Krytyka literacka. Poezja, proza, literatura współczesna. Pismo literackie i wydawnictwo.

Tristitia Tergestentris. La storia una adriatica
Nikodem Szczygłowski

Tristitia Tergestentris

 

I oczywiście Wilno, jak widzę z perspektywy, było dziwaczne, miasto pomieszanych, zachodzących na siebie stref, jak Triest albo Czerniowce.

Czesław Miłosz

 

 

 

Siedziałem przy końcu il Molo Audace, patrzyłem na łagodne fale, słońce, które właśnie powoli wpadało do Adriatyku, latarnię morską, zwaną Faro della Vittoria, która, wielka i tajemnicza, jeszcze nie rzucała promieni swojego światła na coraz bardziej ciemne wody zatoki. Wcześniej wyobrażałem sobie tę latarnię jako jeden z zabytków z epoki przynależności miasta do cesarstwa Habsburgów i musiałem się rozczarować, kiedy dowiedziałem się, że została otwarta w 1927 roku, w dniu w obecności króla Włoch Vittorio Emanuele III. Co prawda, smukła budowa wieży, mierząca 68 m, stojąca na wzgórzu Gretta, została wzniesiona na pozostałościach austriackiego fortu obronnego Kressich i miała symbolizować zwycięstwa oręża włoskiego w jednych z najbardziej krwawych bitwach Wielkiej wojny – w dolinie rzeki Isonzo (po słoweńsku zwaną Soča) oraz nad rzeką Piave, którą to ostatnio Gabriele d’Annunzio entuzjastycznie okrzyknął poetyckim mianem La bataglia del solstizio. W każdym bądź razie latarnia morska miała być widocznym pomnikiem zwycięstwa w wojnie, w której, ogólnie rzecz biorąc, raczej nie było jednoznacznych zwycięzców.

Przeraźliwie krzyczały mewy, w oddali widać było wyraźne, niczym wycięte z ciemnego papieru i naklejone w dziecięcej wycinance na granatowym arkuszu, pociągniętego w połowie purpurową kreską, statki kontenerowce stojące na redzie. Wielki brązowy posąg anioła o podniesionych skrzydłach unosił się na czubku latarni i trzymał w wyciągniętej przed siebie ręce pochodnię, purpurowa kreska z dziecięcej wycinanki żyła własnym życiem tymczasem, żarzyła się na horyzoncie i stopniowo malała.

Zatoka powoli przeistaczała się w ciemną, niepojętą głębię, nieodgadnioną istotę – nieśmiałe jeszcze światełka jedno po drugim zapalały się w jej wnętrzu, małe stateczki, łodzie rybackie, kutry, promy, małe miejscowości na brzegach zatoki, które już całkowicie pożarła ciemność – po obydwu stronach morskiego amfiteatru.

Po lewej w oddali, na horyzoncie, w najdalej wysuniętym w morze krańcu zatoki Triesteńskiej od strony Istrii, na wąskim półwyspie zapadał w noc słoweński Piran oraz – znacznie bliżej – wciąż jeszcze włoska Muggia, po prawej z kolei fale uderzały łagodnie w niewidoczne w mroku plaże Barcolany oraz Grignano. Gdzieś tam, dalej, ukryty wśród szumu fal i egzotycznych roślin w parku, jaśniał na swoistym skalistym cyplu wieczny wartownik morski — zamek Miramar.

Chwilę wcześniej szedłem wciąż jeszcze zalaną wieczornym miękkim pomarańczowym światłem promenadą, a teraz, kiedy wracałem z molo, długie cienie sunęły już po Riva Tre Novembre.

Byłem tam też rano, kiedy w pełni słońca, właśnie w tym miejscu, na przejściu dla pieszych nagle dorobiłem się nieoczekiwanego towarzystwa. Facet w przykrótkiej nieco koszulce polo marki Timberland i tejże marki sandałach włożonych na kremowe grube skarpety sportowe przechodził właśnie na czele zorganizowanego niewielkiego tłumu „proszę-wycieczki”, i wyglądem oraz swoim zachowaniem (a także pogniecionym przewodnikiem „Bezdroży” pt. „Włochy Północne”, do którego co i rusz zerkał, przy czym widać było liczne notatki poczynione ołówkiem na marginesach) wskazywał, że pełni funkcję pilota zorganizowanej grupy turystycznej. Nadeszli od strony gmachu dawnej Kapitanerii, minęli wylot Wielkiego Kanału. Korzystając z okazji chwilowego postoju w celu przejścia na drugą stronę ruchliwej ulicy i uderzenia (jak to określił) w kierunku głównej atrakcji – Piazza della Unita d’Italia – pan pilot oznajmił pozostałym, że oto minęli właśnie ulicę „Novembre-coś-tam“, czyli „po naszemu” — „Listopadową”, che-che, po lewej zaś z tyłu został Wielki Kanał, „któremu daleko jest do Wenecji, tym niemniej,pszewycieczki, tak się właśnie nazywa” oraz Palazzo Carciotti (w ustach pilota był to „pałac Czarkioti”). Następnie pan pilot zachęcił swoich podopiecznych, aby zwrócili swoją uwagę na „charakterystyczną kopułę, uwieńczoną, pszewycieczki, rzeźbą orła morskiego, który z kolei jest symbolem regionu Wenecji Friulańsko-Julijskiej”. Nie wspomniał przy tym słowem o Palazzo Gopcevich, znajdującym się tuż obok — w zakresie widoczności — zadowolony jednak z siebie, skręcił w rurkę „Bezdroża“, włożył książkę do bocznej kieszeni spodni, i popędzając „zdjęciowiczów”, szparkim krokiem ruszył raźno dalej.

Patrzyłem na wścibskie mewy, które krążyły dookoła, pikując z dachów wyższych budynków, m.in. właśnie wspomnianej „oryginalnej kopuły” oraz wież kościoła greckiego Grecco Orientale w kierunku molo. Niektóre z nich kołysały się na falach po obydwu stronach betonowej konstrukcji, wcinającej się w morze, niektóre przechadzały się pomiędzy ludzi, spacerujących, siedzących i leżących na całej długości falochronu. Większość ptaków czatowała w pobliżu w nadziei zwędzenia resztek jedzenia, niektóre już grzebały w pozostawionych śmieciach żółtymi dziobami, rozpościerając szeroko białe lub biało-szare skrzydła i czas od czasu wydając charakterystyczne przeraźliwe krzyki. Przy wejściu na molo była ustawiona pokraczna, jarząca się wesoło srebrzystą bielą konstrukcja, dumnie określona zaszczytnym mianem La ruota dei miraccoli. Obok sprzedawano Gelatto z pomalowanej w wesołe kolory furgonetki oraz rozmaite napoje i watę cukrową z małej budki.

Za plecami, tuż po przekroczeniu ruchliwej Riva, szumiał wielki plac, otwarty na morze, a zamknięty z obydwu stron potężnymi budynkami — gmachu Palazzo Governo po stronie północnej oraz Palazzo Lloyd od południa, a także widowiskowym pałacem Miejskim po stronie wschodniej, który jakby spinał sobą całość kompozycji. Po prawej stronie natomiast wesołymi ogniami jarzyły się Palazzo Pitteri oraz Grand Hotel Duchi d‘Aosta.

Tłumy w kawiarniach. Nie zważając na zaszczepioną przecież kiedyś przez (obecnych niegdyś w mieście w całkiem znacznej liczbie) kupców brytyjskich tradycję kultury herbacianej, nigdy nie zdołała jednak ona przezwyciężyć istnie wiedeńskiego kultu kawy. Na początku XX wieku miasto eksportowało kawę na potęgę i dystrybuowało w najdalsze zakątki monarchii – za Dunaj i Karpaty. Kawę przeładowaną z wielkich transportowców w Trieście pito w Havličkovej kawiarni i hotelu Sacher w Wiedniu na Graben i Kartnerstraße, na placu Wacława i przy Národní třida  w Pradze i przy Váci utca w Budapeszcie, w kawiarni Wiedeńskiej na Wałach Hetmańskich we Lwowie, pod Złotym Orłem w Czerniowcach i pod Czarnym Orłem w Wielkim Waradynie, w hotelu Union w pobliskiej Lublanie oraz w wielu innych miejscach kontynentalnej Europy. Najlepsze kawiarnie triesteńskie wówczas, w dobie Belle Époque, swoim wystrojem wnętrz nie ustępowały wiedeńskim, i wciąż ów findesieclowy Wiedeń przypominają — w stopniu chyba największym niż gdziekolwiek indziej. A mieszkańcy dawnego Wolnego Miasta ponoć wciąż spożywają najwięcej kawy na głowę w stosunku do reszty Włoch, nie zważając na to, że tradycyjne włoskie espresso ristretto podobno nie cieszy się tutaj aż tak wielkim niekwestionowanym uznaniem, jak ma to miejsce powszechnie w innych miastach Italii.

Myśli płynęły i uderzały o siebie niczym fale Adriatyku. Molo oraz Rivę del Mandracchio zalewały coraz większe tłumy spacerowiczów, był ciepły wieczór powoli dobiegającego końca dnia – wolnego od pracy z okazji il Giorno di Lavoro. Zanim jeszcze dotarłem do Triestu, ranem tegoż dnia, w Lublanie zmagałem się z nieoczekiwanym problemem w postaci zamknięcia absolutnie wszystkich sklepów, kiosków-trafik oraz wszelkich innych możliwych lokacji handlowych. Ostatecznie udało mi się kupić parę butelek wody na drogę na stacji benzynowej, jedynej w okolicach centrum niedaleko skrzyżowania, przy którym Slovenska cesta przechodzi w Dunajską cestę, a Trg Osvoboditelne Fronte z kolei – w Tivolską cestę.

Po przekroczeniu granicy słoweńsko-włoskiej przez dawne przejście Sežana-Fernetti, mijając opuszczone budynki celne oraz kontroli granicznej, pomalowane łuszczącą się farbą olejną, od razu dała się zauważyć wyraźnie gorsza nawierzchnia drogowa oraz czerwone flagi, wywieszone na niemalże co drugim mijanym budynku w miejscowości Villa Opicina (po słoweńsku zwana Opčine), notabene zamieszkałej w większości przez Słoweńców. Początkowo błędnie wziąłem te flagi za jakiś osobliwy przejaw lokalnego triesteńskiego patriotyzmu, lecz po dokładnym przyjrzeniu się dało się zauważyć, że reprezentują czerwień absolutną, nieskażoną srebrną triesteńską halabardową lilią. Tuż przy drodze widniała kamienna stela, ustawiona niegdyś na cześć wizyty do miasta habsburskiego księcia Franciszka I, po jej minięciu zaś rozpoczynała się najbardziej atrakcyjna część trasy.

Zaiste powiadam wam, mało które miasto może poszczycić się tak widowiskowym entrée, jak Triest. Dotychczas pamiętam swój szczery zachwyt, kiedy po raz pierwszy ujrzałem panoramę miasta leżącego w dole, zjeżdżając serpentynami z krasowego płaskowyżu. Sosny, porastające gęsto Karst (lub Kras, po słoweńsku), stopniowo zaczynają ustępować miejsca cyprysom, akacjom, kwitnącym bzom, omszałe szare mury na zakrętach porośnięte są bluszczem, spoza nich tu i ówdzie wyzierają rododendrony, zwane też azaliami lub różanecznikami. Co rusz w dole błyska morze — puszcza oko do przybysza, miej cierpliwość, jeszcze chwila —  oraz ukazuje się kolejny fragment miasta, niczym pełniącego funkcję areny w dole gigantycznego amfiteatru. Nic, tylko chciałoby się rzec, u stóp moich dolina dostatku i krasy.  Ten widok zachwycał prawdopodobnie już pierwszych podróżników, którzy zaczęli przybywać do miasta nad Adriatykiem drogą lądową, od kiedy Habsburgowie doprowadzili trakt z Wiednia do swego najważniejszego morskiego okna na świat, a następnie również przeciągnęli i wynalazek cywilizacji europejskiej doby rewolucji przemysłowej – kolej żelazną.

A więc już na początku mamy do czynienia z pierwszą odsłoną tej niezwykłej wystawy – miasto ukazuje się naszym oczom jako starożytne rzymskie amfitheatrum Tergestrum. Zjeżdżając wciąż w dół, jeszcze zanim dotrze się do śródmieścia, ukazuje się kolejna odsłona. Monstrualny budynek, od razu przywołujący na myśl monumentalizm architektoniczny, tak charakterystyczny dla epoki rządów Mussoliniego, stojący na wzgórzu Scoglietto. Ten ogromny bladożółty budynek z gigantycznymi schodami, zamykanymi symetrycznymi skrzydłami po obydwu stronach, którego architektura wywołuje w pamięci wyraz „mauzoleum”, leży w pętli jednej z głównych dróg wjazdowych do miasta, prowadzących z wyżej położonych wzgórz krasowych. Obydwa skrzydła budynku, powstałego w 1938 r. i uroczyście odsłoniętego przez (a jakże) samego Duce, zdobią wymowne płaskorzeźby, a pomiędzy nimi umieszczony jest wysoki maszt z dumnie powiewającym włoskim trikolorem. Maszt jest mocno pordzewiały od deszczów, regularnie przynoszonych przez borę, a flaga wyblakła od południowego słońca. Trawnik dookoła budynku prezentował się nieco wypłowiało, a parking z kolei był zastawiony pojazdami rozmaitymi z wesołą włoską niedbałością.

Ach, Italia, Italia.

Precz jednak ze stereotypami! Jesteśmy już w Trieście. A jednak jest tu coś. Owszem, nie tylko w Trieście, również w całych niemalże Włoszech. Jednakoż właśnie tutaj odczuwalne jest to coś jakoś bardziej wyraźnie – to dziwne uczucie przemijania, pod hasłem wyhaftowanym srebrnymi nićmi na mocno zamszałym i wyblakłym już sztandarze: sic transit gloria mundi. Włochy to piękny kraj, ale na wielu płaszczyznach zwykłego odczuwania codzienności, jest jakby zakonserwowany w końcówce lat 80., okresie największego chyba swojego dobrobytu –  jest niczym podupadła, lecz wciąż jeszcze prezentująca się nieźle niegdysiejsza ikona dostatku – pełniąca wówczas funkcję niezbitego dowodu niepodważalnej przewagi gospodarki wolnorynkowej Zachodu nad niedorozwiniętą resztą Wschodu naszego kontynentu.

Obecnie Włochy i (tak charakterystyczne dla nich) oznaki dolce vita późnych lat 80., być może jeszcze początku 90., to właśnie wciąż żywy symbol tej minionej, i coraz bardziej odchodzącej do lamusa epoki prosperity. Wielkie koncerny włoskie królowały wówczas na rynkach europejskich, piłka nożna zdobywała kolejne tytuły, a nazwiska piłkarzy włoskich były na ustach kibiców squadra azzura z całego świata, kolejne modele aut produkcji włoskiej z zakładów w Turynie były obiektem pożądania milionów ludzi w całej Europie (i chętnie odtwarzane lub kopiowane po wschodniej stronie Żelaznej kurtyny jako „polskie

Fiaty” ze FSO, „Łady” i „Żyguli” z zakładów w mieście nad Wołgą o wymownej nazwie Togliatti, czy po sąsiedzku  – chociażby w postaci „Zastavy” lub „Yugo” z Kragujevaca), moda włoska panowała niepodzielnie na podiach nie tylko Mediolanu, ale też niemal wszystkich stolic Europy i świata.

Triest, jako miasto pławiące się w promieniach aury wiecznych słonecznych wakacji — adriatyckiej odmiany dolce vita — jako miasto otoczone z trzech stron przez tereny należące do (niezaangażowanej, otwartej na świat, ale jednak komunistycznej) Jugosławii, należał do najbardziej czułych miejsc na kontynencie ogarniętym Zimną Wojną.

Miasto potrafiło z tego korzystać na całego i czerpało zyski, płynące z tej sytuacji obydwoma garściami. Wyjazdy na zakupy do Triestu (i te kolejki, dłużące się niegdyś na przejściu w Sežanie/Fernatti) do dziś z łezką w oku wspomina większość należących do starszego pokolenia Słoweńców oraz Chorwatów z Istrii, a nawet co niektórzy pochodzący z najdalszych południowych zakątków dawnej Jugosławii – aż po Macedonię (obecnie, nomen omen, nazywaną Północną).

Tak, był to prawdopodobnie ostatni błysk sławy dla miasta, któremu krótko wcześniej odebrano jego aureolę morskiej potęgi.

James Bond sunął motorówką po falach zatoki triesteńskiej od strony Lazzaretto i granicy morskiej z Jugosławią, omijając widowiskowym łukiem Muggię w kierunku zachodzącego słońca, liczne jachty, zacumowane w marinie Porto San Rocco, szeleściły zwiniętymi żaglami i wydawały charakterystyczny dźwięk stukotu masztów, adriatycki wiatr rozwiewał mu włosy i krawat, a w tle widoczna była panorama Triestu – Wolnego Miasta, pierwszego miasta reprezentującego Zachód, po tej właściwej stronie. Możemy umownie uznać, iż była to ikona Triestu końca lat 70., początku 80.

„Od Gdańska po Triest na kontynent zapadła Żelazna Kurtyna” – powiedział niecałe trzydzieści lat przed tym Winston Churchill. Pomijając niezbyt precyzyjnie z geograficznego punktu widzenia poprowadzoną umowną linię, dzielącą wg słów Churchilla kontynent europejski, brytyjski mąż stanu miał jednak z grubsza rację, volens nolens, stając się ojcem chrzestnym tego sformułowania, które przed długie lata stanowić będzie kwintesencję Zimnej Wojny.

Wiele lat później, Gdańsk miał swoje pięć minut w procesie obalenia wspomnianej kurtyny, przez ponad pięćdziesiąt lat przebywając jednak po jej niewłaściwej stronie. Triest natomiast lśnił i brylował właśnie w okresie samego apogeum Zimnej Wojny – będąc po tej stronie właściwej. Samemu faktowi istnienia Żelaznej Kurtyny zawdzięczał możliwość przeżycia „drugiej młodości”.

Z perspektywy czasu widzimy jednak, że po upadku Muru Berlińskiego, kiedy nad kontynentem zawiały zwycięskie dla Zachodu, a stanowiące zapowiedź atrakcyjnych obietnic dla Wschodu winds of changes, na tle ogólnej euforii, która ogarnęła Europę, Triest ponownie powrócił do stanu melancholii. Miasto znów straciło część swojego splendoru, po raz chyba trzeci w swoich dziejach.

Historia Triestu to ciągła melancholia przemijania, która obecnie nakłada się tu na ogólnowłoską wspomnianą już wyżej stagnacyjną tęsknotę za dolce vita lat 80. Poszczególne —  wspaniałe kiedyś — hotele w śródmieściu dziś w dalszym ciągu potrafią zadziwić swoich gości autentycznym wystrojem wnętrz, sanitariatami, miedzianymi elementami dekoracyjnymi recepcji, srebrzystymi z falowanej blachy drzwiami wind oraz wielkimi, pięknymi neonowymi reklamami zewnętrznymi, zdobiącymi elewację. Wszystko autentycznie w stylu lat 80. Brakuje chyba tylko starych reklam i katalogów Qelle.

Wróć, w hotelu „Milano” przy via Ghega na ścianach wiszą wielkie plakaty reklamowe (albo ich repliki) z okresu międzywojnia (oraz nawet wcześniejsze), zachęcające m.in. do korzystania z usług transatlantyckiej żeglugi pasażerskiej koncernu Lloyd.

Transatlantycka gloria to kolejny temat na długiej triesteńskiej liście pod tytułem „przeminęło z wiatrem”, wymagający osobnej dygresji.

W czasach po upadku CK monarchii, kiedy miasto po stuleciach „tułaczki na obczyźnie” (jak to zostało określone przez płomiennych patriotów włoskich), wróciło na łono włoskiej zjednoczonej ojczyzny, a Piazza Granda zmieniła nazwę na Piazza della Unita d‘Italia, Triest stał się jednym z wielu miast włoskich, na domiar złego — miastem peryferyjnym, pozostającym w ciągłym cieniu pobliskiej Wenecji. Natomiast wielki port Triestu – który zapewniał handel międzynarodowy dla całej wielkiej monarchii naddunajskiej, we Włoszech z dnia na dzień stał się konkurentem tejże Wenecji, zarówno jak Genui, Neapolu, a nawet Bari. Austriackie „okno na Adriatyk”, miasto o specjalnym statusie, primus urbs occidentalis dla mieszkańców różnych (w większości swojej orientalnych z punktu widzenia mieszkańców cywilizowanego Zachodu) krain bałkańskich, miasto o osobliwej historii, wyjątkowym składzie etnicznym mieszkańców oraz powiązane licznymi nićmi układów handlowych z Europą Środkową – wszystkie te funkcje Triest stracił we Włoszech.

Podobnie jak położone na dalekich wschodnich rubieżach nieistniejących już Austro-Węgier miasto Lwów, w dobie panowania austriackiego znany też jako Lemberg, który połączony był z Triestem nie tylko pewnymi paralelami historycznymi, ale również najdłuższą w monarchii naddunajskiej linią kolejową – przecinała całe imperium od północnego wschodu na południowy zachód, od podnóży Karpat po krasowy płaskowyż i Adriatyk. Otóż patrioci włoscy w okresie Risorgimento płonęli w duszy pragnieniem zjednoczenia Ojczyzny oraz włączenia do niej obszarów ościennych tak daleko, jak tylko sięgała tradycja włoska oraz język włoski – linga franca Adriatyku. Triest oczywiście zajmował miejsce szczególne w tych pragnieniach. Podobnie jak polscy patrioci, pragnący odrodzenia utraconej państwowości Rzeczpospolitej (już jednak Jednego Narodu), nie wyobrażali sobie jej — tej Odrodzonej — bez Lwowa (i Wilna, wspomnianego przez Czesława Miłosza jako miasto „dziwaczne” niczym „Triest lub Czerniowce”), tak również ich włoscy odpowiednicy nie wyobrażali sobie zjednoczonych Włoch bez Triestu i Fiume, czyli Rijeki. W obydwu jednak wypadkach, po obydwu stronach tych swoistych antypodów upadłej monarchii, po ostatecznym ziszczeniu się ich pragnień i osiągnięciu wcześniej postawionego celu, nie potrafiono zaoferować tym miastom wiele — zabrakło wizji, jak miałby wyglądać dalszy ich rozwój w nowej rzeczywistości, nie wspominając już o jej realizacji. Doprowadziło to – znowuż w obydwu przypadkach – do postępującej prowincjonalizacji oraz utraty statusu, który owe miasta posiadały poprzednio. Jeśli można mówić o największych przegranych upadku Naddunajskiej monarchii wśród miast – to niewątpliwie należał do nich Triest.

W przypadku Triestu na otarcie łez zostały właśnie transatlantyki. Była to więź, która w dalszym ciągu łączyła miasto z Wielkim Światem.

W czasach wielkiej emigracji za Wielką Wodę, która w CK monarchii zaczęła się jeszcze przed Wielką Wojną, a w okresie Wielkiej Depresji (za dużo tych Wielkich naraz, w jednym zdaniu, ale cóż poradzić) na dobrą sprawę tylko przybrała obrotów — Triest przynajmniej w kwestii transportu emigrantów znów miał znaczenie kluczowe. Do obsługi tradycyjnych ruchów migracyjnych ze wspomnianych terenów, niegdyś należących do Austro-Węgier (dawna Galicja, Słowacja, Ruś Karpacka, Transylwania), a stanowiących tradycyjne zagłębie migracyjne, zasilające w siłę roboczą kopalnie Pensylwanii lub wciąż rozrastające się dzielnice robotnicze Detroitu i Chicago, wzięły się wielkie przedsiębiorstwa transatlantyckie, których agenci konkurowali ze sobą i przemierzali tereny od Karpat po Bałkany i Adriatyk. Znakomitym potomkiem tej pierwszej fali migracyjnej z dolin i wyżyn karpackich był Andy Warhol, obywatel świata, a jednocześnie spadkobierca kręgu kulturowego, ukształtowanego przez trójkąt Dunaj-Karpaty-Adriatyk; kto wie, czy rodzice Andy‘ego nie wyruszyli ku przyszłości, wsiadając na statek właśnie w Trieście.

W nowej rzeczywistości po Wielkiej Wojnie, do tego wszystkiego doszedł chłonny w zasoby ludzkie krajowy rynek włoski, wspomagany przez leżące tuż za miedzą Królestwo Serbów, Chorwatów i Słoweńców — zwane też w skrócie SHS, a już wkrótce przemianowane na Jugosławię.

Pallazzo Lloyd przy wielkim placu, otwartym na morzu, symbolizował potęgę przemijającej epoki, która jednak wciąż jeszcze trwała, dopóki trwało podupadłe Imperium. Nie, nie Naddunajskie, lecz te, w którym słońce nigdy nie zachodziło, dopóki w triesteńskich herbaciarniach (zjawisko niespotykane poniekąd nigdzie indziej we Włoszech) parzono prawdziwą cejlońską Earl Grey (nie umniejszając przy tym bynajmniej wspomnianych zaszczytów kawy, którą miasto szczyciło się jak mało kto, chlubiąc się mianem głównego portu Mediterraneum, przez który te cudowne ziarna z Nowego Świata docierały do Europy), dopóki w Caffe Tergesto, Caffe San Marco lub w Stella Polare można było czytać świeżego The Times‘a, lub Evening Herald w staroświeckiej drewnianej oprawie, no i właśnie, dopóki w porcie Triestu wciąż cumowały wielkie statki pasażerskie.

Statki, które oznaczały lepszą przyszłość, a przynajmniej dawały namiastkę nadziei, że gdzieś tam, za Wielką Wodą istnieje Nowy Świat, w którym jest szansa na wyciągnięcie lepszego losu w loterii. Dawały wiarę we własne siły i poczucie możliwości. Możliwości pozostawienia tego smutnego, choć wspaniałego miasta, z całą jego niewiarygodną historią, z wiedeńską architekturą, angielskimi herbaciarniami, bałkańskimi fortunami, greckimi i serbskimi kościołami, włoskimi teatrami, kolorowymi łodziami na Canal Grand, hałaśliwymi kawiarniami na Ponto Rosso, słoweńskimi wioskami na wzgórzach krasowych, pachnącymi lawendą i dymem wędzonego pršutu, wiatrami porywającymi kapelusze i wyrywającymi z zawiasów spróchniałe drewniane okiennice, starym tramwajem pnącym się na wzgórza z Piazza Oberdan do Opiciny, zamkiem Miramar i plażami w Grignano i Barcolanie.

Wszystko to można było zostawić swojemu smutkowi i zabrać swoją tęsknotę do emigranckiej walizki, z którą — z nadzieją w sercu — wyruszyć w Nieznane na wielkim statku oceanicznym.

Zawdzięczając to m.in. właśnie Lloydowi, Triest pozostawał częścią tego Wielkiego Świata, nawet po utracie swojego statusu i po upadku wielkich fortun.

No więc Lloyd. Pallazo Lloyd wyraziście spinał swoją potężną czworokątną bryłą południową pierzeję Piazza Grande, nie stracił niemal nic ze swojej potęgi i piękna nawet po przemianowaniu placu na Piazza della Liberta d‘Italia i dalej puszył się vis-á-vis swojego odpowiednika po północnej stronie placu – Palazzo Governo. Mewy tradycyjnie szybowały w dół z dachów obydwu pałaców w kierunku Riva oraz Molo i basenów portowych, ściany pałaców wsiąkały w siebie całe ciepło i słońce Adriatyku latem, chłonęły wilgoć i sól morską niesioną przez fale, uderzające o schody prowadzące prosto do morza i stawiały opór podmuchom surowej bory, a poniekąd i sirocco zimą.

Schody, no właśnie, schody. Ciepłym letnim wieczorem zazwyczaj oblegane przez spacerowiczów, podziwiających piękno zatoki, zachodzącego słońca lub zwyczajnie pogrążonych w rozmowach oraz chwilach relaksu po długim upalnym dniu. Mewy krzyczą i próbują zwędzić resztki jedzenia, wiatr roznosi puste torebki papierowe i inne ślady obecności spacerowiczów.

Wyobrażam sobie, jak po tych schodach wchodzą do miasta legiony włoskie, tak jak to zostało przedstawione na pomniku pośrodku placu oraz w kompozycjach figuralnych rzeźb w narożnikach schodów. Mokre mundury, ciężkie buty, spowolnione ruchy, ociekające wodą ociężałe zwinięte sztandary. Viva Italia! Viva Trieste! Ach, to oczywiście tylko sen, nawiany wyobraźnią oraz podmuchami wiatru z Adriatyku. Nikt nie wchodził po schodach prosto z morza na plac w centrum miasta, wszystko odbywało się w sposób dużo bardziej prozaiczny – w pobliskich terminalach portowych.

Lecz obraz nie chce znikać, zamykam oczy i widzę legionistów. Tym razem jednak nie są to już legioniści włoscy. Zmęczeni żołnierze, na rękawach plakietki ze srebrnym lwem o dwu ogonach na czerwonym polu. Na zdar! Tu właśnie zakończyły swoją epopeję słynne Legiony Czechosłowackie. Długą drogę odbyły – biorąc udział w walkach w ogarniętej rewolucją i nabierającą coraz większych obrotów wojną domową Rosji, przez Syberię i Daleki Wschód, następnie długą podróż morską statkiem przez Pacyfik, Ocean Indyjski i Morze Śródziemne. Wreszcie wstąpili na ląd, w porcie de iure wciąż austriackim. Są niemal w domu, Czechy są prawie na wyciągnięcie ręki, zwłaszcza w stosunku do drogi, którą przebyli. Co czują? Cieszą się? Czy nie mają już sił nawet na emocje? Czy radość z dotarcia do celu przezwycięża melancholię miasta? W każdym razie pozostaje im już tylko przemarsz z portu na dworzec kolejowy — mewa, siedząca na pomniku cesarzowej Sisi, przygląda się im ciekawsko, w niewielkim skwerze przydworcowym wówczas prawdopodobnie nie było jeszcze pijaczków i rozmaitych stranieri, a wokół nie kręciły się jeszcze Afroitaliani domokrążcy próbujący sprzedawać rozmaity chiński plastykowy niepotrzeb. Budynek dworca swoim wyglądem dobitnie świadczy, że dom jest blisko – co niektórym przypomina stację w Brnie, ci, którzy byli w Galicji, sprzeczają się, twierdzą, że bardziej przypomina Przemyśl. Dużo później, kiedy dotarcie z (ponownie już odrodzonej po kolejnej Wielkiej Wojnie) Czechosłowacji do Triestu wiązało się już z koniecznością przekroczenia Żelaznej Kurtyny (tej, która, jak już wspomniano, podzieliła kontynent od Gdańska po właśnie Triest), pewien wielki Czech oznajmił – zapewne z nutą zaiste triesteńskiej melancholii – iż CK monarchia wciąż istnieje, wszędzie tam, gdzie, i dopóty, istnieją gmachy austriackich stacji kolejowych. Kde domov můj…

Otóż w tym sensie, stara Austria niewątpliwie wciąż istnieje w Trieście.

Żeby się o tym przekonać, wystarczyło wejść do księgarni Libreria Ubik w odrestaurowanym pasażu w Palazzo Tergesto, tuż obok gmachu Teatro Verdi.

Przy wejściu witały okładki „Małego Księcia“ A.de Saint-Exupéry‘ego – w triestino i po furlańsku. Szczególną pozycję miasta na mapie Europie oraz jego wyjątkowych dziejów dobitnie podkreślał jednak już sam wybór książek, prezentowanych na półkach w środku – pomimo licznych pozycji o austriackim Trieście, cesarzowej Sisi, zamku Miramar itp. całą wielką gablotę podzielono na dwie wymowne kategorie: „Balcani“ i „Mitteleuropa“. Czego tu tylko nie było – Bohumil Hrabal i „Vuol vedere Praga d‘Oro“, niemal wszystkie dzieła Josepha Rotha na czele z „Marszem Radetzkiego“ (dostępne na dodatek aż w trzech wersjach językowych, wliczając słoweńską pozycję pt.„Radetzkyjeva koračnica“), Gregor von Rezzori i jego „Uno straniero nella terra di Lolita“, Martin Polack i kultowa „Galizia. Viaggio nel cuore dimenticato della Mitteleuropa“, album poświęcony Pradze oraz obszerna monografia zatytułowana „Praga al tempo di Kafka“,  Stefan Zweig i „il Mondo di Ieri“, Gustav Klimt i Alphonse Mucha, Hotel Sacher, Berta Zuckerkandl, Árpád Weisz, Alma Mahler, opasły tom „La storia degli Absburgi“, Meša Selimović, „Finis Austriae. Sul tramonto dell‘Europa“ Giuseppe Baiocchi‘ego, „L‘eroe a dorso d‘asino“ – czyli „Heroj na magarcu“ Miodraga Bulatovicia, nawet całkiem świeża pozycja „Insallah, Madonna, Insallah“ Miljenko Jergovicia. I oczywiście, Italo Svevo, Joyce, Joyce i jeszcze raz Joyce, Maria Theresa i wszechobecny Francesco Giuseppe I. Dobrotliwy Najjaśniejszy Pan spoglądał niemal z każdej półki. Felix Austria wciąż żywa, zaklęta w słowa i obrazy.

                                                                ***

Allora, l’Austria. Kiedy rano szedłem na dworzec kolejowy, oczywiście nie mogłem ominąć tego miejsca. Piazza della Libertà, otoczona kilkoma monumentalnymi budynkami w stylu wiedeńskim od północy, wschodu i południa – od zachodu zaś zamykana przez parking i wielki hangar, który pełnił funkcję dworca autobusowego, jednego z najdziwniejszych, jaki zdarzyło mi się widzieć, przynajmniej w tej części Europy. Znak drogowy na skrzyżowaniu obok parkingu lakonicznie wskazywał kierunek – „il centro” oraz „Slovenia”. Pierzeję wschodnią zajmowały w kolejności „Market Stazzione”, „Kebab Ali Baba”, „Bar Libertà” oraz „Caffè alla Stazzione”. W barze Libertà miałem okazję spędzić parę godzin podczas poprzedniego pobytu w Trieście, w oczekiwaniu na autobus do Lublany, kiedy niespodziewana burza, która przyszła nagle znad Adriatyku, zmusiła do korekty pierwotnych planów spędzenia czasu, pozostałego do odjazdu, na spacerze promenadą. Przybytek ów, pomimo lokacji oraz typowej dla niej klienteli, prezentował się niezwykle ciekawie i najwyraźniej pamiętał jeszcze (nieco zmodyfikowane) czasy naddunajskie oraz międzynarodowe towarzystwo z pobliskiego starego portu z tamtego okresu.

Drewniana boazeria w ciemnych kolorach, wielki nieczynny barometr wyprodukowany w Grazu w roku 1908, replika sekstantu na przeciwległej ścianie, ekspres do kawy, pamiętający chyba jeszcze czasy Mussoliniego albo może nawet słynny pochód d’Annunzia na Fiume, stoliki i krzesła z późnych lat 80., jakieś inne akcenty marynistyczne, dwa stare, typowo brytyjskie krany do piwa przy barze – po jednym odpowiednio na „Nostra Azzuro” i na „Perroni”, chociaż większość klienteli wolała czemuś butelkowe „Laško” – i kilka wyblakłych zdjęć oraz starych posterów na ścianach, reprezentujących bodajże późne lata 70.

Młoda dziewczyna, obsługująca jednocześnie zabytkowy ekspres, polewająca do kieliszków grappę, sięgająca po kolejne Laško do lodówki w kącie oraz podtrzymująca niewymuszoną rozmową z klientami – zdziwiła się nieco, słysząc moją prośbę o „grande caffè con latte”.

 – Mi scusi? – podniosła brwi – Vuoi un caffelatte?

No, solo caffè con latte. Grande, per favore. – wyartykułowałem ponownie prośbę swoją nieporadną włoszczyzną

– Oh, si, prego. Ok, certo.

E la una birra. Laško.

Lasko? – brwi ponownie poszły w górę, nie wiedzieć czemu. Słoweńską nazwę wymawiała jako „lazko

 – Si, grazie.

Wzruszyła ramionami, przepraszająco spojrzała na dwóch facetów, którzy po drugiej stronie kontuaru właśnie popijali swoje Laško grappą i zamawiali kolejne espresso. Postawiła przede mną butelkę zimnego Zlatoroga, powiedziała, że kawa będzie za chwilę, chwyciła szczotkę i ruszyła wymiatać liście, jakieś papierowe i inne śmiecie, które wdarły się do środka wraz z kolejnym silniejszym podmuchem wiatru, który szalał na zewnątrz.

Tak, tak było wtedy. Tym razem jednak był piękny ranek, słońce świeciło, wiała lekka poranna bryza, na placu panował ożywiony ruch drogowy, pojazdy i skutery mijały się, hamowały na światłach i trąbiły na siebie nawzajem. Autobusy miejskie w barwach akwamarynu i bieli ostro brały zakręt i zatrzymywały się na przystankach naprzeciwko dworca lub od zachodniej strony, równoległe do via Flavio Gioia.

Żeby dostać się do gmachu dworca, trzeba było przejść przez ruchliwą południową pierzeję placu, minąć skwer, dumnie (i mocno na wyrost, przynajmniej jeśli chodzi o wyraz giardino) nazwany Giardino di Piazza della Libertà z pomnikiem Sisi pośrodku i następnie przejść pod pierzeją północną starym, ozdobionym w niegdyś białe kafelki, ciemnym i niezbyt czystym przejściem podziemnym.

Zatrzymałem się pośrodku i spojrzałem na Sisi.

 – Servus, Kaiserin. Guten Morgen, Eure Majestät.

Cesarzowa lewą ręką lekko trzymała się poręczy tronu lub fotela, z którego właśnie wstała, prawą natomiast poprawiała szal albo płaszcz i spoglądała w zamyśleniu w kierunku morza, a ściślej rzecz biorąc – parkingu i hangaru dworca autobusowego. Po obydwu stronach od centralnej postaci Sisi mieściła kompozycja figuralna płaskorzeźb, która przedstawiała kobiety z kwieciem w rękach, brodatych starców oraz dzieci. Napis u stóp Cesarzowej oznajmiał po prostu:

Elisabetta

Na szczycie niewielkiej steli za plecami Sisi siedziały dwie wszędobylskie mewy i schyliwszy na bok głowę, przyglądały się z tej strategicznej pozycji otoczeniu.

– È bella, vero?

Odwróciłem się. Facet o bliżej niedającym się określić wieku, w koszulce z napisem „Michellin”, mocno spranych i obdartych dżinsach i japonkach na bose stopy, który przed chwilą siedział na ławce po drogiej stronie placu, teraz stał przy pomniku i się uśmiechał szczerze i rozbrajająco.

Chi? Imperatrice? – spytałem głupio.

Oh, si! Naturalmente, la nostra Elisabetta. – potwierdził skwapliwie.

– La vostra? – uśmiechnąłem się.

– Si, Triestina. – wyszczerzył wszystkie zęby. – La austriaca.

Nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć na taką oczywistą deklarację. „Michellin”, jak go podświadomie określiłem w myślach, wskazał palcem na pomnik i powtórzył „la austriaca”, następnie pokazał na mnie i bardziej stwierdził, niż zapytał:

Sei anche un austriaco? Bist du… mhm… auch… Österreicher? – dodał zacinając się po niemiecku

No, – pokręciłem głową przecząco – Nein, bin ich nicht – uśmiechnąłem się

A, parli tedesco! – ucieszył się nie wiadomo czemu – sei tedesco? Bist du Deutscher?

– No, non sono – zaprzeczyłem ponownie

il mio nonno era un austriaco – z dumą wyprężył pierś, napis „Michellin” wyprostował się przy tym – mein Großvater – Österreicher! – oznajmił niemal stając na baczność przy tym – Bravo, gut Gemacht, großartig.

hai una sigaretta? Einne Zigarette, bitte? – zapytał dumny wnuk Austriaka, widocznie, żeby uczcić tak wzniosłą chwilę

no fumo… – zebrałem myśli, próbując sobie przypomnieć jakiś odpowiedni wyraz po włosku, który by nieco złagodził odmowę – sfotunamente, scusi. Rauch ich nicht – dodałem, po chwili, kontynuując tę dziwną zabawę w pokraczną dwujęzyczność.

Michellin nieco się zasmucił, a później powiedział coś zupełnie nieoczekiwanego.

– Molti di noi hanno un nonno austriacco. – Trieste è l’Austria è l’Italia, è il mondo intero

– Trieste – caput mundi. – pokiwałem głową.

W tej chwili przypomniało się słoneczne popołudnie na czubku skalistego cypla, na którym stała stara latarnia morska, zbudowana z grubo ciosanych szarych bloków kamiennych, z wieżycą ozdobioną attyką w stylu weneckiego gotyku. Fale pieniły się na wietrze, który wywijał obrusy na stolikach ustawionych przy kawiarni na promenadzie. Napis na ścianie oznajmiał – Alla fine del mondo. Po przejściu kilkunastu metrów dalej, od promenady w prawo i w górę wiodła kręta uliczka, którą wychodziło się na mury otaczające kościół św. Jerzego – župnijska cerkev sv. Jurija. Na czubku wieży dzwonniczej – typowej campanilli – stał wielki posąg anioła, który wyciągał ręce w kierunku miasta na dole. Piękny mały, pobłyskujący marmurem i niemal idealnie okrągły plac, niczym scena teatralna, niewielka marina, doszczętnie zabudowana przestrzeń – nieregularny trójkąt czerwonych dachów i różnokolorowych elewacji – żółtych, niebieskich, czerwonych – wcinający się w zielonkawy błękit Adriatyku. A daleko po prawej widać było Triest, który płynął, chwiał się i falował na horyzoncie morza niczym fatamorgana.

Wróciłem. Facet wciąż tam był.

Sai cosa… Non ho sigarette… Ma ce l’ho… – wyciągnąłem z plecaka puszkę Laško i wcisnąłem Michellinowi do ręki.

– Oh, grazie! – zawołał zdumiony – Berrò per la tua salutta! Come ti chiami?

– Adesso sono tuo Babbo Natale – powiedziałem i po chwili namysłu wyciągnąłem przy tym drugą puszkę z plecaka, ponownie wciskając ją mu do dłoni, wyciągniętej na pożegnanie

bere per la sua salute – ruchem głowy wskazałem na Sisi.

Obbligatoria! – pomachał mi obydwoma, zaciśniętymi w dłoniach puszkami – Sono Michele! – dodał – Grazie molto, austriaco!

Sono non austriaco, Michele. Ciao!

Mewa zerwała się nagle do lotu ze swojego posterunku za plecami Cesarzowej, zrobiła kilka okrążeń wokół Giardino di Piazza della Libertà i głośno krzycząc, poleciała w kierunku Sala Gopcevich.

Ja z kolei ruszyłem w kierunku viale Miramare.

                                                              ***

Innego razu stałem na Piazza Oberdan i czekałem na autobus numer 20 do Muggii.

Myśłałem przy tym o wciąż nieczynnej linii tramwajowej do Opiciny, której przystanek końcowy znajdował się tuż obok, tory powoli zarastały trawą, o Borisie Pahorze, słoweńskim pisarzu, urodzonym w 1913 roku, wciąż żywym świadku epoki, który całe swoje życie spędził w mieście i na własne oczy widział zarówno Mussoliniego, jak i Tito, pamiętał, jak właśnie w tym miejscu faszyści spalili Narodni dom, który symbolizował obecność Słoweńców w mieście – cała historia miasta w XX wieku została opisana przez niego z perspektywy tego właśnie miejsca w powieści pod tytułem „Piazza Oberdan/Oberdanov Trg“.

„Mamy tu przykład tego placu, z całym jego otoczeniem, jakbyśmy rzekli, a jego znaczenie sięga wstecz do początków dwudziestego stulecia, kiedy to zawdzięczając koszarom, które znajdowały się tu wówczas i zajmowały sporą przestrzeń placu, nazywał się Piazza cassarna. […] Wówczas stały na placu fontanny i studnie, jedna z fontann była urządzona w orientalnym, arabskim stylu. Później nazwę placu zmieniono na plac Oberdan, czy ściślej rzecz biorąc Piazza Guglielmo Oberdan, bez litery ‚k‘ na końcu jego nazwiska, której to ten dwudziestoletni student Guglielmo pozbył się ze swojego nazwiska“.

Teraz nie było tu żadnych fontann ani studzien, od trzech stron plac zamykały monumentalne budynki w stylu wiedeńskim, nazywanym przez niektórych pisarzy-świadków epoki „koszarowym“ (co współgrało na swój sposób z pierwotną nazwą placu), od północy z kolei jaśniała fasada odbudowanego niedawno Narodnego domu. Plac obecnie stanowił ważny punkt w systemie komunikacji miasta, pomimo wspomnianej nieczynnej linii tramwajowej, mieściły się tu liczne przystanki autobusowe.

Linia autobusowa numer 20 do Muggii prowadziła przez całą północną część śródmieścia – przez via Carducci, Largo della Barriera Vecchia, via Alfredo Oriani, poprzez Piazza Giusseppe Garibaldi – aż po wylotową ulicę o wymownej nazwie viale Gabriele d‘Annunzio. Na pierwszym przystanku przy tej ulicy zauważyłem plakaty na ścianie, oznajmiające po włosku, po angielsku i słoweńsku o tym, że Triest jest miastem literatury – poświęcone niedawnym obchodom Bloomsday w mieście.

Ulicą d‘Annunzia jechało się jeszcze około 15 minut w kierunku Muggii (po słoweńsku Milje) – jedynego miasta na półwyspie Istria, które zostało we Włoszech po likwidacji w 1954 utworzonej po Drugiej Wojnie Światowej w 1947 roku  Free Territory of Trieste roku i włączeniu tzw. strefy A do Włoch, a strefy B – do Jugosławii. Znak drogowy informował, że Capodistria/Koper znajduje się w odległości zaledwie 12 km stąd.

                                                                ***

Po południu długie cienie kładły się na placu umienia Attilio Hortis, którego centrum tworzył cienisty skwer, nazwany Parco Pubblico Borgo Giuseppino. Pośrodku stał niewielki pomnik, a właściwie popiersie rzeczonego Attilio Hortisa – adwokata, naukowca, historyka, Triesteńczyka, senatora do Reichsratu w Wiedniu. Za plecami Hortisa znajdował się Instytut Nawigacji im. Tomasza Sabaudzkiego, księcia Genui, który mieścił się w budynku dawnego budynku CK gimnazjum – nad klasycystycznym portykiem, zdobiącym wejście główne wciąż widniał wyryty w jasnym kamieniu wielki, dobrze widoczny napis „K.K. Staatsgymnasium“ i tylko poniżej znacznie mniejsza tabliczka oznajmiała skromnie, że tu mieści się Instituto Tecnico Nautico Tomaso di Savoia Duca di Genova.

Naprzeciwko, po drugiej stronie placu znajdował się niewielki kościół barokowy pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny Litościwej (Beate Virgine del Soccorso), na dzwonnicy którego gołębie dzielnie, choć beznadziejnie walczyli o miejsce na karniszu z mewami. Nieco dalej, na rogu placu widać było pomnik Italo Svevo – postać naturalnej wielkości, odlana w brązie, stała na chodniku z księgą pod pachą i zdjętym kapeluszem w ręku. Za plecami pisarza plac powoli przechodził w ulicę via San Giorgio, u której wylotu widniało morze, błyskające lazurową wstęgą za Riva Nazario Sauro. Morska bryza lekko poruszała słoweńskim trikolorem, wywieszonym na balkonie kamienicy przy końcu ulicy, w którym mieścił się konsulat Słowenii.

Ciszę placu nagle przerwał śmiech nastolatków i muzyka, dobiegająca z przenośnych głośników, które mieli przy sobie. Raczyli się lodami, zakupionymi przed chwilą w lodziarni na przeciwległym rogu placu, której szyld dumnie oznajmiał: Naturo Gelato. 100% Naturale.

Dzieciaki z lodami i swoimi głośnikami umiejcowili się na ławkach tuż pod popiersiem Hortisa, w cieniu wielkiej rozłożystej akacji. Wystraszone gołębie zrezygnowały z dalszej walki z mewami i pofrunęły w kierunku Bazyliki San Silvestro.

                                                              ***

Wieczorem w uliczkach na tyłach Piazza Unitá d‘Italia panował niezwykły ruch i ożywienie. Via del Pane, via delle Ombrelle, via del Ponte, via delle Beccherie – cały ten kwartał aż po Piazza della Borsa i Corso Italia tętnił życiem. Niewielkie knajpki szybko wypełniały się po brzegi, zewsząd słychać było głośne i przyciszone rozmowy, śmiech, muzykę. W miniaturowych piwiarniach można było napić się kraftowego austriackiego piwa a tuż obok przy stolikach zamówić čevapi, pljeskavicę lub kraški pršut.  Ruchliwa Piazza della Borsa lśniła w ogniach, pośrodku placu, naprzeciwko fontanny z Neptunem klasycystyczny portyk fasady dawnej giełdy, z zegarem w tympanonie, nieco dalej stała kolumna z pomnikiem Leopolda Habsburga, a na rogu – u wylotu ulicy – znajdował się najpiękniejszy chyba przykład secesji w architekturze miasta – Casa Bartoli. Budynek o charakterystycznej, wyróżniającej się na tle pozostałych, fasadzie z dominacją boazerii w kolorze zieleni, powstał w 1905 roku i był dziełem słynnego wiedeńskiego architekta Maksa Fabiani‘ego, w którego zamyśle poprzez winogronowe liście w górnej części elewacji oraz kolor zieleni miał zostać ukazany związek z naturą otaczających miasto krasowych wzgórz, porośniętych m.in. winnicami. Na parterze budynku mieścił się sklep z ubraniami, natomiast całe pierwsze piętro zdobiła osobliwa kompozycja – w oknach wywieszone były trzy flagi, brytyjski Union Jack, czerwona z halabardą Triestu oraz stars and stripes USA, nad nimi zaś był umieszczony wielki napis:

WELCOME TO THE FREE TERRITORY OF TRIESTE

z kolei na dole, pod flagami, jeszcze większy:

USA & UK COME BACK!

Kamienna postać Neptuna naprzeciwko, mocno trzymała w ręku trójząb i wstydliwie odwracała wzrok od tej nieoczekiwanej deklaracji, spoglądając w kierunku budynku Giełdy.

                                                              ***

Późnym popołudniem stałem w hallu dworca Trieste Centrale, oglądałem malowidła ścienne i ponownie zastanawiałem się, czy historyczna część dworca bardziej przypomina stację kolejową w Brnie, czy raczej w Przemyślu.

Czerwony pociąg Intercity Frecciarosa wspinał się coraz wyżej krasowym płaskowyżem – wapienne skały piętrzyły się po prawej stronie, natomiast po lewej pomiędzy dachami, krzewami, drzewami, ogródkami i krętymi biegnącymi w dół uliczkami, czas od czasu pobłyskiwało morze. W dole szumiały sosny Barcolany.

Niewielka drewniana stacyjka z napisem „Miramar” zamigotała za oknem, a już za chwilę ujrzałem biały zamek na skale, otoczony parkiem, który niczym biały statek żeglował wśród fal.

Pociąg mknął dalej w kierunku Duino, Monfalcone i Gorycji, unosząc ze sobą wszystkie nieopowiedziane – i niedopowiedziane – historie. Historie smutne i wzniosłe, radosne i niecne, historie wzlotów i upadków. Historie, które tworzyły mozaikę, z której wynurzał się Triest i tworzył z niej jedną, własną historię.

La storia una adriatica.

Wielcy pisarze – James Joyce i Italo Svevo. Autor Ulissesa spędził w Trieście – z niewielkimi przerwami – ponad 10 lat, wyjeżdżał stąd kilkakrotnie – i kilkakrotnie też wracał. Tutaj wykładał w szkole Berlitz, tęsknił, imał się rozmaitych zajęć, łącznie z rozmaitymi próbami wielkiego come-backu do Irlandii w postaci pomysłów typu importu irlandzkiego tweedu do Triestu oraz triesteńskiego cinematographu o nazwie „Volta“ do Dublina, pisał m.in. Dublińczyków, pijaczył w miejskich pubach i kawiarniach i przyjaźnił się z Ettore Schmitzem, bardziej znanym jako Italo Svevo. Właśnie Schmitz stał się inspiracją do postaci Leopolda Bluma w Ulissesie – powieści opisującej jeden dzień z wędrówki Dublinem. Opisując Dublin, całkiem możliwe, że pisarz przywoływał w wyobraźni również swoje własne całodzienne wędrówki Triestem, które to wędrówki zostały uwiecznione ostatecznie pomnikiem wielkiemu Irlandczykowi. Chociaż opuścił miasto w przededniu Wielkiej Wojny, udając się do neutralnego Zurychu, dziś ponownie powrócił, tym razem odlany w brązie – stoi na jednym z mostów, przerzuconych przez Canal Grand, wsparty o lasce, mając zatokę po prawej stronie, a Ponto Rosso zaś po lewej. Jest ulubionym obiektem miłośników selfie w mieście.

Słoweński pisarz Drago Jančar w swoim eseju zatytułowanym  „Kino Volta – Triest, Dublin” wspomina m.in.:

„Grupa ambicyjnych ludzi na początku dwudziestego wieku otwiera kinematografy, nie tylko w swoim mieście, lecz również w Bukareszcie i Dublinie. Najwyraźniej nie stają im na przeszkodzie w tym zamiarze ani przepisy celne, ograniczenia podatkowe, żadne regulacje prawne różnych krajów, jakiekolwiek narodowe lub ideologiczne przesądy, łączy ich entuzjastyczne podejście do nowej sztuki – oczywiście również z punktu widzenia zarobowkowania przy jej pomocy – i przy tym wszystkim Europę w sposób oczywisty postrzegają jako przestrzeń otwartą, gdzie jednakowoż dobrze czują się jak w domu w Trieście, w Bukareszcie lub Dublinie”.

Kino Volta w Dublinie okazało się ostatecznie inwestycją nieudaną, pomimo wysiłków Joyce‘a – pomysł z Europy Środkowej wówczas w Irlandii nie wypalił.

Jednak Triest od zawsze cechowały także przykłady udanych karier biznesowych, wielkich fortun, zgromadzonych w swoim czasie przez rodziny budowniczych statków i kupców triesteńskich.

 Warto wspomnieć, chociażby o dwóch Słowianach z dalekiego południa, bez których historia Triestu — a zwłaszcza legenda triesteńskiej success story — byłaby daleko niepełna. Uciekinier z Czarnogóry Spiridon Gopčević, o którego sukcesie i zdobytej fortunie świadczy do dziś piękny pałac w stylu weneckim u wylotu Wielkiego Kanału – oraz Diodat Tripcović, który przybył do Triestu z brzegów zatoki Kotorskiej w wieku zaledwie 22 lat, zrobił zawrotną karierę w Lloydzie, handlował dębowymi beczkami dla koniaku w całym Śródziemnomorzu oraz założył jedną z najpotężniejszej agencji armatorskich na Adriatyku, istniejącą do dziś.

Smutek czasami wzniecał bunt, w sercach spragnionych wielkich czynów. Wspomniany już Guglielmo Oberdan, znany również jako Wilhelm Oberdank, święty męczennik włoskiej irrendencji, który wyrzekł się swojej potencjalnej niemieckości i słoweńskości w imię realizacji idei La unità Italia w Trieście, z hasłem zjednoczonych Włoch na ustach przeprowadził nieudany zamach na cesarza Franciszka Józefa — w wyniku czego został stracony. Na placu, nazwanego później jego imieniem powstanie Narodni Dom Słoweńców, spalony przez faszystów w 1920 roku (obecnie odbudowany) w imię Wielkich Włoch, kraju silnego swoją jednością — bez żadnych wątpliwości i mniejszości.

Pożar ten oglądał jako mały chłopiec wspomniany Boris Pahor, autorytet moralny Słoweńców triesteńskich, który od dawna już jest żywą legendą oraz swoim życiorysem i twórczością przypomina kolejnym już pokoleniom o prawdziwej historii Triestu, wolnej od mitów i stereotypów, w tym również o najbardziej tragicznych jej stronach.

Srečko Kosovel, młodo zmarły słoweński poeta, futurysta, konstruktywista, dadaista i ikona awangardy początku lat 20., nazywany często słoweńskim Rimbaudem.

Jednak nawet futurysta i konstruktywista — urodzony w Sežanie na Krasowym płaskowyżu i mocno związany z Triestem — nie był w stanie uwolnić się w pełni od ducha miasta, które zbiera w sobie wszystkie smutki tego świata. W swojej twórczości Kosovel odnajduje niemało inspiracji w melodyce melancholii miasta na dole.

 

Na oknu slonim in gledam
mehkó zibajoče se kostanje,
rahel veter se je ujel
vanje, rahel kot sanje …

Ah, odplavali so oblaki
v zlatem blestenju, v zlatem sijaju
in samo jaz sem tu ostal
v tihem tem kraju.

Kakor metulji odplavali so,
še vidim belo blestenje njih kril,
sam sem ostal, sam, čisto sam.
Kam in kod, kje mi je cilj?[i]

 

Hic transit gloria mundi. Miasto kupców, żeglarzy i poetów powoli, niczym słońce zapadające się w fale morskie o zachodzie, toczyło się ku swojemu upadkowi.

Nawet obecność przedstawicieli najpotężniejszych rodzin dynastycznych na kontynencie nie mogła temu zaradzić.

Kto wie, co czuł Maximilian von Habsburg, brat wiecznego cesarza – Najjaśniejszego Pana, dobrotliwego Franciszka Józefa – admirał floty austro-węgierskiej, zakochany w morzu romantyk, spoglądając przez okno zamku w Miramar na swoje morze, bliżej którego pragnął być przez całe swoje życie? O czym myślał w ostatnich chwilach tego życia przed egzekucją w dalekim zamorskim Meksyku?

Możliwie, podobnie jak Kosovel, wspominał złote chmury, płynące nad miastem i zatoką, tworzących razem amfiteatr – theatrum mundi.

Możliwe, również powtarzał w myślach „dokąd i po co, gdzie jest mój cel?“. Możliwe.

Gdzieś przed Duino nastała noc, nagła, ciemna i południowa. Pociąg skręcił na północ.

 

 

*****

 

                                                 Piran. Triest. Ljubljana.

                                       lipiec-sierpień 2018/ czerwiec 2019

[i] Przy oknie stoję i oglądam
miękko kołyszące się kasztany
i nadleciały wietrzyk nagły
porusza nimi, szybki jak marzenia…

Ach, odpłynęły chmury i obłoki
w złotej poświacie, w złotym blasku
i sam zostałem teraz tu
w tym cichym kraju.

Niczym motyle odleciały,
wciąż widzę biały blask ich skrzydeł,
i sam zostałem, samiutki jeden
dokąd i po co, gdzie jest mój cel?

/Srečko Kosovel. tł.wł.autora/

 

 

 

 

Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

Nikodem Szczygłowski (rocznik 1978).

Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Początkujący pisarz i eseista. Tłumacz, biegle włada m.in. litewskim, słoweńskim, ukraińskim i czeskim. Studiował słowenistykę na Uniwersytecie w Lublanie. Podróżnik, źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany.

Współpracuje m.in. z miesięcznikiem „Literatūra ir menas“ (Litwa) oraz zachodnioukraińskim portalem Zbruč (zbruc.eu) ze Lwowa, gdzie ukazuje się jego teksty i tłumaczenia. Obecnie mieszka w Wilnie.

 

PODZIEL SIĘ

Do góry