TRAKT 11
Długie noce zaszmulają semantyczne pola, nie mówiąc już o tym, co się przez to dzieje z elementarnym ugorem. „Po co są dni?”. Pamiętają Państwo ten wiersz Larkina? Sen tylko w dzień jedynie komplikuje kwestię, nawet jeśli zacząć go wersem „Po co są noce?”.
„Panie premierze, zapisał się Pan do partii, do której i ja bym się chętnie zapisał, gdybym zapisywał się do jakiejś partii, nosi Pan garnitury, które i ja chętnie bym nosił, gdybym chciał nosić garnitury, ba, strzyże się Pan w sposób, w który i ja chętnie bym się strzygł, gdybym się strzygł. Dalsze podobieństwa moglibyśmy obaj mnożyć, gdybyśmy tylko zechcieli. Nie ulega jednak wątpliwości, jak wiele nas łączy, i nie będę ukrywał, że wiążę z tym pewne nadzieje i daleko idące plany. W zasadzie ciekawi mnie teraz jedno. Gdyby coś leżało Panu w miejscu serca, czy to byłoby to, co leży tam mnie?
Spieszę zaznaczyć, że oprócz tego, że składam ten list na Pańskie ręce, umieszczę go również w swoim jajcarskim cyklu na stronie literackiej. Jego liczni czytelnicy zapewne będą przekonani, że leży mi na sercu dobro poezji polskiej i że wyciągnę od Pana, nie daj Boże, trochę kaski na zniszczenie papieru i czasu (szczególnie antenowego), ale jakże się mylą.
Połowa królestwa mnie nie zadowoli. Niech się Pan jednak nie boi. Całe też jest dla mnie za małe. Proszę tylko o drobiazg: żebym (wraz z resztą jakże licznych czytelników) nie musiał Pana (i Pańskich ludzi) oglądać, słyszeć, a tym bardziej o coś prosić. Ośmielę się nawet zaproponować znaczną łapówkę w postaci własnoręcznie zdobionej gołą babą koperty-teczki z jedynym egzemplarzem gromadzonej przeze mnie długie lata antologii wierszy najlepszych, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek dotąd powstały i – jeśli to było konieczne – miały szczęście do tłumaczy”.
Przepraszam, że tak obcesowo sobie żartuję – tu zwracam się już wprost do licznych czytelników – ale to przecież tylko sen w ciemnej scenerii (kierujemy uwagę na znaczącą oszczędność w dekoracjach); i może przylazł do mnie z tej przyczyny, że ci panowie tak strasznie mnie ostatnio zdenerwowali. Ale tak mniej więcej mi się przyśniło. Serio. W dodatku pomylili mi się premierzy (do tego teraz to ja bym śnił krótko). Sen piękny, bo z lataniem, a właściwie rzucaniem się na powietrze i unoszeniem do woli nad klifami, górami i miastami. Sen, w którym mogłem wszystko (nawet – jak widać – wpłynąć na losy świata), poza jednym. Kiedy chciałem mojej ukochanej pokazać swoje nowe umiejętności, a właściwie kiedy chciałem się przed nią nimi pochwalić, prysły i wyrżnąłem o glebę jak, nie przymierzając, współczesny polski poeta we własnej roli.
To „jest biblioteka publiczna”, jak pisał John Ashbery. „Człowiek ekshaluje woń abominalną!”, jak pisał Aleksander Wat. „Dom to nie biblioteka”, jak pisał D.J. Enright. Wszyscy zapewne mają rację, również w tym, że poezja to taka franca, która zbyt kosztownie miesza ludziom w życiach i nie bardzo pasuje do tego, „po co są dni”. A ja teraz nie potrafię wykręcić się z Larkina, który napisał tak niewiele, a pisanie o jego wierszach wydaje mi się zajęciem ponad ludzkie siły. Być może grzechem współczesnej poezji polskiej jest pośpiech i nadmiar. Być może należy – jeśli już – publikować raz na dziesięć lat cieniutką książeczkę, tak cienką, żeby na grzbiecie nijak nie mogło zmieścić się nazwisko autora, i być może wtedy przestanie tak umykać to, co umyka w nawale tytułów i nazwisk. Być może należałoby poprosić: „Panie premierze, jeszcze mniej – o ile to w ogóle możliwe – publicznych pieniędzy na wiersze, i dosól pan taki podatek od wersu, nawet w punktach ksero, żeby ta maszyna stanęła, zanim zje sama siebie”.
Oczywiście upieram się, że mam rację, oczywiście upieram się przekornie, ale czyż wydawanie ostatnio nie stało się zbyt łatwe? Moi koledzy, choć po uszy zadłużeni, wydali sobie niedawno nawet regularną płytę z zatrzęsieniem instrumentów i rozkładaną okładką. Zresztą płytę zadziwiająco niezłą. Nie mogą się z nią jednak przebić poza nocną audycję w lokalnym radiu i sklep z płytami należący do innego dobrego kolegi, w których, jak i w innych lokalnych radiach i małych sklepach z płytami, odbiorców jak na lekarstwo.
Jeszcze nigdy nie wydawano tak wielu książek w kraju, w którym tak niewielu czyta. Przypomina to słowa pewnego premiera, który lubił sypiać, mając do dyspozycji dwa łóżka, pół nocy w jednym, pół w drugim, żeby pościel zawsze była świeża i sen przyjemny, a to z kolei przypomina wojnę, ale nie tamtą, bo ta to raczej rozbój w biały dzień (po co są dni?) o miejsce dla siebie na ostatnim skrawku niewypalonej ziemi. Ta wojna jest o tyle beznadziejna, że kolejne książki i kolejne roczniki pogłębiają tylko nieklarowność sytuacji, nawet nie poprzez fakt zaistnienia, ale poprzez własną nieklarowność – myśli, emocji, obrazu. Zastanawiające, na ile wynika to z historii języka i literatury, na ile z uwarunkowań współczesności, ile jest w tym pośpiechu, a ile próżności. Nie chcę tu się chełpić, że znam drogę wyjścia z matni, z ciasnej szufladki zatrzaśniętej przez kiepskich krytyków i tzw. opinię publiczną, bo nie znam, ale kiedy zasnąłem ponownie w zmiętolonej pościeli, przyśniła mi się książka o oszczędnych, klarownych obrazach, które same się tłumaczą, po której człowiek staje się lepszy. Z taką książką jest problem: trzeba poświęcić jej tak wiele czasu, pracy i sporo z tzw. życia (bo nie jest łatwo to wymyślić ani ukraść lepszym), że pisanie jej zajęłoby lata, a w międzyczasie straci się tak mozolnie wywalczane miejsce na owym skrawku i wypadnie z obiegu (spod tego ogona), zaś efekt najprawdopodobniej okaże się tak kiczowaty, że wstyd będzie to ogłaszać drukiem, a nawet wspominać o tym przy stoliku po mniej lub bardziej udanym, ale jednak odbytym wieczorze autorskim nieklarownego kolegi. Larkin miał szczęście żyć w innych czasach.
Książka dostępna tu: https://allegro.pl/oferta/jacek-bierut-przesieka-esej-proza-9252573119