Jechałem kiedyś z Jakubem Żulczykiem samochodem. Nocą. Prowadził ktoś trzeci. Żulczyk nie wiedział, że ja to ja, ja nie wiedziałem, że on to on. Było ciemno. Trasa niedługa, poniżej stu kilometrów. Rozmawialiśmy. To była bardzo swobodna, meandrująca rozmowa. Nie pamiętam w niej polityki, niewiele polityczności. Za to sporo konkretnej prehistorii i nieco prawdziwych historii miejskich, warszawskich i wrocławskich, zamieszanych w sprawy wyższego rzędu. Nazwałbym je „polskimi”, ale także „społecznymi”. Pamiętam swoje zdziwienie, że ta rozmowa niezwyczajnie zgrabnie problematyzuje wątki i otwiera nowe przestrzenie, choć jest leniwa i nikt nie stara się porządkować toru, po którym biegnie, i rozjazdów, na które trafia. Podobał mi się sposób, w jaki Żulczyk widzi ślady i nakładające się z czasem energie na to, co moglibyśmy nazwać splotem miejsc i zdarzeń. Kiedy już wysiadaliśmy, wiedziałem, że on to on, a on wiedział, że ja to ja. Z przyjemnością podaliśmy sobie dłonie.
Dziś dotarła do mnie wiadomość, że pisarz Jakub Żulczyk ma jednak prawo myśleć, oceniać rzeczywistość, także naszą, i pisać to, co myśli i jak ocenia, i publikować to, co napisał. I że nie poniesie za to kary. I zastanawiam się, czy to dobra wiadomość. Szczególnie dla polskiej literatury. Bo czy to znaczy, że żyjemy w szczęśliwym kraju, w którym nie ma znaczenia, co myślą i co piszą pisarze? Wszyscy wiemy, że tak nie jest, choć właśnie tak jest. Bardzo dziwna jest ta podwójna przestrzeń, w której żyjemy, ta podwójna perspektywa widzenia zdarzeń, przewidywań i idei. Bardziej mnie jednak martwi to, że polska literatura nie wypracowała dobrych narzędzi, żeby ten stan rzeczy opisać. Wejść w ten przedziwny punkt przecięcia braku szacunku, wykluczenia, okopania się, używania amunicji, która zazwyczaj jest plwociną lub nieprawdą. I używania przy tym wszystkim bardzo patetycznych dzwonów. A wygląda na to, że nie zostało zbyt wiele czasu, żeby tego dokonać. Pisanie o tym „po wszystkim” nie będzie chyba ciekawe. Bo nie będzie już potrzebne, nie oczyści, nie ocali. Nie uporządkuje. Bo nie przeżywamy przecież kolejny raz wydarzeń granicznych, których w historii trochę się nam przytrafiło, po których długo i boleśnie będziemy dochodzić do spokojnego trybu myślenia o teraźniejszości, ale także przeszłości i przyszłości. Zbyt miękki jest ten stan obecny, w którym tkwimy, trochę już jak ukwiały na przybrzeżnej oceanicznej skale, w poruszeniach potężnej wody, na zmianę łagodnych lub gwałtownych. Zbyt miękko i banalnie brzmi zdanie, o które Żulczyk został oskarżony i nikt za to, że go oskarżył, nie poniesie odpowiedzialności w żadnej formie, nawet środowiskowej, bo żyjemy w środowiskach, które się właściwie nie przenikają.
Tu jest potężne miejsce dla literatury.
Ale czy potrzebujemy takiej powieści? Takiego wiersza? To chyba dobre pytanie. A jeśli tak, to jakich narzędzi użyć, żeby to nie było kolejne pierdupierdu lub pitupitu?