Jacek Bierut Przesieka

Jacek Bierut
„Przesieka”
Dukt 11

Coś w tym jest, że pisarzy, których cenię najwyżej, łączy pewna skaza. Ale czy pisarz koniecznie musi mieć zmarnowane życie, rozpieprzoną rodzinę, powalone przez trudy dzieciństwa dzieci (jeśli je w ogóle ma), długi, ciemne epizody, kartoteki? Czy musi pracować na „legendę” z najważniejszymi punktami stałymi na pierwszych miejscach rankingu, czyli z pijaństwem, zmiennością związków, nieprzewidywalnymi decyzjami lub ucieczkami od nich? Czy musi mieszkać byle gdzie, łapać fuchy, wyczekiwać na marne grosze za publikacje w dziwnych miesięcznikach, pismach dla pań, kwartalnikach, których prawie nikt nie czyta? Albo, w najlepszym razie, czy musi pracować na etacie w którymś z takich pism, ewentualnie innych tygodników, dzienników? Czy musi wykładać współczesną literaturę, stresować się punktami za publikacje, doktoratem, habilitacją? A jeśli już ma kasę z tytułu urodzenia, to czy musi mu się przytrafiać taka martwica „szczęścia” jak (R.) Rousselowi, Wittgensteinowi czy Proustowi? Jak dość marne prywatne życie, jakiego doświadczył (skądinąd biedak) Fernando Pessoa? I najmniej tu myślę o ich homoseksualizmie, raczej o jakimś „odrętwieniu”, niezgrabności sił witalnych, w takim stanie zawieszenia trzymającym na przykład Kafkę. Czyli czy pisarz, jeśli to jego pisanie ma być coś warte, musi sobie słabo radzić z emocjonalną, materialną i moralną stroną życia? Sprzedawać spore jego fragmenty jakiemuś pracodawcy? Do końca chować się przed światem w domu rodziców jak Proust? Kończyć wyklęty, jak Céline? Rozpieprzyć życie córce, jak Joyce? Przykładów jeszcze długo by nam tu nie zabrakło.

Pamiętam, jak tysiąc lat temu, kiedy byłem jeszcze młodym (odkrywającym literaturę bardzo naiwnie, ale w uroczym szeregu błysków) człowiekiem, liceum, w którym bardziej udawano, że się uczy takich jak ja, niż ich rzeczywiście uczono, dostąpiło akurat w tym wspaniałym czasie nieustającego święta podejrzanego zaszczytu posiadania Patrona, bardzo niby-uroczyście (w obecności władz partyjnych, wojewódzkich, kuratoryjnych i kogoś jeszcze) nadawano mu imię Norwida (a robiono to, oczywiście, w stylu idealnie wbrew czemuś, co można nazwać „duchem Norwida”) i matematyk (czyli właściwie nauczyciel matematyki), którego wówczas bardzo ceniłem i wciąż cenię, powiedział, że to głupie, bo może i ten Norwid rzeczywiście przerastał swoją epokę i pisał rzeczy wartościowe i poruszające (profesor „Gienek” Jakubas znał się nieco na literaturze i dlatego to jego powątpiewanie miało pewne warte do wzięcia pod uwagę podstawy), ale czy ktoś z was (tu się zwrócił bezpośrednio do nas, tych kilku uczniów w klasie, z którymi lubił się zapędzać w rozmowy ocierające się o trudne i nieoczywiste kwestie) chciałby żyć tak jak Norwid?

I pozwolę sobie nijak nie kończyć tego felietonu, bo wszystko, co mógłbym teraz dopisać, wydaje mi się niepotrzebne.

PODZIEL SIĘ