Są tacy poeci, których byt przypomina misje asów z Top Gun. Najpierw lecą tak nisko, że krytyczne radary nie potrafią ich wykryć, potem nagle wzbijają się w powietrze, dokonują zrzutu w wyznaczonym punkcie i znowu znikają z oczu. Wówczas jest już za późno, żeby wykonać jakiś gest – my próbujemy ugasić pożar i porządkować gruz, a po nich zostaje tylko smuga kondensacyjna. Grzegorz Hetman w liczącym pięć kręgów polskim uniwersum poetyckim to siódmy krąg wtajemniczenia – ubolewał zasadnie przy okazji pewnego debiutu Rafał Wawrzyńczyk, zastanawiając się nad problemem nierozpoznania przez rodzimą krytykę šalamunowskich alegorii i pionów znaczeniowych. Właśnie z tego siódmego kręgu przybywa niespodziewane trzeci tom wierszy autora – Flash crash, który z okładki zdobi enigmatyczny i niezwykle sugestywny obraz holenderskiego malarza Joachima van der Vlugta z cyklu mind over matter. Czy ten tytuł powinien coś sugerować? Czy Hetman sięgnął wreszcie po metafizykę, wzniósł się ponad konkret i bliskie mu studium przypadku? Niekoniecznie, choć relacja „duszy” (świadomości, jaźni) do materii jest tu nader istotna, ale o tym dalej. Chyba ważniejszym wskazaniem pozostaje bowiem tytuł samego tomu. Flash crash to zjawisko giełdowe, polegające na nagłym, krótkotrwałym załamaniu się kursu. Tym samym autor dołącza do grona poetów (Pietrek, Bąk, Domarus, Bielicki), którzy w sposób krytyczny wykorzystują metafory ekonomiczne do opisania naszej późnonowoczesnej kondycji (jako gwałtownej bessy, niekontrolowanego zjazdu z górki na czterech literach). Co wynika z tytułowego założenia dla podmiotu? Że oto nie całkiem odnalazł się w warunkach niestabilności ekonomicznej i egzystencjalnej ostatnich kilku lat, że coraz częściej wynurza głowę ponad taflę – nie żeby płynąć, a żeby nie utonąć. W miejsce refleksji nad potencjalnością i przyszłością zjawia się defetyzm i lęk. Ale to na szczęście tylko pół ciastka, i to ta mniej atrakcyjna połowa, bo prócz niżów i depresji Hetmana interesują… przecieki.
Jeden z blurbów na stronie wydawcy (dbające o estetykę Wydawnictwo J nie stosuje tego typu zabiegów na okładkach czy skrzydełkach), dotyczących Pół ciastka (2020), poprzedniego tomu poety, brzmiał tak: Wielkie pojęcia egzemplifikuje się tu na małych przykładach czerpanych z materialnego i materialistycznego świata. Z tej perspektywy Flash crash jest jakby odwróceniem indukcji – z wielkich pojęć wyprowadza się tu drobiny materii, okruchy zdarzeń, ale pytanie o relację materii do tego, co pojęciowe, oraz obiektu do tego, co subiektywnie, pozostaje wiążące. W pewnym sensie rzeczywistość – ta społeczno-polityczna, krzycząca za oknem – wdarła się do wierszy, odsłoniła ich zęby i skazała autora na coś bardziej ryzykownego niż kunsztowne „mikroanalizy powszednich relacji”. Elementy makro-, jakby struktury wyższego rzędu, a właściwie ich rozpad, nadają rytm czterem cyklom, wokół których zorganizowana jest nowa książka: Bolzga (tłumaczę slang: prześmiewcze określenie państwa na P), Muzy, Formy i Robak w niebie. Każdy z nich pojawia się w czterech odsłonach, choć – jak deklarował poeta – wyjściowym i najważniejszym był ten ostatni. Trochę go rozumiem, bo trudno o lepsze otwarcie ironicznego testamentu niż dystychem: W ciepłe wieczory zacierała się granica/ między powietrzem a ciałem (Robak w niebie [I]). Moje serce bije jednak dla Form, dla ich niebywałych przejść od szczegółu do ogółu, od powagi do żartu, na podstawie których można by napisać książkę o dialektyce części i całości, otwarcia i zamknięcia (wszak Formy, które nas imitują, są coraz chłodniejsze) oraz konieczności i potencjalności: Kiedy dzwoni domofon, zaciągam się po horyzont/ i to wszystko gaśnie./ Mam tu, wołam z okna, coś jeszcze do zrobienia./ Mam tu do podlania paproć (Formy [2]). W pierwszym odruchu widać, jak autor doskonale rozgrywa problematykę granicy, a wraz z nią ograniczenia – tak jakby nieustannie kpił z neoliberalnej obietnicy „możesz wszystko”, „możesz być każdym”. Podmiot raz po raz uświadamia sobie i nam skończoność możliwości, co jest podstawą do kwestionowania horyzontalnej „architektury wszechświata”: Ścierałem po kąpieli/ martwą skórę z pięt/ i docierało do mnie,/ że nie jestem galaktyką./ Chyba nigdy nie byłem./ Czy dalej musi być już tylko trudniej? (z Ej, kosmos).
Mówi się, że wiersze Hetmana są kunsztowne i konceptualne, że łączą element klasycznego szacunku do sztuki słowa (cały cykl Form jest przecież równocześnie wyrafinowanym ćwiczeniem ars poetica) z czarnym humorem, obniżeniem tonu i formalną dezynwolturą, ale też swego rodzaju zachwytem czy nawet ekstazą. Między anegdotą i alegorią toczyłaby się tu wyrafinowana gra, która przypomina niektóre z technicznych zagrywek/zgrywek Piotra Janickiego, choćby w tytułach wierszy: Muzy; Koperek, szczypiorek, oregano (rasowa alegoria); Mieliśmy też tytuł, ale okazał się łodzią z równoległego świata i teraz jest już tylko tam; Część rozproszonej energii, ale też w tekstach rozpisanych jako dialogi czy mini-scenki dramatyczne, jak adresowana wprost do Janickiego Noc. Z ułożonego w wiersz zestawu dedykacji Halny pod narty (nieuwzględniony w spisie treści, ale można myśleć o nim jako samodzielnym utworze), ta dla autora Psiej książki wyróżnia się najbardziej: Psiemu Poecie za tesseraktyczną windę. Jakkolwiek rozumieć pojęcie tesseraktu, czyli hipersześcianu, prócz magiczności rodem z uniwersum Marvela oraz oczywistego żargonu naukowego, inklinuje ono poszerzenie perspektywy – multiplikację płaszczyzn, która przekracza nasze postrzeganie. Jesteśmy w świecie hipotetycznym, w nieeuklidesowych geometriach, a hossę i bessę studiujemy w co najmniej czterech wymiarach, sunąc raz w górę, raz w dół.
Chociaż szczegół ściąga te wiersze ku ziemi, w stronę prywatnego świata podmiotu, to zarazem szybko wychodzi na jaw, że świat jest zawsze publiczny i wspólny, że nie ma żadnej mikroperspektywy, a zaimki dzierżawcze są bardzo zwodne. Jak w parze Moje psy i Moje słonie – w tym pierwszym okazuje się, że są to psy myśliwsko-pasterskie// wytresowane do tropienia/ podmiotowości i pilnowania braku// granic. Jednak jeszcze nigdy/ niczego nie wytropiły ani nie upilnowały, w puencie tego drugiego to Moje słonie proszą o zmianę. Zamiast utwierdzeń, mamy niestabilność, ruch i celebrowanie różnicy, również w rejestrach języka, po których skacze i przemyka pojedynczy wiersz. Od meandrycznego zdania-traktatu: To, co mówię, jest funkcją głosu,/ który prowadzi myśli przez labirynty luster, którego nie powstydziłby się John Ashbery, przeskakujemy do jazz to mięsko wywinięte na zewnątrz, przechodzimy przez anegdotyczne fantazje o duszach i ich poruszeniach, a kończymy w rejestrach metafizycznej wątpliwości, ale podanej w sposób tak wyrafinowany, że można tylko pozazdrościć poecie umiejętności nabierania i spuszczania powietrza: Jako obiekty w skali makro pożerałyby/ się nawzajem w nieskończoność/ i zaprawdę…// Zaprawdę, rzecz w tym, że chyba przegrywamy./ Rozchlapują się o nas cząsteczki wody./ Jedna po drugiej. Jedna po drugiej./ Jak o mięska (Muzy [2]). Bo „rzecz w tym”, że oprócz ćwiczeń z ograniczania i wygaszania, wiersz Hetmana nieustannie eksperymentuje i ćwiczy się (bębni – jak rockowy perkusista) w wygrywaniu nowych porządków i otwarć. Nawet jeśli przegrywamy tę pojedynczą egzystencję, którą coraz trudniej utrzymać na powierzchni, w szerszym kontekście wiersz rozpościera przed sobą ocean i zaprasza na jego szeroki przestwór.
Tytuł poprzedniego tomu skłaniał do postawienia pytania, gdzie jest drugie „pół ciastka”? Co się z nim stało? Czy ma nam przypominać o braku w samym środku istnienia (dla rozładowania napięcia: Hetman studiował tam konstrukcję donuta)? Flash crash zachęca do produktywnych zderzeń w duchu cronenbergowskim, tylko stawką tych spotkań nie jest erotyczne spełnienie, lecz nieznośna lekkość bytu i ciągłe testowanie przepuszczalności języka (Nasłuchujesz./ Spokój brzmiał chyba inaczej?/ To skóra – skóra nie trzyma). A ten wiele przepuszcza, lecz niewielu wybacza, choć zdaje się, że Hetmanowi wybaczyłby wszystko, bo w jego tomie nie ma dwóch podobnych wierszy, dwóch powtarzających się technicznych sztuczek, dwóch metafor, które by się podobnie rozpościerały. I choć Ducha czasu łatwo pomylić z akwizytorem, to nie są koniunkturalne wiersze, więc nie ma za co przepraszać (zamykający tom All Apologies & To Forgive). Hetman nie dostarcza i nie sprzedaje. Proponuje coś zgoła odmiennego: wyciąg pionowy, kursujący między piętrami naszej kuriozalnej, zmęczonej i spracowanej późnokapitalistycznej hiperrzeczywistości.
Grzegorz Hetman, Flash crash, Wydawnictwo J, Wrocław 2024, s. 56
.
Pierwodruk tego tekstu miał miejsce w 11 numerze Odry (2024). Dziękujemy redakcji za zgodę na przedruk.
Łatwa dostępność Flash crash: https://allegro.pl/oferta/grzegorz-hetman-flash-crash-15635060557
.