Marta Kucharska: Tarnina. Wydawnictwo j, Wrocław 2022, s. 400.
Młoda lekarka zostaje zmuszona przez rodzinę do uporządkowania spadku po ciotce i wyjazdu na koniec świata do nieznanej wioski o przekornej nazwie Nowa Ziemia. Wyrusza tam niechętnie, czując się i wykorzystana przez resztę spadkobierców, i oszukana przez najulubieńszą z krewnych, która przez te wszystkie lata nie pisnęła ani słowem, choć tyle odbyłyśmy rozmów. W Nowej Ziemi odkrywa wiele rzeczy nie tyle szokujących, ile intrygujących, z których wynika, że to tam ciotka Wanda wiodła prawdziwe życie. Prawdziwe to jest takie, jakie sobie w tajemnicy przed rodziną wymarzyła i na jakie wcześniej ciężko pracowała. Chyba nietrudno się już domyślić, że w nowych okolicznościach społeczno-przyrodniczych także samotna i niepewna siebie Antonina zastanawiać się będzie nad jakością własnej egzystencji.
Niczym, takie było moje pierwsze skojarzenie, nowojorski internista Joel Fleischman na alaskańskiej rubieży, i niczym całe rzesze mieszczuchów, którzy mniej lub bardziej dobrowolnie udają się na prowincję, by tam odkryć sens życia, prawdziwych ludzi i lepszą wersję siebie samego. Odkryć oczywiście po szeregu straszno-śmiesznych sytuacji i konfrontacji z dziczą w wersji zwierzęcej oraz ludzkiej. I po przemieleniu na wszystkie strony kwestii „mieć czy być”. Gdyby jednak Tarnina trzymała się jedynie tego, dość przecież wyeksploatowanego schematu, i realizowała zasady swego rodzaju Bildungsroman, nie bardzo byłoby o czym mówić.
Choć może jednak byłoby, bo książka ma dwie warstwy: pierwsza to perypetie Tosi w Nowej Ziemi, druga, reminiscencyjna, to w nietuzinkowy sposób opisana historia umierania ciotki Wandy. Unikatowy, gdyż autorka Tarniny tak jak główna bohaterka książki jest na co dzień lekarką, więc w swojej opowieści połączyła diagnostyczny ogląd przypadku chorobowego z emocjonalnym podejściem do niego bliskich, którzy nie potrafią pogodzić się z wyrokiem. (…) co innego przeczytać, a co innego w tym być. Podobnie co innego deliberować o śmierci, a co innego samemu trzymać rękę kogoś, kogo się za chwilę straci, rękę fioletową od siniaków, od pobrań krwi, heparyn i wenflonów – choćby te słowa dobrze oddają, co może czuć lekarka i bliska krewna, w obu rolach tak samo bezsilna. A to dlatego, że sam wyrok jest potworny – rak mózgu. Nie potrafi się z nim także pogodzić sama Wanda, chyba przede wszystkim dlatego, że ta programowo samodzielna kobieta jest skazana na innych ludzi. Przejmujący opis choroby i agonii przeplata się z odkrywaniem nieznanych rozdziałów biografii zmarłej; rozdziałów już właściwego życia, którym powinna cieszyć się jak najdłużej. Przedwczesna śmierć osoby wreszcie spełnionej boli i budzi sprzeciw jakby bardziej, choć nie jest przecież niczym wyjątkowym. Wiadomo: memento mori.
Mając w pamięci swoją śmiertelność, oczywiście trzeba cieszyć się życiem – co dla zadziwiająco wielu, jeśli nie większości osób, okazuje się jednak nieosiągalne. Wszystkie te osoby zdaje się symbolizować Antonia, głęboko nieszczęśliwa chyba w każdym z aspektów życia. Tych, które będzie można obejrzeć, zaznaczam, bo nie dowiemy się, czy jest spełniona choćby zawodowo i ten fakt przykuwa uwagę jako pierwszy sygnał, iż coś tu nie gra. Choć także zbytnio nie przeszkadza i daje się wytłumaczyć tym, że Marta Kucharska nie pokazuje młodej lekarki w akcji, bo nie zamierza tworzyć repliki Przystanku Alaska. Ani komediowej konfrontacji miejsko-wiejskiej, choć do końca uniknąć jej w fabule nie może. Tak jak i czytelnik nie może uniknąć skojarzeń z mikrospołecznościami z filmów Jana Jakuba Kolskiego czy niektórymi powieściami Olgi Tokarczuk, zwłaszcza Prowadź swój pług przez kości umarłych. Oraz innymi dziełami, do których to skojarzeń pisarka otwarcie go zachęca, bo do wielu dzieł nawiązuje.
Większe zdziwienie budzi jednak to, iż autorka Tarniny odbiega od bardziej ogólnego schematu fabularnego, w którym bohater zmieniający miejsce do życia sam się zmienia. Oczywiście mam na myśli przemianę wewnętrzną, choć metamorfoza zwykle zaczyna się w stu procentach przypadków od włożenia mniej eleganckich butów, otulenia się wygodniejszymi ubraniami i niedbałego uczesania. Tak jest i w tym przypadku: Zamiast zastanawiać się, co na siebie włożyć, wkładała, co miała pod ręką. Luźne spodnie, wymiętą koszulę. Jeden nazwałby to niedbalstwem, inny wygodą, trzeci umiejętnością dostosowania się. Dochodzi do tego zmiana kondycji fizycznej, a to na skutek obcowania z przyrodą i medycyną ludową. Z tą ostatnią zapoznaje ją Mietlica, nowoziemska sklepikarka i szamanka, z którą spacery przypominały wędrówkę po aptece. Wędrówkę pasjonującą dla młodej lekarki, ale ewidentnie nie traktowaną przez nią jako sposób na nauczenie się metod, które mogłaby wprowadzić do własnej praktyki. Tośka zadowala się zastosowaniem ich tylko na własny użytek, gładko też wchodzi w rolę pacjentki, gdy wpada we wnyki i rani się w nogę. Jej bierność w sprawach medycznych wpływa na jeszcze większy wzrost czytelniczej konsternacji. Zastanawiające jest też, z czego się nowoprzybyła przez dobre kilka miesięcy utrzymuje, skoro nie szuka zatrudnienia w którejś z pobliskich przychodni.
Mamy tu więc sugestywnie opisaną chorobę i śmierć, odwołania do historycznych wydarzeń kulturalnych (tu z lat osiemdziesiątych), zmysłowo oddaną przyrodę Nowej Ziemi, wiarygodnie przedstawione relacje międzyludzkie i dobrze podsłuchane dialogi. Krótko mówiąc – sporo realizmu. A obok nich całe mnóstwo nierealistycznych uproszczeń, jakby wyjętych z prosto z harlequina czy serialu TVN. Na przykład takich, że akcja ma się toczyć w sterylnych, neutralnych warunkach i nie uwzględniać przyziemnych problemów typu pieniądze na wypasione mieszkanie, bo te odwracają uwagę od dylematów miłosnych. A skoro Tośka przetrawia głównie swoje niepowodzenia uczuciowe oraz ich przyczyny, można by pomyśleć, że autorka chciała jej zbudować idealną do tego scenerię. Tylko dlaczego dołożyła do tego gadanie z duchami leśnymi czy włączoną w powieść całą sztukę o myśliwych? Ujawnię jedynie to, iż Marta Kucharska pragnęła pokazać, jak działa nasza wyobraźnia.
Być może w szczególnych okolicznościach funkcjonuje ona właśnie tak, że mielą się w niej choćby różne gatunki literackie, wysokie z niskimi, obrazy z filmów, zapamiętane słowa piosenek, ogólne schematy zachowań z indywidualnymi traumami i kompleksami. Być może, podkreślam, bo takiej akurat metody samopoznania jak bohaterka nie stosowałam. Nie chodzi jednak o rodzaj i przebieg tej konkretnej próby wejrzenia w siebie, ale o samo jej podjęcie. O postawienie sobie pytania: ile można podobać się światu? Kucharska świetnie to pytanie rozwija (odsyłam do stron 291-292) i w Tarninie w ciekawy sposób udowadnia, że właśnie sama potrzeba podobania się mocno utrudnia, jeśli nie wyklucza, samospełnienie. A miejsce, w którym dałoby się wieść naprawdę szczęśliwe życie, ma znaczenie drugorzędne.
Marta Mizuro
Recenzja ukazała się pierwotnie w 4 tegorocznym numerze Odry
.
Książka jest dostępna tu: https:https://allegro.pl/oferta/marta-kucharska-tarnina-proza-polska-13112755709
.