Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Miasto
Marcin Dymalski

 

Minstrel opiera się o balustradę, chłodny kamień przynosi mu ukojenie. Zawodowy blask zniknął za przymkniętymi powiekami; chwila odpoczynku od śpiewu jest chwilą odpoczynku od fałszu. Instrument leży porzucony na podłodze. Za każdym razem coraz trudniej jest ująć go z powrotem w dłonie. Tuż obok, za załomem muru, toczy się codzienne życie.

Twórca tego obrazu nie namalował go na zamówienie, lecz z natury, prawdopodobnie własnej. Jego żywot był krótki i intensywny, i trudno wyobrazić sobie lepsze miejsce ekspozycji „Minstrela” niż zamek z pięcioma masywnymi wieżami, wzniesiony na brzegu zatoki przez króla o nieposkromionej ambicji, w Mieście, którego obywatele do dziś słyną z gorącej krwi.

Dzieje Miasta to w końcu wielowiekowy festiwal szaleństwa, zdrady, wyzysku, niegodziwości i niezliczonych gwałtownych śmierci. Nic dziwnego, że ludzie smakują tu życie, a zarazem gotowi są zapalić się w jednej chwili. Mieszkańcy tej ziemi zwykli mawiać, że królestwo jest do wynajęcia z całym urządzeniem. I historia nie poskąpiła mu gorliwych najemców.

Łatwo więc zrozumieć, dlaczego zapanował tu i wciąż nie do końca wywietrzał klimat permanentnej, usankcjonowanej tymczasowości, na której gruncie nie zdołała się wytworzyć jednolita szkoła malarska. Jako człowiek ponowoczesny znakomicie się w tej atmosferze odnajduję, niepewny jutra i niepewny wczoraj.

Według średniowiecznej legendy Miasto założył dysponujący magiczną mocą Wergiliusz. Z jej pomocą miał na tym terenie wytępić komary i uczynił to tak skutecznie, że mieszkańcy Miasta po dziś dzień wolni są od ich dokuczliwego towarzystwa. Swemu dobroczyńcy zrewanżowali się jednak niezbyt pięknie, pod koniec ubiegłego stulecia dewastując jego rzekomy grób i dekorując go ekskrementami.

Są w Europie miasta ładniejsze i z pewnością są miasta czyściejsze; a jednak to właśnie tutaj podróżny czuje się od pierwszej chwili swobodnie niczym w domu, gotów z miejsca założyć kapcie. Może to przez powinowactwo Miasta ze światem antycznym, z którym sam, zapewne mocno na wyrost, odczuwam jakiś rodzaj więzi.

A równolegle z tym wrażeniem pojawia się we mnie uczucie własnej niedookreśloności, jakbym nie był jeszcze mną, tylko kimś innym, a może po prostu Nikim. Nie ma to nic wspólnego z roztopieniem się w imponującym rzeczywiście tłumie; przeciwnie, tłum działa jak zwierciadło. Może nie bez powodu rosyjski erudyta twierdzi, że dla przybysza z północy wkroczenie do tej krainy jest niczym zaczerpnięcie wody letejskiej, a polski wtóruje mu, nazywając tę ziemię czarodziejską.

Łatwo jest przepaść w wąskich, niewiarygodnie zaśmieconych uliczkach, na których mimo zakazu trwa uporczywy ruch kołowy bez najmniejszego poszanowania dla życia ludzkiego, wśród psich kup niesprzątanych, nawarstwiajacych się i przywodzących na myśl pouczenia księdza Baki.

Ten lepki od brudu bruk sprawia wrażenie, że chce przechodnia zatrzymać, zniewolić; i faktycznie taktyka ta przynosi zamierzony skutek, bo z niejednoznacznego czaru Miasta trudno się otrząsnąć, nawet gdy niespieszny lecz niewierny przechodzień zdoła je już opuścić i powrócić w rodzinne strony.

Nocuję w tym samym hotelu, w którym Henryk Sienkiewicz z mozołem pisał „Quo Vadis”. Czas z całą trójką obszedł się równie okrutnie i nie mogę się łudzić, że dla mnie znajdzie więcej łaski. Tuż za rogiem schronienie znalazł przez pewien czas Słowacki, dla którego to surowe bóstwo nie było wcale bardziej litościwe.

Wychodzę na balkon; przy fortecy naprzeciw ludzie w różnym stopniu roznegliżowania spokojnie moczą się w zatoce. Tylko dwóch siłaczy mocuje się przy brzegu z narastającym zacięciem. Gdy dobiega mnie niesione przez wodę twarde, najbardziej kosmopolityczne z polskich słów, pocieszony wracam do pokoju. W galopującym świecie gotów jestem przyjąć za dobrą monetę nawet najmarniejszą namiastkę stałości.

Nieco dalej majaczy charakterystyczny zarys wyspy, na której pewien szwedzki doktor ze skłonnością do mitomanii postanowił kiedyś znaleźć swój raj na ziemi. Dziś w szczycie sezonu domniemany raj zadeptywany jest z determinacją istotnie godną spraw ostatecznych.

Po promenadzie przechadzają się panie w rozmaitym wieku, bardzo urodziwe i bardzo nie. Zupełnie jak w „La Passatelli” Rogera Vaillanda, toczy się tu pradawna gra. Błyszczą włosy, błyszczą oczy, błyszczą zęby. Stopy graczy ledwie muskają bruk. Lecz moje stopy jak na złość zdają się być przytwierdzone do podłoża.

Nieuważny obserwator mógłby dojść do wniosku, że śniadych sprzedawców tandety nękają bez potrzeby ramiona władzy w błyszczących pojazdach z emblematami Guardia di Finanza czy Polizia Municipale. Wnikliwy podróżny dostrzeże jednak opartą na wielowiekowej mądrości homeostazę tego systemu, w którym wyłączenie lampek przy straganach na kółkach wraz z jednoczesnym oddaniem ich we władzę demona ruchu czyni je niewidzialnymi, manifestując zarazem wystarczający ładunek szacunku wobec munduru. Tajemną sztuką wykonane generatory baniek mydlanych pozostają w ten sposób bezpieczne od groźby konfiskaty.

W Mieście panują zresztą dwie równolegle władze, spośród których ta nieoficjalna jest znacznie lepiej zorganizowana. I właśnie dlatego ramiona tej oficjalnej tak bardzo starają się być widoczne, że zdają się liczne niczym – poprzez lustrzane odbicie – u ośmiornicy. Mimo zamiłowania do tradycji, mieszkańcy półwyspu zdołali więc sobie jednak przyswoić jedną z największych zdobyczy nowoczesnej cywilizacji, czyli zasadę, że pozory są ważniejsze od rzeczywistości.

Większość kościołów dostępna jest dla wszystkich chętnych; inne pozostają zamknięte na głucho, z dachami porosłymi bujną roślinnością, nasuwając nieco egzotyczne skojarzenie ze Lwówkiem Śląskim. Tylko proboszcz od Świętej Łucji wykazuje się podziwu godną operatywnością, a wciśnięty między większą zabudowę kościółek prezentuje cykl życia w soczewce i oszałamiającym przyspieszeniu. Liczba ślubów równoważy liczbę pogrzebów, ale delikatność, z jaką pan młody bierze na ręce swą wybrankę, nijak nie odpowiada brutalnej sile, z jaką żałobnicy zarzucają sobie trumnę na ramiona.

Zafascynowany tym taśmowym spektaklem lokuję się w restauracji naprzeciw, na przekór udokumentowanemu zamiłowaniu Casanovy do miejscowego makaronu uparcie racząc się pizzą.

Nasz charakter narodowy nieuchronnie się zmienia, z każdym rokiem czynimy ustępstwa na rzecz cywilizacji pośpiechu. Tymczasem południowy duch trzyma się mocno. Tutaj piętra w kamienicach wciąż mają swoich patronów, podobnie jak każda taksówka. Z lotniska do hotelu dotarłem szczęśliwie dzięki wstawiennictwu ojca Pio, bardzo popularnego w tych stronach ze względu na miejscowy rodowód. Sam taksówkarz czcił jednak także pomniejsze bóstwa, obok świętego obrazka znalazło się zatem miejsce dla dyskretnych podobizn Rogera Watersa oraz Davida Gilmoura.

Bo właśnie mimo jednoznacznie katolickiego stosunku do eschatologii, mieszkańcy tego miasta przeniknięci są zadziwiającym duchem ekumenizmu. Z równą siłą, co wiarę w Najświętszą Panienkę, wyznają bowiem wiarę w calcio.

Rozkład koszulek piłkarskich na ulicznych straganach pozwala sądzić, że miejscowi kibice mimo upływu lat wciąż tęsknią za argentyńskim grubaskiem, którego miejsca w ich sercach nie zdołały zająć wagony jego następców, a już na pewno nie inny argentyński grubasek, zdradliwa świnia. Mimo że Gonzalo Higuaín dał się skusić piemonckiemu potentatowi już trzy lata temu, złość w gorącokrwistych mieszkańcach Miasta jest wciąż żywa i manifestuje się w wymyślnych sposobach traktowania wizerunków łysiejącego brodacza z możliwie największym despektem.

Kto chciałby zamówić dużą kawę, umrze nie dopinając swego; ale mimo tego umrze prawdopodobnie szczęśliwy. Turysta nie jest tu bowiem intruzem, jak w Wenecji czy w Barcelonie. Nawet naganiacze traktują go z pewnym szacunkiem, a może tylko są zbyt dumni, by zdobyć się na natarczywość.

Ale tradycja też idzie na kompromisy: miejscowi mężczyźni nadal całują się na powitanie, znacznie wzrosła za to liczba par tej samej płci trzymających się za ręce.

Śliczna pani pokryta piegami wyławia mnie z tłumu i próbuje przekonać do oddania krwi potrzebującym dzieciom; mylnie ocenia mnie jako zdrowy egzemplarz, gdy tymczasem toczy mnie robak pretensjonalności. Zamiast czekolady, na odważnych czekają w nagrodę zatyczki do uszu o bliżej nieokreślonych, lecz bez wątpienia nadprzyrodzonych właściwościach. Syreny dawno wymarły; ale być może kolorowe gąbki pozwalają nie słyszeć umęczonych szeptów wciąż odbijających się od tych pradawnych murów.

Męczeństwo jest tu w cenie. Opiekun Miasta, Święty January, dał głowę za wiarę na początku IV wieku. Jego krew po dziś dzień podlega przy specjalnych okazjach cudownej transformacji, podtrzymując przywiązanie ludu do świętego męża. Januarego na patrona przybrali sobie mieszkańcy Miasta, gdy dotychczasowy patron, biskup Agrypin, wydał im się nie dość godny tego zaszczytu, bo choć również święty, nie postarał się jednak zginąć śmiercią męczeńską.

Życie w stronach, w których każdy kopnięty kamień może się okazać antycznym, musi kryć w sobie sporo uroku; po odwróceniu perspektywy okoliczności te potrafią się okazać bolesne dla gościa. Oto bowiem w Muzeum Archeologicznym straszą liczne puste podesty, zaopatrzone w notki wyjaśniające, w którym miejscu globu przebywają aktualnie nieobecne tu eksponaty. Szczególnym wzięciem cieszy się Homer, który mimo ślepoty rozsmakowal się najwyraźniej w podróżach, zarażony od swych bohaterów tęsknotą za przygodą. Z Sokratesów na miejscu ostał się jedynie typ 2, być może szczególnie perfidny.

Klasztor kartuzów pod wezwaniem mojego imiennika nie posiada imponujących zbiorów, tchnie za to spokojem i ciszą, oferując piękne widoki. To tutaj, jak głosi zapomniana legenda, znalazł niegdyś schronienie markiz de La Cerna. Klasztor klarysek kusi cieniem pięknych krużganków i bardziej iluzorycznym cieniem miniaturowego sadu pomarańczowego. Poważnie uszkodzony w nalotach 1943 roku kościół świętej Klary stracił freski Giotta, ale odzyskał surowy wygląd sprzed barokowej przebudowy.

W innym, niepozornym kościele zabrudzony transparent w trzynastu językach dokładnie informuje, w której części znajduje się wykonany przez Donatella nagrobek cokolwiek chwiejnego w sympatiach kardynała Brancaccia, więc wszyscy, nie wyłączając mnie, pokornie kierują się w tę stronę, całkowicie ignorując resztę wystroju świątyni.

Na wystawie antykwariusza na Piazza del Gesù Nuovo Gombrowicz sąsiaduje z Magrisem. Mimo odmiennych temperamentów, żaden nie wzgardziłby chyba towarzystwem drugiego.

Rozpęknięty na pół wulkan spogląda na okolicę spokojnie, z godnością. Być może nie wypowiedział jeszcze ostatniego słowa.

Zew tej krainy jest silny i trzeba chyba twardszej niż moja natury, by się mu oprzeć.

Odbywam spacer po kameralnej, ukochanej przez filmowców wyspie. Jej urocze zakątki dały tło sentymentalnej opowieści o chilijskim nobliście. Warto rozkoszować się czarem wyspy, zanim, co ma nieuchronnie nastąpić, ponownie zapłoną Pola Flegryjskie, na których jest położona.

Ścieki turystów płyną przez Pompeje nieprzerwanie. Z nurtu co chwila odrywa się jakiś nieszczęśnik, szukając choć odrobiny cienia. Poziom energii życiowej niebezpiecznie pikuje. Entuzjazm z przytępionych umysłów jest w stanie wykrzesać jedynie dosadny fresk przedstawiający dżentelmena obdarzonego przez naturę ponad przyzwoitą miarę.

Wystawione na publiczny widok zmumifikowane zwłoki w tym umiłowanym przez wulkan mieście, wierne swej jarmarcznej funkcji, bardziej niż obrazy Zdzisława Beksińskiego przywodzą na myśl złowrogie mumie z hollywoodzkich filmów. Nie ożywi ich jednak nigdy tchnienie okrutnego bóstwa, muszą więc tkwić zastygłe w groteskowych pozach, marząc może o wiecznym spoczynku, wciąż zawieszone między światem żywych a światem umarłych.

Tuż przed Paestum na mojej drodze staje korpulentny pan w żółtej kamizelce. Ma ważne powody, by wstrzymać ruch – oto odbywa się właśnie regionalny zjazd miłośników słynnych włoskich skuterów i przed moim nosem przeciąga, niczym armia, której zamiary są niepewne, kawalkada rycerzy na charakterystycznych rumakach. Imię ich jest legion, upał nie ma litości dla ich przepisowych hełmów; a jednak pod tymi hełmami, na nabrzmiałych czerwonych twarzach, rysuje się duma ze służby największej królowej – tradycji.

Paestum, w przeciwieństwie do Pompei, tchnie dostojnością. Być może przyczyna tkwi w różnych losach, jakie spotkały te miasta. A może słusznie zwali Grecy Rzymian barbarzyńcami.

Powracam do Miasta. Czeka mnie ostatni spacer, ostatnia wizyta u Świętej Klary. Trudno nie zgodzić się z rosyjskim erudytą, który kościoły franciszkańskie wynosi nad inne świątynie włoskie. Kto zgubił spokój, ma szansę odnaleźć go w tych murach.

Ale człowiek jest chaosem; ostatnim aktem mojej przygody nie jest kontemplacja, tylko nerwowe wypisywanie kartek pocztowych przed wstąpieniem na pokład samolotu. Na odwrocie jednej z nich artysta uwiecznił pastelami wymowny obrazek: wulkan pluje ogniem, a wytwornie ubrane towarzystwo oddaje się beztroskim pląsom.

 

Marcin Dymalski

Marcin Dymalski to emerytowany urzędnik skarbowy, rozczarowany życiem i własnym organizmem. Weteran krajowych konkursów literackich, ich laureatom konsekwentnie przeciwstawia własną wyższość moralną.

PODZIEL SIĘ

Do góry