkryjesz,
że to nie słodycz,
lecz ulga —ta sama,
której szukam w tobie,
nie w lunarnych dekoracjach snu.
Zanim przyjdzie świt
i ujawni rachunek blizn,
pozwól zejść z orbity
nie jako handlarz światła,
lecz wędrowiec
z pustą sakiewką.
Bo wreszcie zrozumiał:
nie wszystko musi błyszczeć
na życzenie gwiazd,
by oświetlać drogę.
.
.
.
„Z zimna utkani” to cykl sześciu wierszy pisanych z perspektywy osób doświadczających stanów chorobowych i psychicznych granicznych — takich jak śpiączka, twardzina układowa, uzależnienie czy anhedonia.
Celem tych tekstów nie jest opowieść o chorobie jako temacie literackim, lecz próba ukazania wewnętrznego świata człowieka, który wciąż czuje, choć może już nie mówi.
Każdy z wierszy staje się więc empatycznym wcieleniem się w czyjś stan istnienia: pełen zmysłowych mikroruchów, emocji nieopowiedzianych, dotyku, który staje się językiem, gdy słowa zanikają.
Pisane „od środka” — nie po to, by wyjaśniać, ale by przybliżyć ludziom doświadczenia tych, których milczenie często błędnie odbierane jest jako pustka.
.
.
.

.
Margarita Jaworska – pisarka i poetka poruszająca w swojej twórczości tematy zdrowia psychicznego, traumy oraz duchowej transformacji. Jej debiutancka powieść Insomnia (2021) to poruszająca opowieść o młodej dziewczynie zmagającej się z zaburzeniem dysocjacyjnym tożsamości, oskarżonej o serię morderstw. Tom The Edge of Glory to kolejny etap w jej pisarskiej podróży – poetycki zapis przemiany, utraty i duchowego przebudzenia łączący mistycyzm Wschodu z emocjonalną szczerością i introspekcją.
