Kroatenstraße[i].
Ad Stella Maris.
2016
Nad dachami latały mewy. Dwa wielkie białe ptaki cięły skrzydłami zgęstniały błękit, zawisły nad śródmieściem, skąpanym w złotych promieniach słońca. Złota gałąź laurowa w rękach brązowej postaci Geniusza nad tympanonem, wieńczącym fronton Opery, lśniła w promieniach słonecznych, rzucając blaski niczym latarnia morska. Ptaki nadleciały skądś znad dachów Starego Miasta i skierowały się na południowy zachód. Tonące w porannym słońcu, walczącym z lekko unoszącą się mgłą, miasto niespiesznie ruszyło w swój codzienny pochód.
Stali na skrzyżowaniu ulic staromiejskich, mając przed oczyma herb miasta, wykuty w kamieniu — w wykuszu, umieszczonym w narożniku renesansowej kamienicy naprzeciwko. Dumny lew, stojący na tylnych łapach, wsparty przednimi o mury miejskie w otwartej bramie.
Ludzie nieśpiesznie sunęli po wyślizganych kamieniach bruku i płytach chodników, tłumek weekendowiczów kłębił się nieco dalej obok popularnego zakładu słynącego ze swoich wyrobów czekoladowych, inni spacerowicze z kolei robili sobie selfie z pomnikiem Leopolda von Sacher Masocha, dziewczyny chichotały i stroiły miny. Ciemne okulary, koszulki z krótkim rękawem, krótkie spodenki, sandały, zwiewne kolorowe sukienki, plażowe torby przez ramię i papierowe pakunki z pamiątkami w spoconych dłoniach. Złote przedpołudnie leniwego, rozkręcającego się sobotniego dnia w Starym Mieście.
Pierwsze akordy muzyki wypełniły wąską przestrzeń korytarza, tworzonego przez średniowieczną uliczkę między kamienicami. – Dobra akustyka, pochwalił Muzyk, podkręcając struny gitary w ton kamertonu.
– Tak jest, osobliwie przy tej ścianie, dodał Perkusista. Głucha ściana kamienicy na rogu ulic Serbskiej i Starożydowskiej – naprzeciwko butikowego hoteliku — rzeczywiście stanowiła doskonały naturalny rezonator dźwięków, które odbijały się echem od ścian kamienic i roznosiły się ponad całym niewielkim skrzyżowaniem. Od kawiarnianego ogródka naprzeciw czekoladowej kamienicy po prawej (i nawet dalej, aż po budynek z imponującymi kontraforsami, którego narożna część wychodziła już na ulicę Ruską, a po tej samej stronie, co zakład z czekoladą, prezentował się nieco dziwacznie bankomat, osłonięty metalowymi gratami i wyglądający wyjątkowo groteskowo na tle średniowiecznych murów) — poprzez hotelik po lewej, i dalej w kierunku osobliwego reliktu z minionej epoki – baru z kurczakami z rożna, który niewzruszenie przetrwał wszystkie liftingi i zmiany w komercyjnym wizerunku ulicy, zachodzące tu w ciągu ostatnich dwudziestu lat.
Full stop. To samo miasto sprzed dwudziestu lat.
Migawka z otchłani pamięci. Ciemny wieczór wczesną jesienią. Ulica jest całkowicie pusta i niemal zupełnie ciemna – gdzieś w oddali migocze samotne żółtawe światło jedynej czynnej latarni. Przybytki, stanowiące niemal jedyną atrakcję ulicy, czyli kurczaki z rożna razem ze swojskim barem dla stałych bywalców tuż obok – są już zamknięte, stali bywalcy przenieśli się w inne, bardziej tajemne i swojskie miejsca, chowające się w zaułkach, po katach ciemnych podwórzy-studni — w przejścia ark, klatki schodowe, zatęchłe, wilgotne bramy, wszystkie te zakamarki tajemnego labiryntu śródmieścia. W jedynej knajpie, która akurat jest otwarta, pretensjonalnej i tandetnej jednocześnie, grono nastolatków obchodzi czyjeś urodziny w swoim gronie. Ciszę ulicy zakłócają jedynie przeraźliwe dźwięki zgrzytu tramwajów na zwrotnicy, o stare, pamiętające jeszcze czasy Austrii szyny oraz dolatująca z plastykowych głośników kawiarni równie plastykowa muzyka. Happy Nation…
Laudate omnes gentes laudate
Magnificat en secula
Et anima mea laudate
Magnificat en secuala
Gitarowe akordy w połączeniu z rytmiką uderzeń i śpiewem Muzyka odbijały się od frontonów kamienic. W drzwiach hoteliku naprzeciwko stanęła recepcjonistka, z zaciekawieniem przysłuchując się piosence.
Niezrozumiałe dla nikogo z przechodniów słowa piosenki roznosiły się dookoła.
Laivai nutols, krantai nutols,
Tik aš ir tu vienui vieni per jūrą plauks,
Laivai nutols, krantai nutols,
Tik aš ir tu, vaikai basi sugrįžtant lauks…
Wielkie białe promy pasażerskie przemierzały Bałtyk gdzieś daleko na północy, a tymczasem…
***
Oddalająca się perspektywa śródmieścia, słowa piosenki, które wiatr niósł w otwarte morze, poprzez ulice prowadzące w kierunku portu, statki kołysały się na łagodnych ciepłych falach Adriatyku, nad żaglami jachtów, zacumowanych w marinie, latały mewy, krzycząc przeraźliwie. Lekka morska bryza poruszała liśćmi palm na nadbrzeżnej promenadzie, łodzie zacumowane w marinie lekko uderzały burtami o siebie i nadbrzeże, pluskot wody w basenie portowym oraz skrzyp masztowania, ożaglowania i innych elementów takielażu oraz suche turkotanie żagli jachtów, doprawione krzykiem mew współtworzyło melodię nadmorskiego miasta.
Rybacy wyciągali z łodzi sieci z poranną zdobyczą darów morza, przeznaczoną na targ. Mieszczanie i turyści przechadzali się wzdłuż Corso i łowili rozbrzmiewające wśród kamienic, odbijające się od błyszczących, wytartych przez czas i miliony kroków płyt chodnika piosenki grajków ulicznych, przybyłych skądś daleko z północy. Śpiewali w niezrozumiałych, niesłowiańskich języku, i nie był to nawet węgierski.
Lavograd na Moru, prastara stolica średniowiecznego królestwa Białych Chorwatów żył swoim codziennym, współczesnym, zwyczajnym życiem.
Był szczyt sezonu, ciemne okulary, białe koszulki z krótkim rękawem, spodenki, sandały, zwiewne sukienki, torby plażowe przez ramię i papierowe pakunki z pamiątkami w spoconych dłoniach. Pachniało morzem i świeżo mieloną kawą, jej aromat unosił się z licznych kawiarenek, kawa po wiedeńsku, po turecku, po włosku. Kelnerzy zwinnymi ruchami otwierali wielkie, szerokie, kolorowe parasole, rozstawiali stoliki, krzesła. Jermenska ulica była niemal doszczętnie wypełniona parasolami ogródkowymi, stolikami i krzesłami, popularna galeria artystyczna, która ją zamykała od północnego wschodu, na dachu kamienicy, w której się znajdowała, miała ustawioną drabinę, wygiętą nieco w łuk, odcinającą się wyraźnie na tle lazurowego nieba, do którego właśnie prowadziła. Z pobliskiego placu o nazwie Dominikanski Trg tuż obok, dolatywały dźwięki „Stairways to heaven”, męczone na gitarze akustycznej przez długowłosego grajka ulicznego, ubranego (pomimo upału) w dżinsową kurtkę bez rękawów oraz stare wojskowe glany o różnokolorowych sznurowadłach. Pod kurtką miał wyblakłą koszulkę T-shirt z napisem „Odi profanum vulgus”. W oczach muzykanta jednak nie było ani nienawiści, ani pogardy, a jedynie znużenie. Poranne, post-wczorajsze znużenie (długa ciepła noc, migocące światła jachtów w porcie i jaskrawe gwiazdy na niskim, ciemnym, bezdennym niebie, kolejka piw w knajpie „Visok Dvorac”, i rakija, travaonica i loza, oraz kolejka šljivovicy i jaskrawe poranne słońce, oślepiające i bijące wprost w oczy rano na nadbrzeżu, i krzyki mew i bryza, i… wiele innych rzeczy, które pozostały po tamtej stronie nocy). Byłby jednak w stanie pokonać to znużenie, potrzebował jedynie odrobiny zrozumienia ze strony przechodniów, najlepiej znajdującego wyraz we wsparciu w postaci kilku zmiętych banknotów, w ilości wystarczającej na pożywne śniadanie i piwo. Hvala vam, dragi moj. Hvala lijepa.
Dla nowoprzybyłych do miasta weekendowiczów wszystko tu wyglądało wspaniale i niezwykle, zadzierali głowy w górę, oglądali kamienice i palazza, gapili się na stiukowe rzeźby na frontonach, które przedstawiały czy to znaki Zodiaku, czy też Cztery Pory Roku, czy renesansowe twarze, czy fantastyczne zwierzęta.
Śródziemnomorski klimat w połączeniu z renesansową architekturą i odczuwalną obecnością Morza tuż obok, za rogiem, za pierzeją kamienic, za tym cienistym i ciasnym podwórkiem, za tymi starymi, dotkniętymi szlachetną patyną zmurszałej zieleni murami, podpartymi kontraforsami. Dopadnięci przez fale gorąca i żaru lejącego się z nieba, szczodrze posyłanego na bruk tego miasta przez promienie złocistego słońca, przechodnie siadali zmęczeni w cieniu, rzucanym przez wielkie kolorowe parasole, zamawiali pizzę Quatro Staggioni i kawę, i sok, i wodę mineralną, i piwo, i sałatkę szopską, i chłodnik litewski, i burek, i czebureki, i pierogi, i barszcz, i bigos, i żurek, i čevapi, i tuńczyka z grilla, i kurczaka z rożna i scampi – i co tam się dało jeszcze. Dopiero po tym oddychali z ulgą, przeglądali zdjęcia w aparatach, tabletach i komórkach, – zobacz, a tu dopiero ujęcie, co? – łapali drugi oddech, przeglądali nabyte pamiątki i rozglądali się dookoła z nowym, żywym błyskiem w oku. Miało się nieodparte wrażenie, że tuż za rogiem Jermeńskiej jest morze, dosłownie wiało stamtąd morskim wiatrem, kilka rybitw, siedzących na dachach kamienic, hałaśliwie trzepotało skrzydłami i przyglądało się życiu na dole ciekawsko.
Za rogiem zaś, po przejściu przez ciszę i głęboki, fioletowy cień podwórzy lub – inną trasą – przez gwar i skwar słonecznej ulicy (Sunčana strana ulice, pamiętaj przechodniu, trzeba zawsze trzymać się słonecznej strony ulicy) powoli wyłaniał się Veliki Trg, ze wszystkimi swoimi wspaniałymi włoskimi kamienicami, fontannami, ozdobionymi postaciami antycznych bogów w narożnikach i potężnym gmachem Ratusza pośrodku, wysoka wieża którego, w stylu naśladującym florencki lub boloński renesans, dominowała nad miastem. Zegar na wieży właśnie wybijał południe. Dookoła wieży krążyło rozmaite ptactwo morskie, pod wieżą były poustawiane stragany, naganiacze biur podróży nawoływali klientów – wycieczki łodzią, bardzo tanio, Visok Dvorac, wspaniałe widoki, podziemne galerie, niezapomniane wrażenia, wędrówka dachami, tylko u nas, miasto z lotu ptaka, trasa winna, nowość sezonu, szlak piwny, najlepsze gatunki, grobowce królów białochorwackich, tajemnice benedyktynów i dominikanów, apteka-muzeum i tajemne receptury alchemików, Mostek Pocałunków nad Pltvą, najlepsze plaże półwyspu Kamenljetac.
Na rogu placu stał Malarz. Miał rozłożony szkicownik. Na szkicowniku miał lekko, ołówkiem zaznaczone kontury wież i kopuł, które składały się na sylwetkę miasta. Na innym, odłożonym w stronę, arkuszu widniały palmy i mewy. Na kolejnym zaś — zieleń, błękit i biel, akwamaryna, obłoki, słońce i przedsmak wysp za horyzontem. Inne płótno przedstawiało poczet królów białochorwackich, w majestacie i chwale, korony, berła, gronostaje, mury niezdobytych nigdy przez nieprzyjaciela zamków, szachownice, czerwień i biel, błękit i złoto, a tuż obok – wielki obraz przedstawiający dojście Białochorwatów nad Adriatyk. Długa podróż i wszystkie jej trudy już minęły, teraz wielcy wodzowie i bohaterowie mogą spokojnie spocząć i sięgać wzrokiem hen za horyzont, ślizgać się nim po łagodnych falach ciepłego południowego morza — i pozwolić promieniom słonecznym rzucać odblaski z ich błyszczącej zbroi. Zostawili za sobą praojczyznę, zaśnieżone szczyty Karpat, stepy puszty i rzeki doliny Panońskiej, góry Bałkanów — i teraz są tu, w nowej, pięknej ojczyźnie.
Lijepa naša domovina…
Przy rzeźbie Amfitryty tymczasem grała na lutni młoda dziewczyna, zgrabnie przebierała palcami struny i śpiewała o morzu, wiecznej miłości i dalekich horyzontach. Delikatne dźwięki lutni wabiły wielu przechodniów, którzy przystawali na chwilę, słuchali szlachetnej melodii i czułych słów ballady, w których czuć było zew podróży, obrazy odległych zamorskich krain, szum fal, radość, tęsknotę i marzenia, połączone z morską pianą i świeżą bryzą. Uśmiechnięta morska boginka, władczyni morskich fal, zrodzona z piany, stała piękna, niewzruszona i tajemnicza, nieruchomo, z ręką uniesioną w geście pełnym gracji i wdzięku, perły lśniły w koronie z muszli w upiętych wysoko włosach, u stóp jej spokojnie i cicho szumiała fontanna.
Po drugiej strony placu, wzdłuż bryły gmachu Ratusza powoli, bez pośpiechu i z dostojeństwem przejeżdżały tramwaje, dzwoniły wesoło, zgrzytały na zwrotnicy w narożnikach placu. Pasażerowie przez szyby wagonów spoglądali w stronę kamienicy Massarich, dawnej siedziby konsulów potężnej Najjaśniejszej Republiki wyspiarskiej. Skrzydlaty Lew nad portalem wejściowym dumnie opierał łapę o otwartą księgę i zagadkowo mrużył kocie oczy. Cały majestat Serenissimej mieścił się w tym niewielkim symbolu na frontonie skromnego pallazza.
Przy fontannie Neptuna właśnie odbywała się pantomima, kilku aktorów umiejętnie odgrywało scenki z commedia dell’arte, Colombina dramatycznie załamywała ręce, Capitano wznosił oczy ku niebu, Pantalone toczył zaciekły spór z Dottore, widzowie śmiali się wesoło i bili brawa. Leciały monety, fruwały lekko banknoty, co niektórzy biedniejsi gapiowie rzucali figi, jabłka, gruszki, winogrona, banany i czarne soczyste czereśnie, które rosły czemuś tylko na wzgórzach w okolicach Miasta.
Tłumik gapiów, który wianuszkiem otaczał fontannę, wibrował, wchłaniał w siebie kolejne fale przechodniów, nadciągających od strony Ratusza, pasażu Andriollego i zachodniej pierzei Wielkiego Trgu. Tłumy nadchodziły, przystawały na chwilę, i sunęły dalej, pełni wrażeń od dawnej włoskiej komedii, ludzie odchodzili w kierunku Katedry (obok znajdowała się kaplica, ufundowana przez słynny ród kupiecki pochodzenia węgierskiego, którego prekursor niegdyś przybył do Miasta razem z królem Kolomanem, z okazji jego koronacji) – żeby następnie rozpłynąć się dalej w ludzkiej masie sunącej ulicą Bijelohrvatską. Część ludzi zmierzała w kierunku Wiekiego Trgu, żeby dalej wyjść na Corzo, promenadą wzdłuż Pltvy dojść do pięknego gmachu Opery, i dalej – do portu oraz plaż Kamenljetskich. Inni z kolei udawali się w przeciwnym kierunku – na targ w pobliżu placu Kralja Danila, gdzie można było nabyć owoce morza, świeże ryby, owoce i warzywa, a tuż obok – przez ogrody Samostanske klaszoru Bernardynów, ulicę Różaną (przez niektórych złośliwców zwaną też Różańcową) można było dotrzeć do cichej, dawnej dzielnicy żydowskiej.
Fori Pecorum Platea. Tak oznajmiał wytarty napis, wyryty w ciepłym, nagrzanym południowym słońcem kamieniu narożnym kamiennicy, za rogiem zaś była ukryta cicha ulica, krzyżująca się ze Starožidovską.
Słoneczny dzień zapowiadał się całkiem nieźle.
***
1942
Jakub Sabljak, urodzony w mieście Biograd na moru, lecz od lat zamieszkały we Lwowie, syn weterana Wielkiej wojny (sam pamiętał ją dobrze, choć z perspektywy raczej dziecka, niż dorosłego, jakim chciał się wydawać sobie wówczas, będąc uczniem gimnazjum), wyszedł z bramy kamiennicy na Gródeckiej, spojrzał na niebo, na którym słońce z trudem przebijało się zza chmur, rzucił spojrzenie na wzgórze świętojurskie z dominującą katedrą greckokatolicką – i w biegu wskoczył do tramwaju, który wspinał się Gródecką w górę, gdzie widniały ostre szaro-brązowe szpile św. Elżbiety, przypominające nieco wieże katedry na Kaptolu w Zagrzebiu, które oglądał na widokówkach w kolekcji ojca. Przy kościele Elżbiety szybko przesiadł się na kolejny tramwaj, sunący w kierunku ulicy Sapiehy.
Tramwaj właśnie jechał z dworca kolejowego i był wypełniony po brzegi, jacyś cywilni podróżni z walizkami, torbami, koszami i tobołkami bojaźliwie spoglądali na żołnierzy Wehrmachtu w szarozielonych mundurach. Na narożnikach mijanych budynków właśnie — z niemiecką precyzją — zmieniano tabliczki z nazwami ulic – polskie nazwy zastępowano niemieckimi. Nowe nazwy zapisane były gotycką czcionką. Pomimo niespodziewanego zjawienia się języka niemieckiego na ulicach, uczucia powrotu do starej Austrii – tej schwarzgelberskiej, sprzed Wielkiej wojny, nie było. Ta nowa wojna, w której samym środku znalazło się miasto, była inna – zmieniały się wojska, mundury i czerwone flagi – te z sierpem i młotem oraz dziwacznym czarnym przełamanym krzyżem pośrodku – niepostrzeżenie, lecz stanowczo zmieniało się również oblicze miasta. Oblicza, do którego miasto już zwykło, doszło do ładu po burzliwych wydarzeniach lat 1914-1918 i następujących po nich 1918-1920.
Bernardyński mijam plac, idzie jakiś graf... Jakub w myślach zanucił starą, popularną niegdyś piosenkę.
Wesołe lwowskie dni, gdje ste? Zamiast rzeczonego grafa plac przemierzał patrol żandarmerii w pełnym ekwipunku. Sierżant wyprężył się na widok mijanego Sturmbannfuehrera w czarnym mundurze i wypolerowanych na glanc oficerkach, zasalutował.
Sabljak skręcił czym prędzej w ulicę Serbską, chowając do lewej kieszeni niewielki pakunek, nabyty na targu Halickim, zawinięty w starą gazetę. Szpalta w języku niemieckim, w oczy rzuciły się wielkie litery nagłówku „Unabhängiger Staat Kroatien mit zusammen mit seinem Führer Ante Pavelić..“
Szparkim krokiem udał się w kierunku Rynku.
Na rogu Serbskiej i Starożydowskiej stał starszy pan, na chodniku przed nim leżała rzucona niedbale wyświechtana i wyblakła austriacka czapka wojskowa z czasów monarchii, w miejscu kokardy z cesarskim bączkiem widniał cień – fragment niewypłowiałej ciemnej tkaniny, brak było jednego guzika, a daszek było lekko pęknięty pośrodku. W czapce leżało kilka drobnych.
Człowiek nie miał nogi, opierał się o drewnianą kulę, stał lekko przysłonięty do muru, o który opierał się plecami. Do ust przyciskał harmonijkę i grał.
Jakub przystanął przy nim na chwilę. Dawno słyszana melodia. Przypominał sobie słowa, które wywoływała z pamięci melodia.
W dzień deszczowy i ponury, z Cytadeli idą z góry, szeregami lwowskie dzieci idą tułać się po świecie..
Niezbyt liczni przechodnie rzucali drobne pieniądze do czapki, lecz rzadko który się zatrzymywał, chociaż jakiś starszy pan przystanął na chwilę i nawet zasalutował do swojego całkiem cywilnego kapelusza.
Ukończywszy „Marsz lwowskich dzieci“, weteran odsapnął, nabrał tchu w płuca i wydobył z harmonijki dźwięki „Prinz Eugen der edle Ritter…“ – widocznie licząc na niemieckich żołnierzy, lecz najwyraźniej Austriaków wśród nich było niewielu lub wcale, w każdym razie mijali go obojętnie i na melodię żaden nie zareagował.
Odpoczął chwilę, ponownie nabrał powietrza i zagrał kolejną melodię.
Sabljak słuchał i poznawał melodię. Dawno słyszaną i niemal zapomnianą.
Ale jednak.
Lijepa Naša Domovino,
Oj junačka zemljo mila
Stare slave djedovino
Da bi vazda sretna bila
Rozejrzał się dookoła. Przechodniów wciąż było niewielu, zza chmur wciąż przedzierało się słońce, coraz śmielej, widocznie nie potrzebowało aussweisu na swoją działalność astronomiczną od nowego komendanta miasta.
Od strony Rynku nadeszli dwaj robotnicy, przeklinając w bałaku, jeden niósł drabinę składaną, drugi skrzynkę z narzędziami i jakąś ciężką torbę na ramieniu.
Na skrzyżowaniu, przy którym stał stary żołnierz z harmonijką, ustawili drabinę (ta nich ci chulera weźmi, Jóźku, tuman frańcuwaty z ciebi, ta gdziż ty stawisz, ślepi przetrzyj).
Sinje more svijetu reci,
Da svoj narod Hrvat ljubi…
Stary weteran zwrócił uwagę na Sabljaka, stojącego ledwie parę kroków przed nim, mrugnął porozumiewawczo do Jakuba, nie przestając grać.
Wspomnienia z dzieciństwa nagle ogarnęły Sabljaka. Przypomniał sobie zupełnie wyraźnie szum fal Adriatyku i muszle, które zbierał na kamienistej plaży, a także okrągłe otoczaki, z których układał różne wzory i słowa na piasku. Bicie dzwonu na wieży zegarowej w stylu gotyku wenetyjskiego. Słońce w zenicie. I później – palmy w parku Stryjskim. Komin fabryczny na Kleparowie, widziany z balkonu w mgliste i słoneczne poranki, tuż po przebudzeniu. Czasami fantazja przeistaczała mu ten komin w latarnię morską i balkon kamienicy czynszowej zamieniała w mostek kapitański na pokładzie statku, który rozcinał dziobem fale mórz południowych i na pełnych żaglach mknął ku nowym przygodom, wspaniałym portom, tajemniczym wyspom, pełnym ukrytych skarbów…
-Ta pudyj ży ty młutek, Jóźku, ta gdzi ty si gapisz, chulera..
Kolega Józka wgramolił się na drabinę i majstrował przy tabliczce z nazwą ulicy, która była przymocowana do ściany kamienicy na rogu, przeklinając przy tym po cichu niemiłosiernie.
W końcu, po kilku nieudanych próbach, licznych przekleństwach i kolejnych apelacji do sumienia Jóźka, stara tabliczka została zdjęta, spadając z blaszanym dźwiękiem na bruk uliczny.
CK weteran dogrywał tymczasem ostatnie akordy hymnu.
Dok mu njive sunce grije,
Dok mu hrašće bura vije,
Dok mu mrtve grobak krije,
Dok mu živo srce bije!
Sabljak ukłonił się i włożył do czapki jakieś drobne.
Smagany nadleciałem podmuchem wiatru i przytrzymując poły palta, odszedł w kierunku Rynku.
Na rogu ulicy Serbskiej i Rynku widniała już nowa tabliczka. Józek z kolegą już zdążyli ją tu wymienić.
Jakub Sabljak ze zdziwieniem przeczytał litery wypisane gotycką czcionką:
„Kroatenstraße“
Zegar na wieży Ratusza wybił południe.
***
[i] W maju 1942 roku okupacyjna administracja Generalnego Gubernatorstwa III Rzeszy przeprowadziła zmianę nazw ulic we Lwowie. W wyniku tego jedna z ulic w historycznej zabudowie Starego miasta zmieniła nazwę z Serbskiej na Chorwacką (Kroatenstrasse). Widocznie miało to na celu podkreślenie sojuszu III Rzeszy z tzw. Niezależnym Państwem Chorwackim, proklamowanego przez przywódcę Ustaszów Ante Pavelicia w kwietniu 1941 r.
Nikodem Szczygłowski (rocznik 1978).
Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Początkujący pisarz i eseista. Tłumacz, biegle włada m.in. litewskim, słoweńskim, ukraińskim i czeskim. Studiował słowenistykę na Uniwersytecie w Lublanie. Podróżnik, źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany.
Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Literatūra ir menas“ (Litwa) oraz zachodnioukraińskim portalem Zbruč (zbruc.eu) ze Lwowa, gdzie ukazuje się jego teksty i tłumaczenia. Obecnie mieszka w Wilnie.