DSC_0020

Tamara Bołdak-Janowska
List szósty

List szósty
Kacapski list do dużych i przesadnych

Grass w jednym z wierszy mówi o „dużym przesadnym mężczyźnie”. Pojedyncze kobiety w świecie dużego przesadnego mężczyzny stają się również duże i przesadne, tylko że jakoś tak wcale nie duże, a jedynie przesadne, i to nie wszędzie, bo w pełni dopuszcza je jedynie estrada (tandeta) i popularna literatura (też tandeta), no i jakaś partia, bo potrzebna ba-ba, wywrzaskująca slogany. Tolo: Teraz pisz list do dużego przesadnego mężczyzny i pytaj go, dlaczego niszczy cudze życie, dlaczego robi wojny, dlaczego uprawia terroryzm, słowem – dlaczego zabija stale i rosnąco, dlaczego usuwa w cień kobietę rozumną i jej słowa. Ja: Już pisałam do wielu dużych przesadnych facetów, ale skoro małe baby też stały się przesadne, to może do wszystkich powiększonych? I zwracać się imiennie do pojedynczych w akapitach? Skoro już piszę same listy? List, adresowany zbiorowo, to list do trawy i chmury. List do anonimowego przesadnego i nad-przesadnego to list do nikogo. To co robić? Chcę pisać kolejne listy. Piszę. Znoŭ budu mieszanaju mowaju. Spadabałaso mnie. Moża adnak piśmo da ananimnaho bolszaho pierabolszanaho maja sens, jeśli kali-niekali adresata nazawu ŭ abzacy?
„Dużość” oznacza w wyżej wymienionym cytacie, że „duży” wypowiada się w obro-nie własnej płci, jej tradycyjnych wartości, choćby były złe, wiodące od przemocy do super-przemocy, od mizoginii do super-mizoginii (oficjalnie zakamuflowanej w poprawności poli-tycznej, ale obecnej podskórnie i co i rusz wyskakującej w real: uderzeniem w kobietę). Autor, mężczyzna, drwi z mężczyzny za taki „rozwój”. W tym sensie kobieta „przesadna” nie jest kobietą „dużą”. Kobieta przesadna dba w XXI wieku o to, aby się rozwijała super-przemoc dużego przesadnego mężczyzny. Zakałapućkałam się, jak kiedyś u nas w chacie mówiono, w tłumaczeniu, co autor miał na myśli i w moim myśleniu o przesadnej dużości. W każdym razie „wielkość” człowieka to nie to samo, co „dużość”. A duzi i przesadni są. Tych wielkich jak na lekarstwo.
Krzyczę: Leki podrożeją, i cena ma być jak w Niemczech i Szwecji?! Ponoć Unia nam to narzuca. Ponoć Niemcy narzucają. Media straszą. Mam coraz więcej leków, a bez nich umrę. Ty też zresztą też. Tolo: Nie martw się, jeszcze dziesięć lat i umrzemy. Nie dożyjemy wielu nieludzkich strasznych zmian. Takie szczęście mamy. Ja: Tak myślisz? Że nie dożyjemy jeszcze straszniejszego świata? Poza tym media nie mówią prawdy, nie podają faktów, tylko wrzeszczą i straszą. Niczego się z nich nie dowiesz. Do Merkel napisać? Za mało o niej wiem. Tylko tyle, że potrzebuje pieniędzy na ponad milion uchodźców i w tym, jak się mówiło w naszej chacie – zakałapućkała się.
Zacząć. Zacząć następująco: Pani Kanclerz Niemiec, Pani Angelo, dlaczego w Polsce ma być „jak w Niemczech”?
Piszę na FB: Ja nie chcieć jeszcze umrzeć, ja chcieć jeszcze żyć, ja pisać listy. Pytanie tłumaczę na niemiecki: Frau Bundeskanzler, Frau Angela Merkel, warum soll in Polen ebenso sein wie in Deutschland? Dlaczego mam nie mieć leków, bo dorównają niemieckiej cenie? Ja ich wtedy nie kupić i ja umrzeć, Frau! Myślę, że media fałszują nam sprawę. Jednakże ceny leków już rosną. Rosną wojny, rosną ceny. Może być „jak w Niemczech”, ale nie z tym na-szym brakiem standardu w emeryturach, pensjach, czynszach i innej hulajduszy.
Jutro, pojutrze Merkel straci kanclerstwo. Wieczna nie jest. Politycy migoczą. Ci sami, tacy sami, podobni. W moich listach do nich wystarczy zmienić nazwisko.
W tym czasie, kiedy pisałam powyższe słowa na FB, zaprzyjaźniony Niemiec z Deutschland, nasz gość, mówi: A przecież wasza Szydło mogłaby być jak nasza Merkel.
Nie zrozumiałam. Nie spytałam, co miał na myśli. Pewnie chodziło mu o bezwzględną obronę własnych ojczyźnianych interesów i o żeńskość niepospolitą; Merkel to jednak: żeń-skość, i jednak niepospolita, bo z niechęciami do kolejnej wojenki i z ramionami dla uchodź-ców. Tymczasem wszędzie odradza się nazizm. Jak u was, tak u nas, drogi gościu. Tolo mówi do naszego Niemca: Ale u was nazizm to ciągle margines? On: Żeby tylko…
Dawno nie byłam w Niemczech. Z niemieckich kanałów telewizyjnych wynika, że jednak rząd wtrąca się w to, co wyczyniają antysemiccy neonaziści: „Nie u nas, nie po holo-kauście”.
Frau, rosną ceny za elektryczność.
Mimo wszystko: Merkel nie mogę nazwać dużą przesadną. No nie jest taka.
Wierzyć. Wierzyć w Boga nie jest tym samym, co słuchać opowieści o Bogu. To czucie. Czego? Najpierw jedni życia, potem odrębności, własnej, twojej. Potem znowu jedni. Potem bezsilności wobec powolnej agonii, własnej, twojej. Nieubłaganej. Bezsilności wobec śmierci dzieci. Do kogo się zwrócić? Do kogoś, kto posiada niewyczerpaną, nieograniczoną wiekiem siłę życia, tworzenia życia, podtrzymywania życia – kto jest i jest pełen twórczych sił, i nigdy nie bywa duży i przesadny, tylko w sam raz (chyba że kapłani stworzą tu przesadę wielkości). Znowu jak trwoga, to do Boga? Tak jest, Panie Generale Życie.
Człowieku, na nic twoje wołanie do Boga o to, abyś jeszcze pożył. Bóg (jeśli jest i czymkolwiek jest, naturą?) stracił już siły na podtrzymywanie twego życia. Stracił zainteresowanie tym, co już kwitło, przekwitło i usycha. Komu innemu pozwoli rozkwitnąć. Tak ma być. Eli, eli, lama sabachthani – te słowa przecież dotyczą każdego. (U Marka: Eloi, eloi; język aramejski posiadał lokalne odmiany). Wytrawni teologowie przypominają, że w języku aramejskim Bóg to to samo, co moc (według A.T. Robertsona, apokryficzna Ew. Piotra podaje nam to słowo w znaczeniu doketycznym, jako „moc”). Wołamy do mocy, która nas opuszcza. W chwili śmierci czy krótko przed przecież czujemy, jak nas ona, moc, opuszcza. Nagła śmierć z rąk, przesadnie uzbrojonych, i przesadnie wyznających bożka wojny, uniemożliwia świadome czucie tracenia mocy na zawsze. Uniemożliwia tę Chrystusowość w sensie biolo-gicznym – do dostatniej minuty życia, które było mi pisane: b y ł o m i p i s a n e! Duzi przesadni zachodni duchowni nawołują: Naśladuj Chrystusa! Gdyby tak głośno, grzmiąco, wołali: Ty, taki owaki, skończ z tą wojną!, wymieniając z imienia i nazwiska polityków – ale nie. Imiennie nie wołają. Ogólne wezwania do pokoju są zbyt mętne, do nikogo. Nawet papieskie wezwania o pokój to tłumów wiernych, do pokojowych przecież ludzi (nie?), są chybione, bo to jak wołać do masła, aby było masłem? Znowu się zakałapućkałam, jak kiedyś mówiliśmy w naszej chacie. Zakałapućkałam się po kacapsku.
Ale przecież nie może chodzić w wezwaniu „naśladujcie Chrystusa” o to, aby zgadzać się na śmierć gwałtowną z rąk politycznych czy pospolitych bandytów? Sama teologia i mit są zakałapućkane? Można interpretować różnie? A nie można nie interpretować, tylko czuć? Czuć, że coś jest lub nie jest w porządku? Rozum to czuje: nie jest w porządku.
Czuję, że nie jestem w stanie przyjąć poważnie wołania o naśladowanie Chrystusa, bo jeśli mam naśladować, to do końca, to znaczy nic nie robić w duchu antyprzemocowym i antywojennym, tylko jak przyjdą mnie zabijać, to mam dać się zabić. I bliskich mam dać zabić?
Chrystus jest tragiczny ze względu na długie konanie, na tortury, z tym świadomym czuciem opuszczającej mocy (Mocy, Mocy, czemu mnie opuściłaś), doświadczanej przez każdego człowieka, również starzejącego się spokojnie, choć niezmiennie w egzystencjalnym bólu. Nasz mit dzieje się na naszych oczach w przyspieszonej wersji, kiedy umiera ktoś kochany bliski – każda śmierć to ukrzyżowanie. Nie mogę przyjąć innej wersji rozumienia tej sprawy, bo musiałabym godzić się bez słowa sprzeciwu na śmierć gwałtowną z rąk politycz-nych bandytów. Nie godzę się. A co z przedwczesną śmiercią z powodu choroby? To także ukrzyżowanie.
Inny punkt widzenia: w osobie Chrystusa dzieje się pokój bez stosowania przemocy. Ale chodzi przecież zarazem o to, aby zniknęło raz na zawsze prawo stosowania krwawego odwetu przez stronę, napadniętą przez politycznych bandytów. Chrystus „ucieka” w zmartwychwstanie, aby zwyciężyć bandytów, ale człowiek nie dokona takiego zwycięstwa, bo takie zwycięstwo mamy tylko w naszym religijnym micie. Może pojawić się Gandhi. Ależ do likwidacji prawa odwetu dzisiaj potrzeba nie jednostki, jaką był Mahatma Gandhi, lecz ogro-mu pokojowych ludzi, którzy nieustępliwie domagali się pokoju – wszędzie, ławą na ulicach, w mediach, natychmiast. Tego nie ma. To się nie dzieje. Wojny napastnicze i odwetowe się dzieją. Spodziewamy się, że pojedynczy Chrystus nadejdzie i wszystko naprawi? Nowy Gandhi nie pojawi się. Za dużo ludzi. Za dużo, a żyją w rozproszeniu w tej ciasnocie, bez przyjaźni i bez pamięci o Gandhim; i bez chcenia bycia Gandhim. „Bo nas to nie dotyczy”. „Bo może uda się przeżyć”. „Bo wszystkie ojczyzny zginą, ale naszą Bóg ocali”.
Nie jest tak, że wezwanie do naśladowania Chrystusa, jest wezwaniem o staranie się umierać śmiercią męczeńską. Nie jest tak, że polityczny bandyta umożliwia nam naśladowanie Chrystusa, kiedy uśmierca nas, jeszcze „obdarzając” fizycznym cierpieniem. Nie jest tak, że jest to podniosłe zaproszenie na egzekucję na nas lub na igrzyska, pełne katowanych na naszych oczach. To nie tak! Wezwanie jest chybione. Duzi, przesadni panowie, chybiacie tym wezwaniem, bo zarazem czynicie zaproszenie na moją, twoją, naszą egzekucję. Nie jest inaczej. Gdzie się podziali teolodzy?
Inne. Inne spojrzenie w stosunku do wołania: Naśladujcie Chrystusa.
Jak?
Zmartwychwstać i ukazać się uczniom? Nie dokona tego żaden polonista.
Surrealistyczna art.-instalacja. Przyjmijmy że mózg pracuje we śnie jak artysta. Tak rzeczywiście jest. Opisuję jego art.-instalację:
Przesadnie wymetalowany rycerz i woła: A kto obroni Rosję w razie czego? NATO? Modlitwa?
Nie wdaję się w nim w dyskusję. Coś mu naszczekałam w związku z jego natarciem na mnie. Wgramolił się do kuchni i nie mógł się zmieścić, tak był obudowany metalem. Spojrzał na torbę, kiedyś przywiezioną z Niemiec, na nadruk niemieckiej flagi, i krzyczy: A, to tu Niemcy sobie mieszkają!
Co ci do tego – wołam. – Ja cię tutaj nie chcę!
Rycerz był duży i przesadny, ale jego słowa nie. One były oceną faktycznego położenia Rosji.
Rosyjska telewizja nadal wyśmiewa w kabaretach wymowę białoruską. Mój tradycyjny odruch: wymiotny.
Taniość. Używam starych nakręcanych budzików. Także starego nakręcanego zegarka na rękę. Mierzę czas tanio, to jest za darmo. Nie wydaję pieniędzy na baterie, które szybko kończą moc. Nie jest to duża przesada, lecz konieczność w sytuacji, kiedy mam najniższą emeryturę, a potrzebuję pieniędzy na leki. Biaru staryja i nakruczywaju dwa razy na sutki. Jany charaszejszyja ad elektranicznych. Jany majuć lico. Zdaje się, że patrzą na mnie i uśmiechają się. Twarze starych zegarków już opisywałam. Leży płasko zegarek i mruga, bo ma twarz, i moja twarz w nich się odbija, i mruga moje oko w nich. Tych starych zegarków mam mnóstwo, więc jeśli któryś przestanie chodząc mrugać, to go zastąpię innym, a zepsuty wyrzucę. Tylko jeden jest cenny, ma ponad sto lat. Kiedyś miał go pradziadek, kolejarz, potem dziadek, kolejarz, potem ojciec, też kolejarz. Ten zabytek przestał chodzić. Spojrzę na niego, to mruga, bo duży – odbija moje mrugnięcie. Takie kieszonkowe zegarki dawniej zwano cebulą.
Jak. Jak skazać na prastoj mowie „duży i przesadny”? Bolszy i pierabolszany? Ni padchodzić mnie tut naszaja słowo „wialiki”. Budu hawaryć „bolszy i pierabolszany”.
Strach. Kiedy byłam bardzo małym dzieckiem, matka wzięła mnie na ręce, podeszła do ikony i powiedziała: Heta Iisus Chrystos Bardzo mi się podobał hety Iisus Chrystos, bo taki mały, dziecko jak ja, taki piękny na takiej piękne ikonce. I podobało mi się imię, z tym podwójnym „i” na początku: Iisus. A w cerkwi, w naszej w Mostowlanach, czułam strach. Nie mój, a istniejący sam przez się. Obecny w całej świątyni. Cudzy strach. Cudzy, duży i przesadny, można rzec. Lał się ze stropu, ze ścian z ikon. Byłam wtedy taka mała, jeszcze nawet nie umiałam dobrze ani mówić, ani chodzić. Kiedy podrosłam, strach zniknął. Nigdy więcej go nie poczułam w żadnej ze świątyń. Czy to było to, co nazywaliśmy „bożym stra-chem”? Strach ludzi, tych żywych i tych martwych przez własnym sumieniem? Powiedziałam „martwych”, mając na myśli kiedyś tu żyjących, i po to, żebym mogła spytać: czy i oni pozostawili po sobie niewidzialny, lecz czuty przez dziecko ślad w świątynnej przestrzeni? Bo to sumienie było przez wieki i w danej chwili widoczne dla Iisusa? I ja ten cudzy strach wtedy odczytałam całą sobą, małą niepiśmienną istotką, jakby wprost ze zbiorowej ludzkiej księgi? I mój strach został w tej świątyni, aby zaznało go inne dziecko? Dziecko będące jeszcze w stanie dzikości, jeszcze nienauczone słów, modlitw, zachowania się? To były fale tego miejsca?
Słowa matki „heta Iisus Chrystos” były jej jedynym religijnym wykładem, skierowa-nym do mnie. Nie prawiła mi religijnych kazań, nie naciskała na wiarę. Dzieci z wiosek nad Świsłoczą miały pełną wolność i ufność matek, że ich nie zawiodą. Im to poświęcam następu-jący wiersz:
Szczęśliwość
Byliśmy szczęśliwi ze względu na nasze matki.
Był im obcy system kar i nagród.
Dały nam wolność straszną – obarczyły zadaniem:
wolno wam wszystko. Chciały polegać na nas jak na przeznaczeniu.
Byliśmy szczęśliwi ze względu na nasze babki. Milczące po tym,
gdy już wypowiedziały słowa swoich
matek, które brzmiały tak samo, jak słowa
naszych matek. Nasze zmarłe kobiety.
Nosiły długie ciemne sukienki.
Trwały w nieprzystosowaniu do epoki miniówek i spodni.
Z rzadka rzucały uwagi o tasiemkach
i galotach umysłu, kurtkach i spodniach,
śmiesznie nabrzmiałych albo śmiesznie napiętych,
stroicie się w parówki. Co im daliśmy,
nic. Zawzięcie pyskowaliśmy,
ponieważ byliśmy wolni.
Nic. Mówisz: zupełnie nic się nie dzieje. Nic. Potem patrzysz: w tym czasie wyrosła trawa, zakwitły nowe kwiaty, podrosła córka sąsiadki. Pojawiły się młode wróble. Przekwitł kwiat róży. Zmieniła się pogoda. Lało. Znowu było gorąco. Znowu lało. Znowu jest gorąco.
Jak to nic się nie działo? Słychać było przecież dźwięk pilarek i kosiarek (czynnych również w przenośnym sensie).
Burysz-burysz. Pamiętam dziecięcą zabawę z rodzicami, zwaną z białoruska: burysz-burysz. Bodliśmy się czołami, bezpiecznie, delikatnie. Robimy burysz-burysz? Mama ci tato kryczali, śmijuczysa: burszy-burysz! Zrobimy burysz-burysz? Wypróbowałam to z Tolem w windzie. Śmieję się, wyjaśniam mu, co to za zabawa. Śmiejemy się oboje. I robiąc wspólne burysz-burysz, spychamy się wzajemnie w kąty windy. Nasz śmiech nie jest przesadny, jest w sam raz. Może taki dziecięcy śmiech dorosłych reguluje poziom cukru w organizmie? Poważniejemy przy wyjściu z windy. Winda zakołysała się od burysz-burysz. Jakby się roześmiała na całe gardło.
Ciało. Matka z trudem podchodzi do stołu. Chce pomóc mi w przebieraniu grzybów. Nóż co chwila wypada jej z rąk. Palce nie są w stanie go utrzymać. Zginają się z trudem. W końcu zaczynają pracować. Ona wie, że z minuty na minutę ucieka z niej moc życia. Ale chce mi pomóc. Kiedy umieściła się w krześle i oparła łokciami o stół, robi się lżej. Ma prawie dziewięćdziesiąt lat. Dobywa z siebie ostatnie siły, aby pomóc w pracy, marudnej, nudnej, której nie lubię. Bez słowa przydreptała o lasce, żeby pomóc. Kochana matka. Ja tak nie umiem, żeby bez słowa zacząć komuś pomagać w pracy czy w losie, kiedy samej ciężko. Nigdy nie umiałam.
Jakże nie chce się przebierać tych grzybów! Nazbieraliśmy z Tolem ich tyle, że przebieranie trwa i trwa. Mnóstwo prawdziwków. Tolo nie przebiera. Potem, zimą, zjemy suszone.
Matka zmarła pod koniec zimy. Kiedy to było. Dawno. A ja wciąż pamiętam matczyne pomocne, lecz bezsilne palce.
Teraz moje palce stają się bezsilne, niezgrabne. Niezgrabność zaczyna stawać się większa niż ja. Nizrucznaść zaczynaja minie pierabolszywać.
Ju. Znasz mój drugi język, więc zrozumiesz, Ju. Pajechali da teatru Węgajty na wieczar z Ju. Mnie chaciełaso z jim pahawaryć. Ali razmowy ni było. Ach, Ju, Ju. Ty taki bolszy i pierabolszany. Trochi pahawaryła, ali heta ni toja, czaho chacieła. Dała jamu moj mejl, znajuczy, szto jon ni adazwiecca. Stała hawaryć z jim na prastoj mowie jaszcze pierad spatkańniem. Jon hawaryŭ pa ukraińsku. My razumielisa. Mieli pradoŭżyć razmowu paśla spatkańnia. Ja chacieła ad jaho wobrazaŭ z Ŭkrainy, z praŭdziwaho żyćcia. Adnak samo spakańnie z jim tak minie zmuczyło, szto piarajszła achwota na druhuju razmowu. Jon relatywi-zawaŭ pa modzie mainstreama, jak jaszcze adzin telewizar. Znoŭ toj ahidny dla minie styl adzinakawaści. Stwaryłaso tradycyjno tak: ŭ atwietach na nudotnyja abo i reczaistnyja zapy-tańnia publiki tak skazać, kab niczoho ni skazać, i ściaraży Boh, kab ni skazać bolsz, czym ŭ telewizary. Zrelatywizawaŭ toja, jak czaławiek hareŭ na wohniszczy, na stosi. Czytaŭ tekst, ŭ jakom była irońja, ihrawucha biez detalaŭ, nibyto zhareć na stosi heta takoja tam aby szto, wiadomo – dla czużoho dalokaho woka. Heta było ab falszywam manachie Albercie. Ŭ 15 ci 16 stahodźji. Ni było detalaŭ z taho stahodźja, a była baŭtaŭnia z siońniajszym żyćciom, na prykład z telefonami-mabiłkami. Heta tak lohko zrabić, zboŭtać toja z hetym. Za lohko, Ju. Bolszy i piarabolszany Ju, ja na Twajom spatkańni tak muczyłasa, byccam minie samuju piakli na wohniszczy! Pastmadernizm, maniera razśmieszyć ci abmachlawać ŭsio lohkańkim śmiecham – heta nadajeło. Ta ż tak ni zaśmijesz, naprykład majdanawych achwiaraŭ.
Ja zapamiatała tolki adno z swabodnaj razmowy pierad spatkańniem, kali my zhawa-rylisa ab naszych mowach, a ja skazała, szto stała pisać polskaju (szlachieckaju) łacinkaju na prastoj mowie, i Ty tady ŭwaskryknuŭ: Jak ja chacieŭby, kab padrukawali w Ŭkrainie moj ukraiński tekst, napisany łacinkaju!
Dla minie byŭ cenny adno hety wokryk. Dziakuj za jaho. Nadzwyczajno cenny.
Znaju – arhanizatary swajaho zapraszajuć bolszych pierabolszanych, kab pawysić ŭzrowień swajaho. A wychodzić nudota jak z telewizara. Wychodzić chrenowo. Razczara-wańnie. Chałturnaść prawidłowaści, steraatypnaści, maniery! Zasaramleńnie abchwalawanymi tekstami. Ŭsio heta taśmowo paŭtarajcca. Trebo zachaplacca. Ni mahu. Prabacz, brat.
Bolszy pierabolszany piśmiennik zamianiajacca ŭ dyżurnaho. Bywaja tam, tam i tam. Bywańnie heta jaho zarabialnia.
Ju, za to Ty charasze śpiawajasz z muzykami Karbido. Jakraz heta ni piarabolszana puchami sławy. Jakraz heta ŭkrainskaja da boli i ni palitkarektnaja, jak na wiaczorku.
Mnie robicca wanitno, kali ja sotyj raz czuju ab tom szto toj, toj i toj swaju prozu pisza barokawo. I Ty majasz być barokawy, jak skazaŭ pan Ben ( wy wystupali razam na wiaczor-ku), i heta maja być kasztoŭnaść. Jakaja kasztoŭnaść? Modnaj maniery?
Za czasto stwarajacca sytuacja: nasza dzicia piarastało raści. Piśmienniki ni rastuć, Ju?
Ju, dziękuję, dziakuj jaszcze za adno. Ty spytaŭsa minie ci chtoś z naszych biełaru-saŭ sapraŭdy czujacca „tutejszym”, jak hawaryli na Trialohie, na jakom Ty byŭ. Ja adkazała: nichto. Heta nacianutaja tema. Czapurystaja aż traszczyć. Twajo pytańnie świedczyć, szto Ty adnak ni dawieraŭ arhanizataram. A ja ni była na tamtom Trialohie, bo ŭ minie alerhija na hetu czapurystaść, falszywaść nazwańnia „tutejszy”. Endeki kaliś chacieli nadto ż uże stwaryć imitacju biełaruskaj tojestaści i ŭbujać ŭ biełarusaŭ, szto jany ni bolsz, czym jakijaś „tutejszy-ja”. Kali heta było? Stahodźje tamu nazad. Ŭ „tutejszych” pabiehli adnyja analfabety, jakich cipier z świeczkaju ni nojdziasz ŭ biełaruskich siołach. Moża jakiś staletni staryk astaŭsa analfabetam. Takaja tema świedczyć ab adstałaści arhanizatarŭ. Razmaŭlać trebo ab siońniaj-szych sprawach, ab ŭsim, szto nas trywożyć.
Szary motyl. Ju, na twój pogodny (lekki „barokowy”) obraz człowieka, palonego na stosie, nakłada mi się inny, z książki Harry’ego Mathewsa „The Conversions” („Przemiany”), w której autor opisał katowanie królowej, oskarżonej o uprawianie czarnej magii. Kiedy inkwizytorzy zakatowali ją i już umierała w mękach, zaczął nad nią krążyć szary motyl. Królowa powoli, z trudem, skierowała na niego swoją twarz, i tak zastygła, z przekrzywioną szyją, i tak umarła. Kaci nie mogli odchylić jej szyi, aby ułożyć twarz na wznak, żeby było ja się należy, „porządnie”, jak to powinno być u nieboszczyka. Z chwilą śmierci królowej szary motyl zniknął, wyleciał przez otwarte okno. Ju, ja nie mogę zapomnieć obrazu tego szarego motyla, bo to klejnot w opowieści Harry’ego. Kaci torturowali królową w izbie tortur, nie palili jej na stosie, jak to było z Albertem w twoim tekście, ale to byli ci sami inkwizytorzy i to samo ciało: ludzkie, w strasznej agonii. I ten szary motyl. Niby umęczona dusza królowej. A ty wszystko masz z tym pieczeniem Alberta na stosie tak przyjemnie barokowo, aż rokokowo, tak na luzie, tak ironicznie, tak lekko. Ani jednego poruszającego momentu. No żeby choć jaka szara mucha nad Albertem. Żeby choć jakiś grymas bólu na jego twarzy. Nie. Nie ma ludzkiego bólu w twoim opisie śmierci Alberta na stosie. To taka modna relatywizacja, Ju. Spalili, to spalili. Nic wielkiego. Nie chcę. Nie znoszę takiej rokokowości. Wybacz.
Książki na stosie. Kiedy naziści podpalali kolejny stos ze „zdegenerowanymi” książ-kami, to po chwili lub w jednej chwili płonęli literaccy bohaterowie, płonęła filozofia, płonęły ludzkie myśli i marzenia, fantazje i sny, wizje futurystyczne i znawstwo dobrych i odrażających mechanizmów, i ilustracje, i spisy treści, i autografy. Ju, te książki były żywe – to były osoby książek. Dziś mainstream produkuje modne martwe książki w modnym martwych stylu, jednakowo rokokowym. Nie chcę. Ni chaczu. Wybacz, bracie. Wybaczcie, siostry.
Za długo. Patrzę w lustro i mówię: twoja bezradność trwa za długo. Patrzę w lustro i słyszę słowa matki: Ty mnie do grobu wpędzisz tymi durnymi postępkami. Ty minie dahrobisz swajimi durnymi wychadkami. Patrzę w lustro i mówię: coraz więcej przyjaciół i dobrych znajomych umarło. Coraz więcej ludzi, których nie ma! Nie ma ich w żadnym lustrze! Ci ja, chwarejuczy na śmiartelnuju chwarobu żywu za doŭho? Lustro powtarza mnie – ciało moje i moje słowa. W lustrze poruszają się moje wargi. To, co mam w lustrze, nie jest ani trochę materialne. To nie ja. Mogę siebie wyjąć z lustra. Wyjmuję, odchodząc. Tu, tu jestem ja. Nogami poruszam. Jeśli tak odbijamy się w duchu, jak twierdzą nasi kaznodzieje, to ja się z tego ducha nie wyjmę, jak z lustra, żeby sprawdzić, z czego się wyjmuję – teraz, w doczesności. Nie wejdę do lustra ducha, aby z niego wyjść jak ze zwykłego naszego lustra powsze-dniego. Bo jeśli mam wejść i wyjść, to gdzieś muszę być, cieleśnie. A duch to przecież nie-materia. A jeśli nie-materia, to jest to jakieś ogromne lustro z niczego. Z niczego, co znam. Z czego ono może być? Zastanawiam się nad tym za długo. Nie mogę sprawdzić ducha.
Moje lustro nie posiada pamięci. Chwyta chwilę moją. Lustro ducha musiałoby mieć pamięć. Nic o tym nie wiem. Mówię do lustra: liczby, jeśli nimi niczego nie liczymy, też są niematerialne. Mogłyby je mieć dinozaury, gdyby były piśmienne, i coś liczyły, jajka czy ciotki. Lustro ducha musiałoby mieć nieziemską pamięć i trwale odbijać coś istotniejszego, niż chwila moja z domowego lustra. Moją istotną istotę raz na zawsze. A co to jest?
Komputer z ogromną pamięcią też ziemia zje, albo wulkan. Jeden z komputerów spalił mi piorun, a ze trzy same się ulotniły z własnym dymem. Stan kenozy na planecie obejmuje wszystko i wszystkich.
No chyba że lustro ducha uchwyci moją jaźń kwantową w swej kwantowej jaźni. Jednak będę bezdomna, bez wspomnień, bez bliskich, bez matki i ojca. To nie będę ja. Czy o tym śpiewamy w Panichidzie? Jej końcowa pieśń zaczyna się od słów: Wiecznaja pamiać. Śpiewając ją, jesteśmy starożytni, choć może śpiewamy o prawo do istnienia kwantowej jaźni.
Przez zaśnięciem w naszym łóżku Tolo pyta: A co jest kwantowa jaźń? Odpowiadam, że tak mówią ci, co lubią dolepiać kwanty do duchów i ducha. I pytam Tola: A ludzki cień to co, materialny czy nie? Tolo: Wzór cienia chcesz? – Tak, podaj mi wzór cienia, bo mam tylko taki: cień plus człowiek tego cienia. Tolo: Cień zniekształca nas. Za długi bywa, albo za krótki. Śmiejemy i zasypiamy pogodnie.
Doczepiacze duchów i ducha do lustra i kwantów mówią, że w lustrze możemy zobaczyć zmarłych, bo lustro ma pamięć, i nawet istnieje tak zwane wygięte lustro Kozyriewa, zapamiętujące promieniowanie od obiektów biologicznych, bo w lustro wtłaczamy zawsze jakiś kwant naszej energii. I mówią, żeby się uśmiechać do lustra, bo ono potem nam się odśmiechnie, i wszystko będzie dobrze. Oj tam. Wolę nie baśniowe humanistyczne myślenie. Lustra tłuką się.
Rano Tolo, po tej rozmowie przed snem o cieniu i kwantach: Śnił mi się kosmos, i że to kosmos jest Bogiem, że każde poruszenie w kosmosie jest w jakiś sposób mną, że my i kosmos to jednia, a do tego rozumna.
Podobnie twierdzi Pierre Frankh, autor prawa rezonansu: wszystko we wszechświecie komunikuje się z sobą przez drgania i wibracje. I jest: energia myśli. Toteż bądźmy myślący i nie wytwarzajmy złych strasznych myśli, bo myśli mają moc w drgnieniach i wibracjach.
Pytam: Tolo, a czy ty widziałeś ducha?
Tolo: Z tych tradycyjnych nie widziałem ani jednego.
Wyrywam. Wyrywam z Plotyna (Enneada szósta) niecałą frazę: „każda zadużość, zbytnia ilość, oznacza kalectwo, szkodę w kulturze”. Tak. To kalectwo, pójście na ilość. Kalectwo kultury. Styl pisarzy zmienia się w manierę; powtarzają się tematy i obrazy. Za dużo jednakowości w tej zadużości. Tylko tytuły różne. Przecież nie do pomyślenia jest sytuacja, że w każdym domu, w każdej chacie ludzie mówią to samo, używając tych samych słów, a przydarza się to literaturze, i jest to nie tylko jej kalectwo, lecz jej krzywda, zadana przez człowieka – rosnące okaleczanie. To jak w kiełbasach. Jedna kiełbasa rozmnaża się w tysiące kiełbas, „innych” jedynie z powodu nadawania różnych nazw i różnej chemii, aż żadna z nich to już nie kiełbasa. Podstawa kiełbasy znika. Przymierzanie do ilości, zamiast do jakościowej podstawy. Ogromne kalectwo, ogromna krzywda. Nie smakuje. Ani kultura, ani kiełbasa. Nie chce się tego jeść. Jedyna myśl: W nogi! Jak najdalej! Nigdy już nie patrzeć w tę stronę!
Status. Idei nie można mnożyć. Idei mamy tyle, ile trzeba. Jeśli zaczniemy je mnożyć, otrzymamy echo echa w nieopanowanej wielokrotności. Nie można rozmnożyć idei wolności, bo otrzymamy karykaturę wolności, wiele jej karykatur. Może wymyślimy ideę wolności dla bandyty? Jeśli już mnożymy ideę? Wetkniemy to w dotychczasową ideę? Ależ taka pod-idea w żaden sposób nie wynika nam z idei wolności, jeśli trzymamy się rozumu. Zrobimy z wolności karykaturę zadowoleni, że podłubaliśmy w idei, poczuwszy empatię dla bandyty? A idź do cholery, taki człowieku!
Jednak robimy karykaturę z idei wolności. Są w niej szubienice dla „wrogów narodu”, „zdrajców”, wyzwiska, lincze medialne; jest w niej cenzura, balanga i gadanina zamiast rozmowy.
Jesteśmy istotami ideo-myślnymi. Bez idei (nie-w-karykaturze) zginiemy pod furą, komórą i narkogórą do wyćpania. No i pod górą trupów kolejnej wojny.
Idea literatury: mów szczerze, mów prawdę, miej odwagę stwierdzić: nie wiem wszystkiego i mogę się mylić, nie agituj, nie uprawiaj propagandy, nie porzucaj nieszczęśliwych, nie dziel ludzi na swoich i obcych, nie pisz pod polityczne tezy, nie podtrzymuj nie-wolnictwa, nikogo się nie bój, nie kibicuj wojnom ani ich nie gloryfikuj, zauważaj kobietę i jej bycie w twojej epoce, stwarzaj język – bądź słowotwórczy, wynajduj neologizmy, jeśli nie ma słowa, odpowiedniego dla twojej epoki, a coś strasznego trzeba nazwać; nie stawaj się autorem dyżurnym (tylko obecnym w gadaninie, wszędzie), zauważaj dziecko, nie psychologizuj pod wyuczone teorie, nie produkuj tekstu pod gotowe szablony, podsunięte przez znawców ludzi, według których człowiek to tylko jeden z szablonów i „już wszystko jasne” – zachowa się tak a tak, i nigdy inaczej; bierz to wszystko, co się zawiera w „inaczej”. Tam żyje człowiek niemodnie piękny. Tam żyje człowiek niesłusznej narodowości. Tam żyje twoja stara, którą porzuciłeś. Tam jest prawdziwe życie.
Jeszcze myśl Plotyna: „Jedne myśli są bogami, inne – nie”. Pierakładywaju na prastuju mowu: Adnyja myszli heta bohi, a druhija – nie. Inaczaj: Adnyja myszli jeść bohi, a druhija – nie. Zachwycająca fraza. Heta zachaplajuczaja fraza.
Nie jest tak, że jak powiemy „Boga nie ma”, to go nie ma, i nie jest tak, że jak powiemy „Bóg jest”, to on jest. Jest on punktem odniesienia w ludzkim ideo-myślnym świecie. Bez tego punktu odniesienia nie mamy do kogo przymierzyć wszelkiej naszej skończoności, wszelkich naszych ograniczeń. Bez takiego przymierzania się zbyt ochoczo tworzymy bogów z ludzi i haniebnej ideologii.
Żeby zbudować dom, trzeba najpierw mieć punkt odniesienia w postaci wyobrażenia i projektu.
Bez punktów odniesienia (idei) człowiek tworzy chaos.
W XXI wieku tym chaosie najbardziej widoczne stają się jedynie dwie drogi: kariera po trupach i wojna, bo słuszna (bo to główny nurt).
Jakże brakuje tu momentu dla rozumnej konstatacji, że w samą porę opamiętaliśmy się.
Kawa z dupy. Art.-instalacja z Tolem. Brzydko? Brzydko. Będzie jeszcze brzydziej. Tolo krzyknął z kuchni: Kawa z dupy! Krzyknął tak, siedząc w fotelu, który ma ze sto lat, a że oblazł z farby i skóry, to Tolo odnowił go, obciągnąwszy skórą z mego francuskiego płasz-cza, barwy głębokiej pięknej wiśni. Pozwoliłam pokroić płaszcz, bo i tak go nie nosiłam. Dziesięć lat bezczynności płaszcza to za wiele. Tylko zajmował miejsce. Więc bierz, krój, obciągaj nim, co chcesz. Najpierw nie zareagowałam na tę Tolową „kawę z dupy”. Potem, nadal siedząc w tym odnowionym fotelu, a jemy obiad, Tolo mówi: Podobno najlepsza jest kawa z dupy. Na te słowa krzyczę: Nie chcę sranej kawy! Nigdy i za nic! I zaczęłam się śmiać, aż rozbolał prawy bok, w którym kiedyś mi dłubano, wycinając woreczek żółciowy i wyrostek, a one mi się rozlały i dostałam zapalenia otrzewnej. I ledwie mnie odratowano.
Śmiejemy się oboje.
Fotel lśni nowością, a tu mowa o kawie z dupy.
Kawa ze sraki to kawa ze sraki luwaka, a właściwa nazwa tego azjatyckiego zwierzęcia to: łaskun muzanga albo cyweta. Luwak to lokalna nazwa. On zjada ziarna kawy i je wysrywa, a potem z tego wychodka ludzie ludziom robią najdroższą kawę świata – kopi luwak. Myją ziarna co prawda. Pij. Pij, jeśli masz duże pieniądze. Doszło do tego, że tych luwaków homo capitalisticusy zaczęły hodować, uwięziwszy w ciasnych klatkach, i one tam robią ludziom kawę, ale masowo przy tym zdychają, bo za ciasno, bo jedzenie to tylko kawa i kawa. Nikt o nie dba. Straszliwie się męczą. Mają produkować kawę, kawę, jak najwięcej kawy. Nic nie dały protesty ekologów. Zresztą homo capitalisticusy skutecznie wyciszają te protesty.
Kawa duża i przesadna. Kawa pierabolszana. Zwierzę się dusi, gromadą zdycha, pracując (srając) w ludzkiej fabryce, zbudowanej z wielu ciasnych klatek. Nie chcę tej kopi luwak. Gdybym miała pieniądze, też nie zechcę pić kawy z gówna. Nie chciałabym nawet spróbować, bo może wyciągnięta ze zdechłego luwaka (no co, jak się oszczędza, to się oszczędza). Zemdliło mnie. Biedny luwak! Niewolnik u homo capitalisticusa.
Pieniądze z padliny i innych rzeczy. Obejrzeliśmy z Tolem film, w którym mowa o kotletach z końskiej padliny, którą dziadek Trumpa przerabiał na ślicznie wysmażone kotlety dla mas. Tak się dorabiał dużej forsy. Potem alfonsił i też się dorabiał dużej forsy. Zatem jego forsa była z padliny, potem z niezliczonej cipy, no i ze lśniącego fiuta. Taka jest historia tego majątku.
Art-instalacja: piękność. Pracujemy z ojcem w polu, kopiemy ziemniaki, w miejscu, zwanym Miłoszówką, niedaleko Zubek. Matka niesie nam obiad. Nie pamiętam co przygotowała, ale pamiętam ją, idącą wtedy ku nam. Koszyk. Obiad był w wiklinowym koszyku. Wyraźnie widzę ją z daleka, zbliża się, ma na sobie błękitną sukienkę. Lubiła kolor błękitny i wszelkie jego odcienie. Pasował do jej oczu, które zmieniały barwę zależnie od pory dnia. Raz były jasnobłękitne, i to była ich podstawowa, dzienna barwa, a innym razem – seledynowe w granatowe cętki. Jaka jasna ta sukienka w przejrzystym powietrzu i łagodnym dniu! Idzie ku nam jeszcze taka młoda, taka zgrabna, tak szybko sprężyście idzie. Polna droga, z górki, szeroka, to jasny żółty piach. Głęboki. Trudno tu było jechać rowerem po górkę, ale i z górki. Grzązł. Ale matka idzie lekko. Chyba boso. Widzę jak skręca w wąską ścieżkę, prowadzącą do naszego pola. Ścieżka też z górki. Właściwie to kurhan. Matka nadal idzie lekko, choć piach staje się coraz głębszy. Uśmiecha się do nas z daleka. Jakie ma białe zęby! Tak białe, że widoczne z daleka, kiedy odsłania je szeroki uśmiech. To nasze rodzinne zęby, z charakterystyczną szczerbą. Tę szczerbę, ten ciemny przecinek w białej czcionce, też widać z daleka w tej ogólnej bieli, muszlowo wtopionej w uśmiechające się wargi.
Czarne, aż granatowe włosy matki. Kędzierzawe, gęste. Uroda „stąd”. Biała cera, granatowe włosy i błękitne oczy.
Błękitną sukienkę uszyła jej na miarę nasza rodzinna krawcowa ze Świsłoczan, Łukie-ria. Zdrobnialiśmy to imię. Mówiliśmy: Łuszka. Łuszka szyła też dla mnie sukienki, kurtki, spódnice, które z dumą nosiłam w Warszawie. Pytano: skąd masz takie fajne ciuchy? Z Ameryki? Łuszka była mistrzynią krawiectwa, damskiego i męskiego. Szyła perfekcyjnie i jak kto sobie życzył. Z rękawem trzy-czwarte i na stałe podwinięte, tak na niby, dla fasonu? Proszę bardzo, zrobi się. Ten skomplikowany szew, jak w dżinsowej kurtce z Ameryki? Proszę bardzo, też się zrobi.
Sama projektowałam sobie sukienki i wdzianka, zapoznając się z tym, co się nosi w Ameryce (czasopisma z modą przysyłano mi z wolnego świata), i te projekty zanosiłam do Łuszki, żeby coś identycznego uszyła. Rezultatem niezmiennie byłam zachwycona.
Łuszka dawno nie żyje. Już wtedy była stara. Gęste siwe włosy wiązała w gruby kucyk. Miała zielone, butelkowe, oczy. Duże jak denka starych lekarskich buteleczek.
A tamten kurhan, tamta polną drogę i tamtą ścieżkę w dół do naszego pola porósł las.
I nikt już nie mówi, że to Miłoszówka. Zarosła i zniknęła. I ludzie powyjeżdżali stąd, powymierali.
Oglądam tamten obraz z bólem: on żyje w mojej pamięci. Gdyby wystawiono go na scenie, musiano by uwzględnić szybkość, z jaką wkracza tu las. To biegnący las. Odnawia się puszcza. To las, wbiegający na Miłoszówkę, aby ją ukryć w pniach i liściach. Wbiega na każ-de, najdrobniejsze miejsce, po którym szła wtedy do nas matka. I na zawsze zakrywa jej błę-kitną sukienkę. W moim umyśle dzieją się te rzeczy naraz: bieg lasu i kroki matki, i jej syl-wetka, jej młodość i uroda, i tamta sukienka.
Matka idzie i idzie. I las idzie i idzie; biegnie.
Taką art.-instalację mogłaby zrobić jedynie Pina Bausch. Umiała wstrzymywać kadr, powtarzać kadry w takim sam sposób, jak je powtarza ludzka pamięć. Znowu i znowu.
I Piny Bausch już nie ma.
Słowa ojca: „Boję się nie tyle samej śmierci, co tego, co tam może być. I że w ogóle coś tam może być. A jak tam znowu będzie wojna? I znowu będę ranny w plecy? I wielokrotnie? Ty jak myślisz, mogę tam trafiać i trafiać w gąszcz ludzkich strasznych myśli w charakterze wojny? Jednej, drugiej, setnej? I trzeba ciągle przedzierać się? Czy tylko tak, wrzucą w dół i będę opadał aż do rozpalonego jądra ziemi? A to jądro może być z ludzi? A potem ziemia zrobi sobie nowych ludzi i znowu z nich swoje rozpalone jądro? I tak w kółko? Czy przeżyję tam to, co już przeżyłem? Kiedyś topiłem się w Świsłoczy, a koledzy uciekli. Sam się wydostałem z wiru. Czyli dane mi było jeszcze pożyć. I tam koledzy też uciekną? Ci sami w nowej postaci? I najpierw to coś będzie przyjacielskie? Jeśli tam coś jest, i jeśli tam nie ma nic, to jedno i drugie jest straszne dla człowieka. W młodości pisałem takie dobre wiersze… Potem wszystkie spaliłem w piecu. Lepiej coś ci zagram. Na akordeonie czy na skrzypcach? Co mam ci zagrać? Mów”.
Ojciec zagrał wtedy na akordeonie, specjalnie dla mnie, „Kolorowe jarmarki”.
Mam jego akordeon, ogromny, włoski, wiekowy, wysadzany rubinami i z obrazkami z masy perłowej. Mówił z dumą: Ten akordeon przed wojną kosztował tyle, co trzy krowy.
Po śmierci ojca instrument zaczął się rozpadać. Popękały i sczerniały bursztynowe gu-ziki. Już to opisywałam do „Czasopisu”.
Miechy się porwały, kiedy Wacław Sobaszek z Węgajt z nagła je rozciągnął, aby wziąć pierwszy akord. Renowacja tego zabytku byłaby dla mnie za droga.

PODZIEL SIĘ

Do góry