śń. Katarzyna Michalczak

Kawałki ziemniaków
Z Katarzyną Michalczak o „śń” rozmawia Ola Kołodziejek

 

Ola Kołodziejek: Pieśń, baśń, pleśń, pilśń, waśń, cieśń, opilśń, powaśń, zakleśń – takie słowa, zakończone na -śń ujawnił mi internet, po wpisaniu w wyszukiwarkę tytułu twojej najnowszej książki poetyckiej, o której będziemy rozmawiać. Mam wrażenie, że wszystkie te słowa wpasowują się w „śń”, choć przyznasz, że ten tytuł może budzić konsternację. Wydaje się trudny zarówno do zrozumienia, jak i do wymówienia, choć z drugiej strony, czytany na głos, brzmi całkiem przyjemnie. Jak byś się z tego tytułu wytłumaczyła?

Katarzyna Michalczak: Ten tytuł to dla mnie kwintesencja polszczyzny. Tego, jaka jest wykręcona w swojej przewidywalności, oczywista w dziwaczności. Same te głoski, osobno, są trudne do wymówienia nawet dla osób posługujących się innymi językami słowiańskimi – jak w przypadku rosyjskiego. Bardzo mnie to porusza. Widuję się na co dzień z osobami z Ukrainy – przez ponad rok nie nauczyły się wypowiadać „poprawnie” „si” w zdrobnieniu mojego imienia. Rosyjski pojawia się w książce między innymi właśnie dla uwypuklenia tego fonetycznego faktu. A to dopiero początek. Jest na przykład jeszcze kwestia słowotwórcza: ja w książce nie korzystam z tego jakoś wiele, bo to nie wydało mi się konieczne, ale w zasadzie każde zjawisko czy doświadczenie można w polskim języku uczynić swoją „-śnią”: jeśli coś bierzesz, to doświadczasz wziąśni; jeśli coś tobą potrząsa, to trząśni; jeśli lubisz owoce, to nieobca jest ci owośń, a jeśli zajmujesz się w ogrodzie przycinaniem gałęzi, to interesuje cię gałąźń (tu „ś” odmienia się na „ź”, ale to nie ma znaczenia dla sprawy). I tak można bawić się bez końca. To jakoś pokazuje według mnie moc tej końcówki. (A przecież jest jeszcze „-ść”, która zresztą wydaje mi się bardziej banalna estetycznie; i można między tymi dwoma sposobami zakańczania wyrazów zrobić konkurs, analizować sobie, który jest od czego, który do czego bardziej pasuje). No mogłabym te kwestie godzinami rozkładać na czynniki pierwsze, ale chyba nie o to chodzi, żebym w sposób wsobny interpretowała własne wiersze. Bo w ogóle wydaje mi się, że można sobie jeszcze we wszystkie strony dowolnie interpretować to „śń”, ono jest tak bardzo wszystkim i niczym; naprawdę je lubię.

OK: No właśnie, bo moim najpierwszym skojarzeniem, kiedy ujawniłaś tytuł, było jednak śnienie. „śń” w swoim brzmieniu, wypowiadane na głos, oznajmia nam przecież, że ktoś lub coś śni, a w twojej książce szereg rzeczy i spraw (w tym również język) zdaje się stać na granicy snu. Czy to też dobry trop?

KM: Też; nie mogę powiedzieć, że nie. Ale jakoś czuję go jako taką oczywistość, która jest na wierzchu, a głębiej są rzeczy ważniejsze. Może jak z zupą: jak już pływamy w tej zupie śnienia, to wolę rozmawiać o kawałkach ziemniaków, na które w niej natrafiam.

No, przyznaję, kocham sny: kocham w snach to, że wydają się idealne, ale okazuje się, że to fatalna fasada, że rzeczy w nich stoją na głowie i nie mają prawa istnieć, a jednak istnieją – trochę marzyłam, żeby taki efekt osiągnąć w tych wierszach. Że jest „tak pięknie”, ale jednak coś się bardzo nie zgadza.

OK: Zapewniam, że ci się udało. Popływajmy jeszcze chwilę w tej zupie śnienia, bo sen to w ogóle ważny element twoich wierszy, nie tylko w tej książce. I nie tylko wierszy (patrz: „Klub snów”, twój debiutancki zbiór opowiadań, wydany w wydawnictwie Cyranka, za który nominowana byłaś do Literackiej Gdyni), co nasuwa, nie tak chyba wcale odległe od „śń”, skojarzenie z surrealizmem. Mam wrażenie, że w „Pamięci przyjęć” i „Tysiącu saun”, dwóch twoich poprzednich książkach poetyckich, funkcja snu i śnienia była jednak nieco inna.

KM: Tutaj bardzo chciałam, żeby język naprawdę grał główną rolę. Tak w 100%: pod względem brzmieniowym, frazeologicznym, trochę składniowym, ciut ciut słowotwórczym; specjalnie wzięłam sobie też rosyjski, który jest tak blisko polskiego, a zarazem tak daleko. I okruszyny ukraińskiego. Zestawienie tych języków mnie powala, uskrzydla. To, jak każdy z nich jest osobną studnią bez dna, a zarazem tworzą jakiś wspólny świat. Oczywiście znam historię tworzenia się języków europejskich – ale to, o czym tu mówię, to doświadczenie zmysłowe.

OK: Doświadczenie bliskie ci od jakiegoś czasu, również z innych względów. Pamiętam nasz spacer po Milanówku, rozmawiałaś po rosyjsku przez telefon, a jest to język, którym sporo się teraz komunikujesz. Powiedziałaś mi wtedy, że kiedy nagle musiałaś zacząć mówić w tym języku, okazało się, że całkiem nieźle go znasz, jak się domyślam, z czasów szkolnych. Podejrzewam, że odkrycie to również nie pozostaje bez znaczenia dla „śń”.

KM: Tak; od czasu wybuchu wojny w Ukrainie mam sąsiadki Ukrainki, których głównym językiem jest rosyjski. Na początku porozumiewałyśmy się niemal wyłącznie na migi, a z czasem odważyłam się i zaczęłam używać jakichś szczątków rosyjskiego, które świtały mi po roku czy dwóch uczenia się tego języka w podstawówce. I nagle ten język zaczął się wysuwać z moich ust jak wstążka z kapelusza, coraz więcej i więcej, coraz lepiej i lepiej, stałam pod prysznicem i huczały mi w głowie zwroty, o których nie miałam pojęcia, że w ogóle istnieją – a okazało się, że bardzo skutecznie i trwale przyswoiłam je sobie w dzieciństwie! I od tamtej pory rozmawiam po rosyjsku. Dzięki temu mam dostęp do światów, które nigdy nie podejrzewałam, że u mnie zawitają.

 

OK: Byłam świadkinią powstawania tej książki i zdaje mi się, że to noc i stan wyrwania ze snu towarzyszyły jej pisaniu. Pamiętam, że zaglądałam rano do messengera, a tam calutki gotowy wiersz, czasem wręcz dwa, z zaledwie jednej nocy!

KM: Dostałam wtedy jakiegoś kompletnego hopla, po raz pierwszy w życiu aż tak. Znałam wcześniej stany hiperfokusu czy hipomanii, zwał jak zwał, ale że do tego stopnia, to nie. Pierwszy wiersz pojawił mi się w środku nocy: nagle się obudziłam i widziałam go przed oczami w ciemności, musiałam wstać i zapisać słowo w słowo. Obudziłam się rano dość sceptycznie nastawiona, w końcu czasem we śnie przychodzi nam rozwiązanie zagadki wszechrzeczy, a rano budzimy się, czytamy, co zapisałyśmy, i to jest np. „Kup chleb” – ale popatrzyłam na to i uznałam, że nie jest źle. I potem poszło. Budziłam się co noc, czasem po kilka razy, i zapisywałam. Odrywałam się od codziennych czynności, bo napadł mnie wiersz.

OK: To jest totalnie niesamowite i może mogłabyś o tym trochę więcej opowiedzieć. Jak to jest mieć przed oczami wiersz: jeszcze go nie ma na papierze, ale on już istnieje, jest „widoczny”. Wow!

KM: Hmmm, to wydaje mi się takie proste i oczywiste: takie: wiersz jest napisany; jak się zamknie oczy, to go widać. Tło bywa różne, nie wygląda jak kartka, tylko jak jakiś kolorowy gaz, w którym unoszą się wersy. Kolory tła są rozmaite w zależności od wiersza. No i cóż, wiem, że to brzmi jak raport z jakiejś psychozy, ale taka jest rzeczywistość mojego umysłu. Moim psychiatrycznym usprawiedliwieniem jest ADHD, o którym zresztą teraz piszę książkę prozatorską, ukaże się w przyszłym roku w wydawnictwie Cyranka.

OK: Brzmi też trochę jak doświadczenie synestezji. Pamiętam, że pierwszy wiersz, który ci wtedy stanął przed oczami, a dziś otwiera „śń”, to mikropoemat „bronz”. A później wszystko zaczęło się z ciebie po prostu wylewać. Książka powstało bardzo szybko, w kilka, może kilkanaście dni. Opowiesz o tym?

KM: To było wspaniałe. Mój chłopak Tomek wyręczał mnie we wszystkim w domu, bo miałam szaleństwo w oczach. Bardzo przyjemne. Wcześniej przez kilka lat strasznie się męczyłam, próbując napisać choćby jeden wiersz. Więc to było jak: nareszcie deszcz! Wysyłałam te wiersze też tobie, myślę, że mogłaś się czuć jak pod gradem poezji. Ale mnie wtedy mało co obchodziło, było tylko pisanie. Na koniec to się okazało kompletnie wykańczające, po jakichś dwóch tygodniach tego stanu ledwie zipałam. I, pewnie z tego zmęczenia, stan się wygasił. Książkę dokończyłam już w takim zwykłym, spokojnym trybie typu „siadam codziennie po południu, bo trzeba to napisać, choć chętnie bym poszła na spacer”.

OK: Do momentu „wygaszania stanu” brzmi jak natchnienie. Wierzysz w nie?

KM: No właśnie chyba jednak wierzę, choć nie jestem z tego dumna. Bo niby taka ze mnie pozytywistka – wierzę w pracę u podstaw też, mocno wierzę – ale nie mogę ukryć, że sama doświadczyłam nie raz potężnego szału tworzenia, który nie bierze jeńców, no i jak inaczej to nazwać, jak nie natchnieniem? Ale to nie zmienia faktu, że nie uważam natchnienia za warunek konieczny robienia sztuki, która się broni. A pracę nad tym, co się tworzy – uważam za taki warunek. Po prostu myślę, że niektóre osoby doświadczają czegoś, co można nazwać natchnieniem, i mają cholerne szczęście – o ile oczywiście lubią ten stan – ja uwielbiam. A niektóre osoby nie doświadczają, no i trudno. I jedne, i drugie mają za zadanie pracować nad tekstem, i tyle.

OK: Opowiedz o swojej relacji z Aleksandrem Watem, który chyba czuwa nad tą książką.

KM: Wat nigdy nie był żadnym moim idolem, a niesłusznie. Kiedy redaktor książki, Jacek Bierut, a właściwie równocześnie i ty, zwróciliście mi uwagę, że ta książka jakoś bardzo rozmawia z „Mopsożelaznym piecykiem” Wata, jako rzetelna poetka kupiłam sobie pdfa z tą książką i – padłam. Przyznaję, że nigdy wcześniej go nie czytałam (no może fragmenty w szkole? Ale nie pamiętam tego wcale), a tu okazuje się, że jest tak, jakbym się szalenie inspirowała młodym Watem. Jakbym, niemal chwilami, odnosiła się bezpośrednio do poszczególnych jego wierszy. I w zestawieniu z faktem, że pisząc tę swoją książkę, czułam się, jakby jakiś demon wszedł mi do głowy i kazał spisywać, co mi dyktuje – doszłam do wniosku, że kto wie, może duch Aleksandra Wata którejś nocy zaproponował mojej duszy współpracę.

OK: Ja w to akurat wierzę. A skoro jesteśmy przy inspiracjach – to zawsze ciekawe co lub kto (skoro jednak nie Wat) inspiruje poetkę?

KM: U mnie z poezją jest tak, że jeśli mam poczucie, że ktoś mnie inspiruje, to niekoniecznie w ten sposób, że oto odkryłam chęć pisania jak ta konkretna osoba. Albo, że się inspiruję i piszę wiersz nawiązujący tematyką czy poetyką do źródła mojej inspiracji. Albo, że teraz oto będę w podobny sposób rozpracowywać język. Wiersze innych są dla mnie pretekstem do wchodzenia w rozmowę – każda z dwojga „rozmawiających” osób pisze po swojemu, wymiana zachodzi gdzieś POMIĘDZY.

OK: Nie padło w twojej odpowiedzi żadne konkretne nazwisko. Nie wiem, czy cię o nie cisnąć, czy jednak wolisz nazwisk unikać?

KM: Jakoś zawsze dużo łatwiej mi w taki konkreciarski sposób rozmawiać o prozie niż o poezji, ale to pewnie kwestia przyzwyczajenia. Więc co mogę powiedzieć? Na przykład, podobają mi się wiersze poetów amerykańskich drugiej połowy XX wieku, co zrobić – ale nie będę wymieniać ich nazwisk, bo już tyle razy zostały wymienione, że im wystarczy. W ogóle często podobają mi się takie stonowane poetyki – jakoś mnie one uruchamiają do własnych poszukiwań, mniej rozsądnych. Dlatego lubię na przykład bardzo Jane Hirshfield, ona jest taka przyrodniczo-narracyjna. Uwielbiam czytać obcojęzyczne wiersze, po to też lubię uczyć się obcych języków. Bardzo się cieszę z tego, że Zofia Bałdyga tłumaczy poetki czeskie, miałam okazję poczytać je sobie również w oryginale, dzięki książkom Zofii (która też pisze super wiersze) odkryłam Petrę Strę czy Jitkę N. Srbovą. Lubię wyszukiwać rzeczy dla siebie, bez odgórnych założeń. Jeden z moich ulubionych wierszy ever to „Jaskółka” Romana Knapa, niezbyt znanego poety, już niestety nieżyjącego. Niedawno sięgnęłam po, z kolei znaną, Inger Christensen, i jestem zachwycona. A z polskich wierszy obecnie – Aldony Kopkiewicz (jej „szczodra” jest tak inna od tego, co ze mnie się wydobywa, taka elegancka), twoje, czyli Oli Kołodziejek, Kamili Janiak, Antka Tujka, młodej poetki Sary Szerszunowicz (urzeka mnie ich bezkompromisowa wrażliwość). Kiedyś na przykład bardzo kochałam wiersze Piotra Mierzwy, to było dawno temu, szkoda, że on jakoś się zapadł, rozpłynął.

Lubię korzystać z tego, że obszar inspiracji nie ma granic, zarówno czasowo, jak i przestrzennie. Od tego też poezja jest właśnie. Żeby być w stanie strzepnąć z siebie czas i przestrzeń.

OK: Mówiłyśmy wcześniej o wierszu otwierającym „śń”. Z kolei w centralnym punkcie stoi wiersz „Śnieżna pantera”, chyba najbardziej narracyjny z całej książki. Wiersz bardzo przejmujący i chyba jedyny, w którym podmiotka/narratorka/opowiadaczka jest kimś zupełnie innym niż w pozostałych wierszach.

KM: Chciałam w ten sposób zbudować rodzaj napięcia, które doprowadzi do jakiegoś nowego przeżycia. Ten wiersz jest ostrzem strzałki całej książki, bo to w nim historia, którą książka opowiada, jest najjawniej obecna. Historia przemocy, zarówno na planie politycznym, jak i prywatnym, opowieść o uciekaniu od tej przemocy, o próbach odzyskiwania siebie. Pytanie tylko, czy osoba czytająca będzie miała ochotę tę historię tam sobie odnaleźć. Jeśli nie, to dla mnie też okej, nie ma obowiązku.

OK: Skoro rozmawiamy o konkretnych tekstach – w „śń” wyróżnia się też, wybija, wiersz „Serra de Estrela”, szalenie liryczny, jakby z innego świata, bardziej ze świata twoich poprzednich książek poetyckich. Pomyślałam, że to taki łącznik z nimi, bo przecież „śń” jest od tamtych książek zupełnie inne.

KM: Chciałam się tym trochę zabawić. W ogóle, zabawa jest jedną z ważniejszych dla mnie wartości. Ten wiersz, o którym mówisz, jak dla mnie ma w sobie mnóstwo ironii, mnóstwo autoironii. Które wcale nie odbierają mu głębi. Jest kilka płaszczyzn, wierzę, że da się je połączyć.

OK: Podczas naszych prywatnych rozmów dotyczących tej książki kilkukrotnie powiedziałaś „zawsze chciałam napisać taką książkę”, a ja, nie wiedzieć czemu, nigdy nie pociągnęłam wątku i nie dopytałam: TAKĄ, czyli JAKĄ? Pytam więc teraz.

KM: Taką szaloną. Moim BOGIEM jest Tomaz Salamun. Kocham jego podejście do poezji, gdzie pod zabawnością skrywają się rzeczy głębokie, trudne. Odkąd poznałam jego wiersze, w poezji jest dla mnie Salamun i długo, długo nic. Jak on się bawi własnym doświadczeniem i zasobami! Jak on używa tej zabawy do zrzucenia osób czytających w otchłań! Zawsze chciałam spróbować zrobić coś takiego, oczywiście na moje możliwości.

OK: Wspominasz o Salamunie, nie mogę więc, w kontekście pewnej „mody” na jego wiersze, o niego nie dopytać.


KM: Z tym Salamunem to jest niezła akcja, bo ja jestem tak daleko środowiska poetyckiego, że nawet nie wiedziałam tego, że on jest obecnie jakiś „modny” czy szczególnie uznany wśród polskich poetek i poetów. To znaczy wiedziałam, że się osoby do niego odnoszą, i bardzo się cieszyłam, ale nie zdawałam sobie sprawy, że na taką skalę.

I trochę mi głupio, że jestem taką środowiskową ignorantką, ale co zrobić. Każde środowisko musi mieć swoją ignorantkę. Ja Salamuna kocham dziko od ponad dwudziestu lat, kiedy to na Nieszufladzie Miłosz Biedrzycki stworzył sobie konto Tomasz Szalony i wrzucał swoje tłumaczenia jego wierszy. Większość osób pisała mu w komentarzach rzeczy typu: Z czym pan tu do nas? A ja padłam na kolana, nie mogłam przestać myśleć o tych wierszach, i dopiero od tłumacza na privie dowiedziałam się, że to znany skądinąd i uznany gdzieinąd Tomaz Salamun. To, co Słoweniec robił w wierszach, jest dla mnie dokładnie tym, czym powinna być POEZJA.

 

OK: Mówisz, że stoisz daleko od środowiska poetyckiego, jesteś też bardzo osobna w swoim pisaniu, nie wpisujesz się w trendy, modne poetyki, od początku mówisz własnym bardzo wyraźnym i odrębnym od innych językiem. Jaki jest zatem twój stosunek do wspólnotowości?

KM: Ja kocham być z ludźmi, ale nie lubię grupek, nie umiem się w tym odnaleźć, zawsze popełnię jakąś gafę, źle zrozumiem czyjeś intencje, zachowam się zbyt szczerze, zbyt spontanicznie; a jednak życie społeczne na tym polega, że każda grupa ma swoje wewnętrzne zasady i biada osobie, która ich nie czyta – to nie na moje zdrowie. Ja lubię ciepło i konkret. I lubię pisać sobą. Odnosić się do pisania innych tylko wtedy, gdy ono faktycznie mnie mocno porusza. I po prostu: dzielić się tym, w jaki sposób trawię język, którym żyję.

.

Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/sn-14665406668

Katarzyna Michalczak śń
fot. Róża Bierut
Katarzyna Michalczak
fot. Joanna Forsberg

Katarzyna Michalczak, poetka, pisarka, doktorka socjologii; jej pierwsza książka z wierszami, „Pamięć przyjęć”, zdobyła Nagrodę Główną w Konkursie im. Jacka Bierezina w 2016 oraz otrzymała pierwsze miejsce w Ogólnopolskim Konkursie Literackim im. Artura Fryza na najlepszy poetycki debiut książkowy roku 2017. Książka poetycka „Tysiąc saun” była nominowana do Nagrody KOS w 2021 roku. Jej książka z
opowiadaniami „Klub snów” otrzymała w 2020 roku nominację do Nagrody Literackiej Gdynia. Napisała też drugą książkę z opowiadaniami, „Mam na imię nie mam”. W roku 2023 Wydawnictwo Cyranka opublikowało jej auto-non-fiction „Synu, jesteś kotem” o relacji z dzieckiem w spektrum autyzmu. W październiku w Wydawnictwie J ukaże się jej trzecia książka z wierszami, „śń”. Aktualnie pisze książkę o swoim ADHD, która ukaże się w przyszłym roku w Wydawnictwie Cyranka. Jest redaktorką w „Kosmosie dla dziewczynek”. Prowadziła wiele rozmaitych zajęć. Najpierw z Zofią Bałdygą, potem z Olą Kołodziejek przez 5 lat prowadziła magazyn literacki „Drobiazgi”.

Poezja współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

PODZIEL SIĘ

Do góry