Esej 1.11.355.a
„O Menandrze i Życie, kto z was kogo naśladował”?
Arystofanes z Bizancjum, krytyk aleksandryjski.
Za co kocham Świat. Gdy nie pozwala mi brać człowieka na poważnie, gdy w procesji Samijczyków modlący się: „rozczesawszy swe włosy udawali się do świątyni Hery, okryci pięknymi szatami, muskali ziemię śnieżnymi chitonami”. Ja idę na końcu ogona, niosę koszyczek, w którym mam „trochę wina i pszenicy w celu zapewnienia sobie przychylności tubylców” i zwykle w połowie drogi zostawiam pochód. Jeśli tylko spostrzegam, że zakręt okazuje się kolejną szansą. Wygląda na taki, że niczego nie można się spodziewać, chyba, że jest się świeżo po „wędrówce dusz”. Gdy pierwszy lepszy banausos-„cebulasta głowa” zaczyna rzępolić coś o przeznaczeniu, że „żywe i martwe jest w gruncie rzeczy tym samym” a po pięciu minutach ptaszor lutuje mu na rękaw, dociera do mnie, że nie jestem aż tak religijny i muszę powspominać sobie „złoty okres cesarstwa”, żeby dojść do siebie. Wtedy dopiero „sprawy” nabierają rumieńców. Och, a jak wtedy brzmi przeciąganie struny „wolnych ludzi”, którzy jak Ateńczycy „wiedzą, jak należy postępować, ale tego nie robią”. I w kółko to samo — show „o wzniosłości” przeplatany omdleniami w domowych pantoflach podany w lekkostrawnym minutam plebam. Karuzela nastrojowych opisów piękna, które nie mogą nigdy się ziścić, są własnością pisma, tak trafia w sedno, że gdyby zaczęło to naprawdę działać, poleciałyby głowy…, co wtedy pozostałoby dla modlitwy takim duchtroterom? O Świecie rozprawiać i Światu coś planować, włączywszy jednocześnie tryb mowy pogrzebowej. Arkusz przypisów i popisów od siedmiu boleści „pouczenia za pomocą przykładu”. Doskonałe widowisko, ruchomego święta apokalipsy. Jak spokojnie znosi Świat nekropolie słów. Nigdy nie przestanie mnie to zaskakiwać, jak płowieją obrazy wiersze i rozprawy, przysięgi i skargi… twierdzenia, że ma się za wieczne na myśli, przechowywane w gablotce pamięci od kilku pokoleń. Gdy się już powiedziało „A”… i czeka się na „B” jak na procent lichwiarski, grom z jasnego nieba, na konieczność, którą bierze się na poważnie! W metakosmiach zrządzeń losu wierzyć w cud konsekwencji to jak w Wielkim Senniku Getów szukać chronologii. Ach, te przysięgi wieczności – sztuka kochania winy! Moje ulubione zdziczenie zaraz po małżeństwie i jego najcichszych próbach „budowania świata wartości” wobec krystalizującej się żywotności. Perpetuum mobile z księgi Żalów (Tristia) rozrabiaków, którym gazu nie starcza na bycie konsekwentnie dowcipnymi nawet do 30-stki. Ten człowiek arti udeis dwoi się i troi, żeby pogłębić swój stan jasnowidzenia, mądre zwierzątko o mądrości przewodnika miejskiego. Sporządza kwerendę listów pożegnalnych pt. „Od zarania dziejów” gotowych do wysyłki na nową galaktykę, żeby pokazać „nieznanym formom życia” ileśmy się nacierpieli! Ale za jakie grzechy (i to jeszcze nie jest nasze ostatnie słowo)! Odejść w wielkim stylu gramatycznego obłędu. Stąd zawsze czytanie wydawało mi się przepotworną nudą, w wieku dziecięcym, gdy miałem do wyboru Świat, bieganie po boisku, wydobywanie ze śmietnika strzępków gazetek dla dorosłych, żużlowanie kapslami po bandach z piasku albo bawienie się w wojnę, budowanie baz i strzelanie ze starannie dobranych patyków do kryjówek równie zaprawionych czytelników z innego osiedla. Najgorsze było, gdy ktoś nie potrafił uszanować zasad – jak go już zastrzeliłem, to wstawał, zamiast leżeć, aż bitwa się zakończy. Nigdy więcej takich zmartwychwstańców z trzepaka nie braliśmy już później na wojnę. Ale jak już cię zabili i leżałeś na glebie zgodnie z regulaminem umierania na niby to w napięciu pozostawania w bezruchu na linii ziemia-człowiek-powietrze, była okazja, poczuć jak Świat się nie wyczerpuje, nie rośnie, nie maleje, nie „truchleje”, a posady nie „trzeszczą”, nic się nie niszczy, nie naprawia, nie cofa ani nie starzeje, ani nie pulsuje w kosmicznej czkawce. Naprawdę szkoda było wstawać, na komendę „pobite gary”! Z drugiej strony w roju dziwactw bolączek i utyskiwań sylabistów doświadczenie przepaści między tym, co jest a tym, czego ludzie pragną, ma zwiastować o „raju utraconym”, czyli żądanie współczucia. Do dziś dość dobrze zachowały się okazy biało-lśniące mówiące o dziwo, własnymi jeszcze siłami, czego to nie ma pod zamkniętą powieką, hen hen po-za Światem (swoją drogą ciekawe jak liczy się tam kilometrówki). Ponoć są stany, gdzie w bród szczęśliwych, w których bankrutują psychologowie. Chcę to zobaczyć… Ci „szczęściarze” grzebią się żywcem, dla „tajemnicy wiekuistej” pchnięci świętym paraliżem wyzwoleni z „pasożytniczej nagłości” zachodzą doskonale w głowę. Rutilus mawiał: „przedtem przemieniane były ciała, a teraz umysły”. Odstępuje zatem każde niebo, każde na górze róże, na dole fiołki, by móc, choć na trochę „pobyć tutaj”, na tym padole łez (sic!), przyjrzeć, jak przypisują prostackim pomysłom „pełne ukrytych tajemnic znaczenia! Być może dlatego w chwilach czułości, gdy tylko padlina smakuje, ma się wrażenie, że nie można z nikim dzielić się Światem, trzeba jakoś „samemu przez to przejść”. Sam na sam „zrozumieć przemijanie”. „Zająć się sobą”, ale bez dotykanek! Zatem nieustannie wystawiać się na próbę, bo czasem myśląc o jakieś sytuacji, nie docenia się tego, co może się wydarzyć. W ostrożności i z przeczuciem, najlepszymi gwałcicielami przyszłości bierze się jak pierwszy lepszy gramatysta do tego, co nas spotyka i co? Pulsujące arcybogactwo form, niekończące się pole do twórczości, manewr okrążający libri fulgurales… studium nerwów, huragan sygnałów i sos żądz, cały ten „wyrzut” żywotności, który strąca zasiedziałych z siedzisk, otacza jak banda celujących z patyków żołnierzy – „Halt”! I nic więcej nie umieją po niemiecku, więc od razu przechodzą do czynów!; ale chwila-moment, majaczy w tle jeszcze „pośmiertna sława”, żeby nie było tak kolorowo: „oto wyłania się Capraria, wyspa wypełniona ludźmi, którzy uciekają od światła”, łajno babrzących się w niemocy maskonurów w kostniejących konstelacjach „słownych przekazów” żebrzących o moment uwagi, zatrzymania w jednej milisekundzie ustalonych pojęć przy całej symfonii świstu pędzących galaktyk… niewydolność, która nie chce być niewydolnością, na której psy można kręcić, rości sobie prawo do cnoty… superzestaw braku słów — rozpacz niewydymek, którzy „uczynili sobie wypoczynek tak uciążliwym, że dzięki niemu kochają znój”, którzy nie mogą znaleźć sobie miejsca w Świecie, bo Świat to nie „miejsce”… Życie to nie „czas” a istnienie to nie „bycie”… sznyt podziemnych matołów z Dem Eupolisa, pocieszający się „wolnością słowa”, z którego wstyd byłoby zrobić metafory a co dopiero prawdę. Przełamuję jednak z bólem serca nieufność „moję” do człowieka symbolicznego „butnego Kampańczyka” do jego „życia po kryjomu” w mistrzostwie języka, która zajmuje nieomal zwykle plus minus połowę tekstu aż do odechcenia. Człowiek też Świat w końcu. Letnia Improwizacja (swoją drogą ładne imię dla dziewczynki) – generator przyczyn. Klakier cudów-niewidów, który na Życiu zęby pozjadał i nie ma zwykle czym dogryzać, znosi spokojnie rolę „malarza cieniów”, jak seryjna ofiara przeżywa „przełom wewnętrzny za przełomem wewnętrznym” a Świat ani drgnie. A jego rząd dusz, sekretne „żądło polityczne”, gdy w tych ostrożnych kroczkach „ewangelii żółwia” gubi spontaniczność, dominację, męskość i nieobliczalność, ostatnią córkę nieślubną z małżeństwa serca i rozumu wyrzeka się Świata dla czystego sumienia. Jego kryjówka sensów, która „z rąk nie wypuszcza pism Numeniosa” i z wrodzonej zachowawczości przyssana do obfitujących w oczekiwane „a nie mówiłem” podtekstów żąda uniesienia. To najdziwniejsza erekcja „niedająca po sobie poznać”. Choć przypomina mi trochę moją ulubioną pozycję seksualną „do góry nogami”, klasyczne 69, odpał à la Klemens Aleksandryjski twierdzący, że jedynobóstwiak „dał Hellenom filozofię helleńską” w nowym opakowaniu. W takim wypadku jak Belloca „pytasz na wyczerpaniu skraju:-Czy coś innego tu podają”. Słowem to jak świątynią-ziemianką przed Światem kamienienie na szaniec, szorowanie po powierzchni. Instruktaż jak nie potknąć się o własną girę, która „stąpa po marzeniach”, jedocześnie apel o twarde stąpanie po ziemi, niezły kosmos. Choć to nieprzyjemny rodzaj zatwardzenia, ostatecznie nabiera się powagi… wytrzymałości na Świat, tak, że „idzie jakoś przez to wszystko przejść”. Mam i ja swojego pancernika na języku, swój uniwersalnik: przedłużam prenumeratę na ludzką wyobraźnię… niech przemówi mi od czasu do czasu do rozumu. I tak niepostrzeżenie zapadły ciemności egipskie, a raczej późne popołudnie o morfologii zmroku. Zauważam, że zakręt był małym skrótem, dołączam po kryjomu ponownie do pompe. Akurat śpiewają linijkę z Terpandra: „[…] tam, gdzie kwitnie włócznia młodzieży i Muza dźwięczna króluje, i Dike szerkouliczna, pięknych pomocnica czynów […]”. Dalej już nie rozumiem, bo skupiam się na samej melodii. Nawet nie zauważono, że mnie nie było. Podnoszę gałązkę i macham nią dookoła jakbym pozdrawiał otoczenie „[Niechaj] Dionizos wesoły pomnoży siedziby drzew, święty blask jesieni”.
Płaczę nad tobą kobieto
gdy wzniosłość, trwonisz, używając do bliższego
przypatrywania się niebu,
w nadziei, że podstawy świętego spokoju wytrzymają
nieprzerwany los, gdzie kładziesz nacisk na skonfiskowane
prosto z mostu dobra i zła, i może „coś się jeszcze da z nich zrobić”;
ze Świata „pod ręką”, z którego zwykle robię się zakochany
wznosiłem Ci ołtarze a później ze wstydem je niszczyłem
bo uznawałem, że cud nie potrzebuje przystani
gdy w posadach, tętni kawalkada żywiołów
tempo cierpliwych Bogów
domino czułości;
chwytam twoją spódnicę jak ostatnią rzecz, która może mi wytrzeć łzy –
ciężkie skarby cierpienia, robię wszystko, by nie spadły,
by nie kaleczyć ziemi:
lecz twoja spódnica jest mokra,
gdy błyszczą przezroczystością zdolną jak lupa
wypalać inicjały sumienia na Niepowtarzalnym;
i zaczyna ci się nawet palić pod nogami
stos z tego Świata, podłożony od niechcenia na piekło
w którym wypalasz uczucia, z wielkiego mi halo
na ciała stające się słowami –
o krok od serca mojej męskości
niezdolnego brać cię bez podniecenia;
byśmy spalili się ze wstydu.
brakuje ci tylko gałęzi, na której siedzimy