W rytmie wiersza kryje się pewna nienaturalność, ale to pryszcz w porównaniu z czymś, co pewien Czech, zapewne od biedy, nazwał przepalonym bezpiecznikiem wstydu. Poezja albo – mówiąc mniej niepewnie – pisanie wierszy, a szczególnie ich późniejsze publiczne głośne czytanie, jest swoistym obnażeniem, zdaje się idącym znacznie dalej niż zajęcia uznawane dość powszechnie za nieprzyzwoite. Ale to jeszcze nic.
Pomińmy (uzasadnione przecież) gadanie teoretyków literatury o tym, że osobą mówiącą w wierszu nie jest (choćby bardzo chciał) autor. Pomińmy i to, że do końca nigdy się nie dowiemy, kim ta osoba jest. Powołanie jej, przecież jedynie jako niejasnej kategorii, niewiele przysłania. To wszystko w całej sprawie wydaje się najmniej ważne. Owo obnażenie jest bowiem warunkiem koniecznym wiersza, nawet jeśli jest on pisany wszystkimi kategoriami nieszczerości. Ono wyłazi samo, z rytmu, z ostatnich, najmniej istotnych warstw znaczeń, z bicia sylab. Ktoś kiedyś powiedział, że nie da się kłamać w wierszu, i chociaż mówił to w zupełnie innym kontekście, absolutnie zresztą błędnym („dobry” wiersz – warunek konieczny – szczerość), trzeba mu przyznać rację, z pewnym zastrzeżeniem – tak naprawdę kłamać można ile wlezie, ale są osoby, których okłamać się nie da w tej materii, choćby się było nie lada mistrzem poetyckiej hochsztaplerki.
Zaczyna mnie irytować, że piszę o tych sprawach tak niejasno. Znalazłem sobie jednak wytłumaczenie, które dobrze brzmi, choć zdaje się, nie jest prawdziwe – nie lubię się tanio obnażać, chociaż obnażanie jak najbardziej postrzegam dość miło. Piszę przecież o pewnej nienaturalności kryjącej się w rytmie wiersza, śmiesznej wręcz, kiedy przejrzy się gazety albo wspomni dawnych przyjaciół, z których nie zostało prawie nic, nie mówiąc już o skrzynce na listy, do której doręczyciel dorzuca wciąż nowe koperty z pieczątkami.
Może powiem to wprost? Szanowni Państwo, obrodziło nam ostatnio ludźmi o wielkim językowym słuchu i ponadprzeciętnych możliwościach konstrukcyjnych, takimi niesłychanie zdolnymi iluzjonistami, lingwistycznymi spryciarzami, którzy posiedli umiejętność łączenia ze sobą słów, a połączonych słów cięcia na wersy, przy zachowaniu do nich maksymalnego (jak na te warunki) dystansu (warunku koniecznego, jeśli chce się zachować możliwości ciągłego uprawiania tej sztuki). Obrodziło nam mistrzami rzemiosła, hochsztaplerami, którzy opanowali trudną sztukę łączenia słowa ze słowem. Nie mówię o tym z niechęcią, wręcz przeciwnie, zdaję sobie sprawę, jak bardzo przyczynili się do (łatwego do zaobserwowania) podniesienia „technicznego” poziomu poezji polskiej, uniesienia jej wręcz w rejony dotąd trudno dostępne nawet dla tych nielicznych, co dostali od Bozi stołek albo nawet drabinę. Oni to, ci iluzjoniści, być może w pewnym stopniu sprawili, że tak wielu ostatnio chwyta za pióro. Właściwie niewiele mnie to obchodzi, ale planowałem skierować ten tekst akurat w ich stronę, w stronę tych, którzy już niebawem będą pisać jeszcze lepiej, jeszcze piękniej, jeszcze bardziej w próżnię: uważaj, jeśli piszesz wiersz i nie palisz go natychmiast, nie niszczysz, zostawiasz po sobie wstrętny ślad, zostawiasz rytm i bicie sylab, coś, co obnaża, mówiąc bardzo nieprecyzyjnie, twoją słabość i nikłość, twoją cieniastość, znacznie wyraźniej, znacznie bardziej widocznie niż twój „geniusz”, choćbyś był nie byle jakim mistrzem tej całej hochsztaplerki, a nawet choćbyś dostał stołek.