Polny bukiet zebrany nad wodą
pachnie dzieciństwem.
Barwy wspomnień i babcia,
której już nie…
Wielkie nadzieje,
wielkie lęki popite ciepłym mlekiem
prosto od…
Za krętą piaszczystą drogą,
którą nieraz boso… wielki las,
za nim czekał cały świat.
Teraz, po drugiej stronie
szukam drogi powrotnej,
ale nie da się.
Bardzo… zarosła,
bardzo… dorosłam.
A może nie?
W całym wszechświecie mamy wydzieloną tylko jego mikroskopijną strefę, która stanowi naszą przestrzeń życiową: nasz dom, podwórko, nasz kawałek podłogi. Jak papierki lakmusowe zanurzone w atmosferze poddajemy się oddziaływaniu innych ludzi, barw, smaków, zapachów, miast czy wiosek. One nas kształtują i zagnieżdżają się w naszych sercach jak źdźbła siana we włosach. Jak nitki babiego lata ciągną się za nami, dokądkolwiek rzuci nas los. Inne, te czasem z pozoru niemiłe, a już na pewno niespodziewane, przyczepiają się jak przysłowiowe krowie placki do podeszwy butów i wydobywają w różnych momentach życia, nawet wiele lat później, mimo wszystko wywołując uśmiech kota z Cheshire.
Ludzie noszą w sobie opowieści, przechowują drogocenne wspomnienia i godzi się je pielęgnować, by kwitły w ogrodach serc, zwłaszcza, gdy już nastanie w naszym życiu późna jesień. Warto je ocalać, śpiewać o nich, pisać, bo któż nie chce wierzyć jak Horacy, że: „nie wszystek umrę”? Niektóre wspomnienia z dzieciństwa i z młodości odciskają się szczególnie mocno w naszej pamięci i z czasem – tak jak wino – zyskują na smaku. Dlaczego? Czy dlatego, że już minione i nie widzimy rys, czy może istotnie są takie sielankowe?
Dlaczego nie wybrać się czasem w sentymentalną podróż, by to sprawdzić? Podróż za jeden szeroki uśmiech, który rozgrzewa serce jak aromatyczna herbata z miodem w słotny dzień. I jedną łzę też – wcale nie ukradkiem wytartą – z żalu, że to wszystko to już przeszłość. Widzę dawne ścieżki i biegnę nimi. Biegnę za białym królikiem wspomnień w mojej własnej krainie czarów, która jest tak blisko, pod zamkniętymi powiekami tu, na ziemi leżajskiej, ale wiele lat temu…
To mój świat z dzieciństwa: świat jak z wierszyka Na lato do babci pani Doroty Gellner, recytowanego z wielkim przejęciem na akademii na zakończenie roku szkolnego. Pamiętam pakowanie bagaży i kilka godzin spędzonych w zatłoczonym pociągu. Malownicze krajobrazy za oknem wynagradzały wszelkie trudy podróży: łąki, na których źdźbła traw tańczyły z makami, pasące się w oddali łaciate krowy, małe, kolorowe domki jakby żywcem wyjęte z książki Mam 6 lat, bujne lasy, błękitne niebo i śnieżnobiałe, wielokształtne chmury, apetyczne jak wata cukrowa, niosące obietnicę kolejnych niezwykłych wakacji…
Stuk – stuk, stuk – stuk… Ten dźwięk będzie towarzyszyć mi przez cały dzień. Usłyszę go nawet, gdy już na miejscu położę późnym wieczorem głowę na miękkiej poduszce pełnej gęsich piór. Stuk – stuk, stuk – stuk… pojedziemy do babci. A gdzie mieszka babcia? A na wsi pod zielonym lasem, przy drodze…
Wysiadamy na dawnym dworcu w Przeworsku lub w Łańcucie. To prawie kres podróży. Mimo zmęczenia, rośnie podekscytowanie, bo to już jest ta znajoma ziemia, za którą tęskniliśmy przez cały rok. Jeszcze tylko jedna przesiadka, by ostatecznie z leżajskiego dworca autobusowego pojechać autosanem, czy nawet – wieki temu – jelczem, czyli słynnym niebieskim „ogórkiem”! Pojedziemy pekaesem, gładką drogą szybko, pola, łąki i strumyki migną nam za szybką…
Wieś ciągnie się wzdłuż asfaltowej drogi. Po jej obu stronach widać murowane lub drewniane domy, za nimi rozciągnięte barwne prostokąty pól i lasy w kolorze butelkowej zieleni. Wczesnym rankiem wzdłuż drogi wystawiano blaszane bańki z mlekiem. Jest tu kilka kapliczek z Matką Boską lub samym krzyżem, a przed wieloma domami ustawiono ławeczki, do przesiadywania w niedzielę.
Tu jest moja kraina z dzieciństwa. Kraina, w której ścieżki są wciąż te same, mimo że fizycznie zmienione. Podążam nimi jak Alicja za białym królikiem w mojej własnej krainie czarów i chętnie wpadam w te moje królicze nory, których mam tam mnóstwo. Kraina ta jest bezpieczna, pełna magii, ciepła i babcinego uśmiechu. O świcie budzi mnie ćwierkanie ptaków i pianie koguta. Wieczorem czeka kąpiel w aluminiowej balii. A wszystko zawsze zaczynało się od truskawek! Od pola pełnego soczystych, dojrzałych truskawek, na którym przesiadywaliśmy godzinami zbierając kopiaste koszyczki owoców.
Przeglądam te moje wspomnienia, te moje lata… sprzed lat z przyjemnością i nostalgią jak album z fotografiami nigdy niezrobionymi, choć już nieraz wywoływanymi. Idę dziś polną drogą, która wyrasta przede mną jak w dawnych dniach. I idę chętnie. Co mówię, biegnę! Do babci w chustce, do szklanki mleka prosto od krowy, do pajdy chleba z masłem! Pajdy, którą chciałam zjeść, ale nie mogłam całej, bo za duża, a ja za mała i którą schowałam w leszczynie, A potem babcia się dziwiła, że tyle kur wokół…
Znów tam jestem… Wdrapuję się na drewniany płot, a potem wyżej – na wysoką rozłożystą wiśnię. Stąd mam doskonały widok na całe podwórko, tu często się chowam, gdy chcę pobyć trochę sama. Z góry można też „pstryknąć” w kogoś pestką. Oczywiście niechcący.
Schodzę, zdarłam nieco łokieć na gałęzi, ale to nic nie szkodzi. Mijam letnią kuchnię pełną tak przyjemnych zapachów – dziś będzie kapusta i ziemniaki ze skwarkami – i idę do stodoły. Jest tu cała rodzina, każdy siedzi tam, gdzie mu wygodnie: na worku, na krzesełku, na posadzce. Nawlekamy tytoń przy dźwiękach Lata z Radiem i opowieści snutych głównie przez babcię: o Lwowie sprzed wojny, o okupacji, o Niemcach w Klasztorze, wysadzonym moście na Sanie, o późniejszych latach. Jest też czas na plotki i anegdotki. Te wspomnienia mają ujmujący zapach wysuszonego, pokruszonego tytoniu…
Kiedy dostajemy kilka groszy za zebrane koszyczki truskawek lub nawleczone tytoniem druty, idziemy do sklepu. Nasz sklep i nasza pani sklepowa w białym fartuchu i czepku na głowie jawią mi się dziś niczym z tego starego czechosłowackiego filmu „Kobieta za Ladą”. Jest tam PRL- owska kasa, waga, drewniane regały… Zazwyczaj kupujemy lody, oranżadę, landrynki, irysy lub tabliczkę wyrobu czekoladopodobnego Gucio. W sklepie zawsze ktoś jest, lubię tych ludzi, znam ich, widuję co roku… A dziś ocalam od zapomnienia. Świat tak szybko pędzi do przodu, życie ucieka nam wraz z każdą zerwaną kartką z kalendarza, A przecież jest niezwykłe… Jak zjawa senna… Dotknąć chcesz… Lecz ucieka!
Zadumana, w myślach znów sprzątam babciny pokój, szoruję drewnianą, ochrową podłogę, nakrywam łóżko wzorzystą narzutą, później rozkładam koronkowy obrus na stoliku i w szklanym wazonie układam zebrany bukiet polnych kwiatów. Tu na „piaskach” rosną takie ładne żółtopomarańczowe… lnice pospolite, ale… jakie one tam pospolite, są cudne! Zwykłe – niezwykłe! Ach, jak ja lubię ten pachnący chlebem z pieca dom, gdzie na obrazach Jezus i Maryja z pięknymi sercami zawsze patrzą na mnie z taką czułością i dobrocią!
Zbieram jajka, robię obchód wszystkich kryjówek, i wkładam moje trofea do koszyka uplecionego ze słomy. Lubię nawet wypić takie jajko… Wystarczy zrobić dwie dziurki w skorupce, przyłożyć do ust i pociągnąć jednocześnie stukając palcem z drugiej strony. O zmierzchu zapędzam z babcią kury, kaczki i gęsi do kurnika, karmię świnki…
Często bawimy się w opuszczonej remizie strażackiej, na przystanku, w starym, drewnianym pustym domu – tam, gdzie rosną te smaczne śliwki, w stodołach, stajniach, czy przybudówkach na ościennych podwórkach. Tyle kryjówek! Tu każde gospodarstwo jest jak mały gród! W jednej z komórek znajdujemy z dziewczynami za duże ubrania: buty na obcasach, sukienki, płaszcze. Przebieramy się w nie i urządzamy sobie przyjęcia jak Ania z Dianą na Zielonym Wzgórzu. Bez wina , ale za to z pysznym kompotem wiśniowym i usmażonymi przez babcię chrupiącymi pączkami lub jeszcze ciepłą szarlotką.
Na strychu nad domem, w kartonowych pudełkach złożone są stare gazety: Kobieta i życie, Razem, Plon, Przyjaciółka… Przeglądam z wypiekami na twarzy artykuł o Stasiu i Nel, a nogi dyndają w powietrzu. Monica Rosca spogląda na mnie z czarno- białej fotografii, a ja wyobrażam sobie, że wędruję przez pustynny, afrykański żar. Tylko jak ja się stąd później wydostanę? Zawsze łatwiej było mi wejść na drabinę niż z niej zejść. Zejść na ziemię…
Przyjechały tamte dzieciaki na wakacje, trzeba więc zebrać naszą paczkę – będziemy się z nimi bić na jabłka. Trochę szkoda tych papierówek, ale wybierzemy miękkie owoce, obite, no dobrze, przyznaję, trochę zgniłe też… Ale tak, żeby nikomu nie zrobić krzywdy. To tylko zabawa! Zresztą tamten jeden chłopak jest całkiem fajny… Trafiłam go, miękkie jabłko rozciapkało mu się na koszulce. Nie jest zły, przeciwnie, uśmiecha się do mnie.
Moje wspomnienia przypominają pastelowe obrazki. Delikatne barwy ożywają teraz przed oczyma jak w tym melancholijnym i jakże urzekającym filmie o van Goghu „Twój Vincent”. Widzę złote łany zbóż poprzeplatane granatowymi chabrami i ludzi z kosami, widzę pracujące w polu pomarańczowe i czerwone bizony, płowe snopki ustawione jak tipi w indiańskiej wiosce. Mimo, iż nieco kłują, chętnie się w nich bawimy, a później zwozimy je na furze do stodoły. Wokół tylko kurz i pył, ktoś rzuca, ktoś odbiera i układa, a flanelowa koszula lepi się do ciała… Później można pójść wykąpać się do rzeki.
Jednak od fury ze snopkami wolę furę z sianem – jest miękka i tak przyjemnie pachnie! Drabiniasty wóz kołysze się na strony, więc trzeba trzymać się tej drewnianej belki u góry żeby nie spaść. Wiśta, wio, prr! W szopie na sianie można też poskakać, a w nocy spać!
Piaszczystą drogą udajemy się do lasu na grzyby. To daleko i trzeba przejść kilka górek. Ale w koszyku mamy prowiant, a w lesie rosną przecież poziomki i jeżyny. Takie wielogodzinne chodzenie i wyglądanie za podgrzybkami czy kurkami, to jak szukanie skarbów.
Z drugiej strony wsi jest rzeka. Kiedy idziemy tam sami na piechotę, po drodze zbieramy i zjadamy ogórki, pomidory lub kalarepę. To płaski teren, droga wije się jak wąż aż pod sam las, który trzeba przejść. Jestem trochę niespokojna, nie mam już naiwności Czerwonego Kapturka i boję się, że zabłądzimy, boję się złych wilków. Po kilku minutach, które wydają się wiecznością, las rozstępuje się ukazując rzekę. Woda w niej jest płytka, ale krystalicznie czysta. Kiedyś przyjechaliśmy tu z babcią drabiniastym wozem i płukaliśmy pranie! Nad wodą – niczym małe niebieskie helikopterki – latają ważki. Nurkuję, chcąc uniknąć zderzenia z nimi. Na polach za rzeką spacerują pogrążone w swoich myślach bociany, a na łące tuż obok rosną pieczarki, które zbieramy, by usmażyć później na kolację. Widzę w oddali zarysy domów. Widok ten, pozornie zwyczajny, budzi we mnie dziwny niepokój. Jestem mała i wierzę, że za tymi zabudowaniami już nic więcej nie ma. Wierzę, że tam jest już koniec świata.
W niedzielę wybieramy się do kościoła na sumę. Na ścianie, tuż za ołtarzem, namalowane są te dwa piękne anioły! Wzrok mają tęskny, rozmarzony, niemal bajroniczny. Chciałbym je dotknąć, ale są takie… ulotne… Bujają w obłokach… Jak co roku wymyślam im nowe imiona. Tego lata to Olaf Ludwig i Uwe Ampler! Tak, tak, ci kolarze z Wyścigu Pokoju! Zawsze byłam dziewczynką o dziwnym rozumku…
Następnie, długo i z ogromną fascynacją przyglądam się chustkom na babcinych głowach. Te wzory! Te kwiaty! Te kolory! Która najładniejsza? Nie umiem się zdecydować. Wybieram pięć. Moja babcia też ma w szafie cały zawiniątek tych odświętnych, niedzielnych chustek. Czasem pozwala mi je składać. Oglądam wtedy każdą bardzo dokładnie i gładzę z namaszczeniem jak bezcenne relikwie.
Lato na wsi ma swój cykl: truskawki, tytoń, sianokosy, porzeczki, żniwa i wreszcie odpust, na który zjeżdża się cała najbliższa rodzina. My dzieci zawsze cieszymy się na ten dzień, dostajemy tyle prezentów od wujków i cioć: malowane serca z piernika, wielokolorowe rybki, pierścionki z mieniącymi się oczkami, plastykowe bransoletki, piękne tradycyjne leżajskie drewniane zabawki i kapiszony – odpust bez strzelania, to nie odpust! Ale to oznacza też, że lato dobiega już końca. Pora się pakować i wracać do domu.
Świat wokół nas się zmienia i nie mamy na to wpływu. Dlatego właśnie opiewam dziś, jak Walt Whitman, to życie, zanim zniknie zupełnie moja wieś spokojna, moja wieś wesoła… Czy idealizuję ? Przecież tak często widzę dobrze dopiero z perspektywy lat. To taka moja krótkowzroczność, do której się przyznaję, a z której próbuję się wyleczyć. Tak jak zapewne wielu z nas, nieraz doceniam coś dopiero wtedy, gdy tego już nie ma. Wiem jednak, że zawsze lubiłam te wakacje na wsi! Nie zamieniłabym ich na żadne kolonie nad morzem czy nawet wczasy w Bułgarii.
Lato u babci na leżajskiej ziemi wciąż pulsuje w moich żyłach. Dla wielu ludzi wtedy było to codzienne życie i najzwyczajniej w świecie ciężka praca. Tak było, tak się żyło i nikt tego nie kwestionował. Ja też nie – choć przyznaję, że czasem się buntowałam, że zamiast łapać motyle, muszę iść po krowy, ale to wcale nie było takie złe, wręcz przeciwnie, no chyba, że krowa uciekła mi na środek sadzawki lub drogę, ale to inna historia. Dziś patrzę na to wszystko jak na życie niezwykłe. Czy było takie istotnie? Czy może to upływ czasu lub nostalgia sprawiają, że tak je postrzegam? I czy to właściwie ma znacznie? Jestem tak bardzo wdzięczna za ten czas i za te wspomnienia. One składają się na tę wyjątkową mozaikę o zwykłym -niezwykłym życiu, którą z przyjemnością i tęsknotą przeogromną ponownie dziś układam… One składają się też na ten ręcznie tkany chodnik, którym wracam do tamtego drewnianego domu sprzed lat…
Mam dwa latka, siedzę w drzwiach obory, a babcia doi krowę.
‘Babciu, ty patrzysz na mnie?’
‘Patrzę, dziecko, patrzę…’
Magdalena Podobińska urodziła się w zachodnio-południowej Polsce, dorastała w środkowo-południowej części kraju, obecnie mieszka wraz z rodziną na południowym-wschodzie. Wszędzie tam czuje się dobrze, niemniej gdyby miała, chętnie nosiła by T- shirt z hasłem
I love Gdynia.
Jest nauczycielem j. angielskiego i francuskiego. Pisze dla dorosłych i dla dzieci. Bierze udział w cyklicznych Przeglądach Twórczości Nauczycieli w Muzeum Ziemi Leżajskiej.
Ma na swoim koncie mniejsze i większe sukcesy literackie, znalazła się też w kilku antologiach, na Brackiej, na Zamku w Cieszynie czy w radiu Poznań.
Nie wyobraża sobie życia bez muzyki.
Poza tym czasami rysuje, maluje i pstryka zdjęcia, które często jak mówi ‘podkręca’ by pokazać entuzjazm z jakim mimo wszystko patrzy na życie.
Więcej na stronie: https://www.facebook.com/magdalenapslowaobrazymoje