Od jakiegoś czasu coraz częściej prowadzę różnego rodzaju „warsztaty pisarskie” i coraz bardziej to zajęcie lubię. Choć jest wyczerpujące. A także pomimo tego, że zdaję sobie sprawę, że jest to właściwie działanie z góry skazane na niepowodzenie. Nie można przecież nikogo nauczyć „bycia pisarzem”. A tym bardziej nauczyć najważniejszego, czyli „jak napisać dobrą powieść” lub choćby tylko „dobry wiersz” (według mnie napisać dobry wiersz jest trudniej niż dobrą powieść). Na „bycie pisarzem” składa się tak wiele nieprzystających do siebie elementów i w dodatku niemal w każdym przypadku to zupełnie inny zestaw. A na „napisanie dobrej powieści” (lub „dobrego wiersza”) prawdopodobnie jeszcze więcej. I w dodatku dość niejasnych i zmiennych. A jednak mam wrażenie, że te moje zajęcia coś uczestnikom dają. A także, że dają coś mnie.
Jako ktoś aspirujący do miana „bycia pisarzem” (nigdy nie aspirowałem, przysięgam, powszechnie wiadomo przecież, że „nie ma takiego pisarza jak Bierut”, które to kapitalne zdanie jest cytatem z Marcina Sendeckiego) w takich zajęciach nie uczestniczyłem. Poza jednym przypadkiem. Byłem raz na czymś takim w Lublinie, na Peowiaków. Prowadził je Arkadiusz Bagłajewski, wówczas naczelny Kresów, nieistniejącego (chyba od 2010 roku) kwartalnika, który z przyjemnością czytałem (i wciąż mam jego wiele numerów, czasem nawet do niektórych zaglądam). Kompletnie nie pamiętam, o czym mówił, poza tym, że mówił dość długo o moim wierszu (Państwo tego nie widzą – powiedział do uczestników – ale …). Każdy z nas musiał wcześniej przysłać pocztą (żółwiową, to były czasy przedinternetowe, straszne) jakąś próbkę swojej twórczości, stąd prowadzący wiedział już, o czym mówić. To mi wystarczyło. To jego jedno „ale” do mojego jedynego wiersza, który wówczas wysłałem. Choć zwrócił wtedy uwagę na konkretny, techniczny wyróżnik fragmenciku wiersza. Cóż to zresztą mógł być za wyróżnik, skoro wiersz spisałem na topornej bułgarskiej maszynie walizkowej (palcami fuck you, bo tylko one miały wystarczającą siłę, żeby maszynopis mógł być czytelny). Maszynę tę zresztą kupiłem specjalnie po to, żeby móc na niej spisać ten wiersz na tę okazję. Ma to swoje konsekwencje.
O ile dobrze pamiętam, były to zajęcia cykliczne, ale ja byłem na nich tylko raz. Nie dlatego, że mi się nie podobały. Po prostu dostałem to, co mi było wówczas potrzebne. Jedno „ale”. „Państwo tego nie widzą, ale…”.
Na moje cykliczne warsztaty jednak uczestnicy wracają. To mnie zawsze bardzo cieszy (ale może też dlatego, że nie wypowiedziałem odpowiednich zdań). Dzięki temu ciągle się uczę. I oni chyba mimo wszystko także. Nawet przyszło mi do głowy, że mógłbym już napisać całkiem niezły poradnik pod tytułem „Jak napisać dobrą powieść”. Co może nawet kiedyś zrobię. Nie sądzę jednak, żeby ktokolwiek na jego podstawie dał radę napisać „dobrą powieść”. Takie rzeczy robi się na innych podstawach. Na moich zajęciach właśnie o nich mówię, pokazuję je (czasami palcem) i staram się w każdym z uczestników z osobna te jego (jej) osobnicze podstawy odnaleźć i je w miarę jasno wskazać. Gdziekolwiek są i cokolwiek to znaczy. Czyli „państwo tego nie widzą, ale…”.
Czy coś z tego kiedykolwiek będzie? Czy powstaną świetne książki? Wierzę, że tak. Pisarze, niezależnie od „dorobku”, często stoją przed ścianą. Sam stałem przed nią wielokrotnie. Czując, a nawet wiedząc, że sytuacja jest beznadziejna. Ale szukałem przejść. Najczęściej to „inny pisarz” wskazywał mi jakimś dyskretnym znakiem „ta cegła jest skruszona, podłub tu i wsuń palec”. W sposób cielesny, ocierający się pewnie o seks. Pisarkom na szczęście też się to zdarzało. Choć to kompletnie nieważne. W literaturze skomplikowanie ról seksualnych nie odgrywa tak ważnej roli jak poza nią. Może przede wszystkim dlatego, że literatura to „dawanie”. Cokolwiek akurat „daje”.
Żywy pisarz, istniejący poza tekstem (choć pisarz istniejący poza tekstem to nie pisarz, tylko jakaś jego inna część), wskazujący każdemu z osobna taką nadkruszoną (jego własną) cegłę, to jednak coś. Pewnie, że nie widzą, bo ja tego jeszcze nie napisałem – pomyślałem być może wówczas, po zajęciach u Bagłajewskiego – ale… napiszę. I w jakiejś części mi się to udało. I zapewne jeszcze uzupełnię brakujące pola, choćby tylko niektóre. Co znów w jakiejś części zawdzięczam Arkadiuszowi Bagłajewskiemu, którego widziałem chyba tylko raz w życiu, choć redakcja Kresów mieściła się w domu, którym wówczas mieszkałem, na rogu Chopina i Hipotecznej, w którym to dzieje się spora część „Spojeń”, mojej całkiem udanej powieści, napisanej lata później, w której byłem zmuszony dłubać palcem w niejednej cegle. I to zrobiłem. Choć bolało.
A jakie konsekwencje mają wspomniane przeze mnie warsztaty i zakup walizkowej maszyny. Palce fuck you weszły mi w krew. Do dziś ich używam, choć ten tekst spisałem na delikatnym laptopiku, który wręcz nie lubi zbyt wielkiej siły uderzania w klawiaturę. Tak to jest (to sformułowanie też jest cytatem z Marcina Sendeckiego), „warsztaty pisarskie” mają swoje konsekwencje. Niekoniecznie nabiera się podczas nich dobrych nawyków. Walę tymi paluchami do dziś i już chyba nic tego nie zmieni, choć przecież świetnie wiem, że przestanę nimi walić i zostanę gdzieś zakopany. Ale tego, co tymi paluchami ze zbyt wielką siłą natłukłem, nie zakopie nikt. Choćby się nawet bardzo postarał. A nakruszyłem tych cegieł sporo, w polszczyźnie, języku z żywej gliny, wypalanej skutecznie w domach i szkołach na mur. Po kawałku. Mur w skali nieprzeskakiwanej (choć są wyjątki, jak się na szczęście okazuje). Choćby poprzez sam fakt, że w polszczyźnie wciąż jeszcze palce te nazywamy czasem serdecznymi, co mnie do tłuczenia nimi tym bardziej przekonuje.
A na te moje warsztaty z pełnym przekonaniem zapraszam. Niezłe są. Na razie wciąż jeszcze organizują je inni, ale chyba w końcu sam to zrobię i wszystko będzie idealnie. Mury, macie problem. Ale to już jest coś, co mogłoby zacząć wiersz. Który zresztą już jakiś temu (czas zupełnie bez związku z murami) napisałem.