Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

Przesieka (fragment)
Jacek Bierut

DUKT 4

Na końcu tego felietoniku będzie można pomyśleć na przykład Kafka lub Pessoa, ale równie dobrze Homer, Dante lub Tołstoj. Albo jeszcze inaczej. Na przykład (z dezaprobatą): ale to przecież nie jest temat na wakacje!!!

Zupełnie niespodziewanie spędziłem niedawno niejako dodatkowy, absolutnie wolny dzień w mieście, którego nie lubię, w którym jednak dość długo kiedyś mieszkałem. Wracałem z pogrzebu, których ostatnio nieszczęśliwie mi się namnożyło. Okoliczności sprawiły, że przesunąłem w czasie powrót do domu. Byłem już mocno zmęczony, takim skumulowanym zmęczeniem fizycznym i psychicznym, a pewnie nawet mentalnym i gastronomicznym, wynikającym nie tylko z okropnych wrażeń, przypadkowego jedzenia i picia, gwałtownych zmian dynamicznej czerwcowej pogody, ale też z szybkiego przemieszczania się na znaczne odległości, nieprzespania jednej z dwóch ostatnich nocy i przespania drugiej w niewielkim tylko stopniu w jakimś typowym pokoju hotelowym, którego się nie pamięta zaraz po opuszczeniu go, a nawet jeszcze przed opuszczeniem. Zmęczony także tymi wszystkimi rozmowami (głównie o ekonomii stosowanej i rodzinnych – emocjonalnych – schodach), obrazkami (zaskakującymi lub tymi przywołującymi przeszłość) i natrętną świadomością ciągłego przedostawania się cmentarzy poza własne mury, daleko poza własne mury, przenikania się ich w przestrzeni zajętej przez „różne formy bycia”, zapatrzone w te swoje ważne – ignorujące wszystko inne – sprawy. Zmęczenie okropne, ale właściwie to lubię takie stany, bo czasami zdarza mi się wtedy niezwyczajna jasność spojrzenia na niektóre nieważne sprawy, co samo w sobie nie jest żadną wartością, ale przynajmniej wprowadza pewne urozmaicenie.

Na przykład, że w tak zwanym życiu i literaturze (a sądzę, że także w innych sztukach stosowanych i pięknych) najbardziej liczy się właściwie to samo. Dużo ważniejsze dla obu wydaje się nie to, czym są, a to, czym nie są.

Na przykład ten spory kawałek życia w mieście, którego nie lubiłem i które nadal nie stało mi się obojętne. Dziś ten kawałek życia wydaje mi się zupełnie czymś innym niż wtedy, kiedy tam mieszkałem.

Na przykład odlana w byle jakim stopie metalu tandetna podobizna sylwetki Ukrzyżowanego z przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, wieszana swego czasu w zatrważających ilościach na miejskich i wiejskich cmentarzach w naszym obszarze płatniczym. Otóż te podobizny ukrzyżowanej długowłosej sylwetki zaczęły z czasem korodować, wchodzić w podejrzane reakcje z otoczeniem; i w ich wyniku coraz częściej po prostu odpadać z przeznaczonych dla siebie miejsc; i czasami (zapewne przy upadku) dochodziło do ułamania jednej z rozpostartych rąk Umęczonego. W efekcie czego na opuszczonych grobach leżą gdzieniegdzie przedziwne wyobrażenia jednorękiego Zbawcy z zaciśniętą ocalałą pięścią wzniesioną (jakoś tak dziwnie wysoko) ku górze. Co się w ludzkim wymiarze dość niebezpiecznie kojarzy. Z różnymi przywódcami groźnych gromad, wznoszącymi pięści i okrzyki w bardziej lub mniej słusznych sprawach. Może to tym razem taki boski sposób wyrażania swojego niezadowolenia z boleśnie odkupionego świata? Z tandety boleśnie odkupionego świata? Z tandety jego materiałów? Z tandety materiału odkupionych? A może z tandety samego odkupienia?

Bo czymże jest zrealizowane (tak czy inaczej) wyobrażenie Drugiej Osoby Boskiej? Dużo bardziej jest właśnie tym, czym nie jest, niż tym, czym jest, czym miało być. Przede wszystkim grzechem nad grzechy, złamaniem pierwszego przykazania (…Nie będziesz miał cudzych bogów obok Mnie! Nie będziesz czynił żadnej rzeźby ani żadnego obrazu tego, co jest na niebie wysoko…). Oczywiście, widząc po raz pierwszy tę zaciśniętą wzniesioną pięść, nie zamierzałem w żaden sposób wchodzić w jakiekolwiek rozważania religioznawcze lub broń Boże teologiczne, tym bardziej, że akurat uświadomiłem sobie, że w moim przypadku byłoby to na pewno czczym zajęciem, będącym głównie tym, czym nie jest. Jak wszystko inne. Jak wszystko inne. Jak dom widoczny za cmentarnym murem, który wcale nie jest miejscem schronienia i odpoczynku dla zajętych swoimi bardzo ważnymi sprawami ludzi, którzy to wcale nie są zajętymi tymi swoimi bardzo ważnymi sprawami ludźmi, choć na razie wciąż nimi są i na razie w miarę regularnie udają się odpocząć do tych swoich domów. Bo tak to już jest (choć nie jest), że cmentarze najmniej są tym, czym są, czyli stanem obecnym, natomiast są przede wszystkim tym, czym nie są, wszystkim, co poza nimi. Wszyściutkim. Włącznie ze słonecznymi promieniami, które po deszczu wściekle rzuciły się na ramiona i karki zasępionych zebranych. Takie tam różne tandetne strzępki myśli przebiegły mi przez głowę – i jedna radość, że przemiany mogą czasem prowadzić do takich zaskakujących, zaskakująco absurdalnych (aż śmiesznych) zjawisk, jak jednoręki Chrystus wznoszący wysoko zaciśniętą pięść.

I tak to jest chyba z literaturą, a właściwie z książką literacką, która jeśli nią rzeczywiście jest, jest przede wszystkim czymś innym niż tym, jak ją akurat czytamy. Z czasem odpada jej ręka, a obok objawia się niezauważalna wcześniej zaciśnięta pięść.

 

 

PODZIEL SIĘ

Do góry