Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

W deszczu
Nikodem Szczygłowski

 

 

– Sliha! Sliha! – krzyczała pani w pomarańczowym wielkim berecie i niebieskiej kurtce i próbowała upchnąć do autobusu dwie walizki – jedną większą, wciąż w ochronnej folii, która jest używana do pakowania bagażu na lotniskach i jedną mniejszą, bez folii, widocznie służącą za bagaż podręczny – a przy okazji dwójkę dzieci, dziewczynkę około siedmiu lat oraz chłopca nastolatka.

Deszcz padał przez cały dzień, więc na przystanku było mokro, szaro i ponuro. Mały czerwony autobus marki Isuzu linii numer 1 relacji Lotnisko-Dworzec pękał w szwach – pasażerowie z ogromnymi walizkami tłoczyli się w wąskim przejściu od kabiny kierowcy do salonu i próbowali znaleźć sobie miejsce w tej niewielkiej klaustrofobicznej przestrzeni. Mokre, nabrzmiałe od wilgoci ubrania potęgowały wrażenie ścisku i ciasnoty oraz powoli parowały, wypełniając ciasną przestrzeń specyficznym zapachem, zaś zalane deszczem szyby ograniczały widoczność od zewnątrz.

– Sliha! Excuse me! Izwinicie! – stojąca w drzwiach pani nie ustawała w wysiłkach i nacierała całym ciałem, próbując wepchnąć bardziej do środka dwóch smagłych chłopaków, kurczowo trzymających się poręczy oraz walizek, na których widniały zawieszki Turkish Airlines.

Ostatecznie wysiłki pani w berecie odniosły zwycięstwo – walizki, dwójka dzieciaków oraz ona sama znaleźli się w środku pojazdu, drzwi jakoś się domknęły i autobus ruszył w deszcz.

– Nu, wot, pajechali – wycierając krople z czoła, powiedziała dzieciom. Dziewczynka milcząco spoglądała przez szybę drzwi, próbując coś dojrzeć w mroku dookoła, który z rzadka rozjaśniały latarnie, mijane reklamy, jaśniejący wielopoziomowy parking i inne markery sztucznego światła.

Była szczupła, włosy miała ułożone w dwa warkoczyki, no nosie wciąż poprawiała okrągłe okulary w cienkiej oprawie.

Chłopak był wyższy od niej o ponad głowę, zsunął z czoła mokry kaptur, dłonią ogarnął grzywkę i zapytał, czy daleko mają jechać.

– Aa, wiesz, ostatni raz jak byłam tutaj, to było… hmmm… nawet nie wiem ile już lat temu – odpowiedziała w zamyśleniu pani w berecie.

– W każdym razie mamy jechać do końca, wysiądziemy na ostatnim przystanku i tam będzie dworzec, gdzie przesiądziemy się na pociąg.

Mówiła po rosyjsku, z lekkim charakterystycznym akcentem.

Chłopiec słuchał, kiwał głową, a następnie krótko streścił dziewczynce po hebrajsku.

Dziewczynka w milczeniu skinęłą głową i dalej patrzyła przez szybę.

Autobus wziął zakręt, pasażerowie otarli się o siebie nawzajem – spadać nie było dokąd – kurczowo trzymając się walizek i poręczy. Za oknami rozjaśniło się – niczym statek kosmiczny, z mroku grudniowej nocy wyłonił się jarzący się wesoło gmach IKEI, który rzucał lunę świateł, dobrze widoczną dookoła.

Pasażerowie powoli przyzwyczaili się do niezbyt komfortowych warunków jazdy, więc ciasną przestrzeń zaczęły wypełniać dialogi, komentarze, z których rychło można było wywnioskować, że niemal połowę pasażerów czerwonego autobusu marki Isuzu stanowili podróżni, którzy dopiero co przylecieli z Izraela i – jak się okazało – w większości mają zamiar kontynuować następnie podróż na Białoruś, udając się w tym celu właśnie na dworzec kolejowy, gdzie mieli zamiar wsiąść do wieczornego pociągu do Mińska.

Pozostałą zaś część podróżnych stanowili Białorusini, przybili z różnych miejsc Europy Zachodniej, którzy jednak zmierzali w podobnym kierunku i celu.

Jedna pani w wielgachnej kurtce i chustce, którą niezbyt skutecznie przed tym próbowała ratować fryzurę od deszczu, opowiadała komuś obok – niewidocznemu za plecami wielkiego pana w bluzie z kapturem, który na plecach miał wypisane wielkimi literami TRUST ME – że pracownicy przy odbiorze bagażu nosili czapki mikołajowe (użyła przy tym określenia „takie wiesz, „dziedmorozowskie”, ale wiesz, takie jak na „Zachodzie”), i w ogóle to tak bajernie, no nie (pa prikołu).

Pan TRUST ME z kolei opowiadał komuś, że w Aszkelonie jakiś Cwi-Liowa robił fingle z ubezpieczeniami, i jakiś Sławik dobrze na tym wyszedł, ale już Siomie się nie powiodło akurat. Ktoś, ukryty za jego potężnymi plecami odpowiadał mu z aprobatą, że tak to bywa, jak ktoś nadto zaufa komuś i wda się w takie schematy, z kolei – ciągnął dalej – celnicy białoruscy to prawdziwe bestie – i wytrzęsą z człowieka duszę, nim ten zdąży się obejrzeć, więc radzi dobrze, żeby TRUST ME lepiej miał się na baczności, zwłaszcza z taak duużą walizką.

                                                                ***

Wysiadłem na skrzyżowaniu na Lipówce, żeby nabrać świeżego powietrza, w autobusie już więcej nie dało się wytrzymać. Przez chwilę widziałem twarz dziewczynki przyklejoną do szyby odjeżdżającego autobusu. Potrząsnęła warkoczykami i wydawało mi się, że machnęła ręką, niczym na pożegnanie. Ale może to jedynie zdawało się, szyba była mokra, widoczność była zła – ostatecznie, niby czemu miała mi machać.

Po drugiej stronie świecił ogniami supermarket Maximy, wzdłuż którego ciągnęły sznurem liczne auta, tworząc długą kolejkę, która ginęła w mroku po lewej, powoli sunąc w kierunku białoruskiej granicy.

Za plecami z kolei widniał cień wzgórza, które w normalnych okolicznościach przyrody o tej porze roku i w tej strefie klimatycznej, w której leżał kraj, w jakim znajdowało się to miasto – służyło za popularne miejsce lokalnej rozrywki narciarskiej. Na wzgórze, do krótkich stoków prowadził martwy obecnie wyciąg, na szycie zaś smutnie zwisały w strugach deszczu mokre jak szmaty flagi i proporce.

Zza wiaty przystankowej wynurzyła się jakaś ciemna postać,  która mocno chwiejnym krokiem, zataczając się ruszyła do przodu, balansując na krawędzi chodnika i jezdni. Ciężarówka, która właśnie przejechała, szczodrze obdarowała zataczającego się fontanną zimnej i brudnej wody z ogromnej kałuży, więc stracił resztki równowagi i wychylił się na jezdnię. Kącikiem oka, jakimś szóstym zmysłem wychwyciłem ruch i błysk świateł, skoczyłem ku chwiejącemu się i pociągnąłem go za rękaw mokrej kurtki ku sobie. Pośliznąłem się przy tym i upadłem niezgrabnie na bok, dość boleśnie tłucząc przy tym kolano. Chwiejący się podążył za mną siłą inercji, lecz nadlatujące z ciemności auto zaczepiło go zderzakiem, więc podrzuciło go nieco do góry, przeleciał do przodu i z gromkim pluskiem wylądował na chodniku w kolejnej błotnistej kałuży.

Powoli podniosłem się, masując obdarte kolano, przed sobą zobaczyłem oddalające się czerwone światła auta. W głowie szumiało i przed oczyma migotały kolorowe plamy, nie dałem rady wychwycić z mroku i zapamiętać marki pojazdu ani tablic rejestracyjnych. Zakląłem z cicha i poczłapałem do leżącej postaci.

– Hej, człowieku, żyjesz?

– Mumrr yy hyy aużżyy – wymamrotała postać

– Dobrze, żyjesz więc.

Wyciągnąłem telefon z kieszeni, który natychmiast wyśliznął się z dłoni i wyfrunął w mrok. Nachyliłem się i niemal po omacku znalazłem go i podniosłem z mokrego asfaltu. Zrobiłem krok w kierunku latarni, nieco bliżej skrzyżowania. Ekran pokrył się pajęczyną pęknięć. Zakląłem ponownie, już całkiem głośnie.

Po kilku próbach udało się jednak odpalić telefon, zadzwoniłem 112.

– Chciałem zgłosić wypadek, potrącono człowieka. Nie, nie jestem sprawcą, nie, nie piłem, nie wiem, jaki jest jego stan, żyje, tak. Ok, czekam.

Następnie wróciłem do wciąż leżącego i spróbowałem go podnieść. Nie było to łatwe, był cały mokry i bardzo ciężki. Nadjechał autobus, na przystanku wysiadło kilku pasażerów. Widziałem, jak patrzyli na moje wysiłki, jedna pani natychmiast wydęła wargi i odwróciła wzrok, jakiś facet z reklamówką w ręku szyderczo uśmiechał się, widziałem też złe spojrzenie kierowcy za mokrą szybą, kiedy zamknął drzwi i ruszył z przystanku.

Po którymś z kolei podejściu udało mi się jako tako podnieść faceta i posadzić go na ławce na przystanku.

– Jesteś cały? Nic ci nie jest?

Podniósł głowę i popatrzył na mnie mętnym wzrokiem. Rzeczywiście mocno było od niego czuć alkoholem.

– Yyyyy  – powiedział

– No to żeśmy sobie pogadali – skwitowałem i usiadłem na ławce, przytrzymując go za łokieć zapobiegawczo, żeby się ponownie nie wywrócił.

Tak sobie siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy – to znaczy ja patrzyłem, za Chwiejącego się nie mogę ręczyć – na wesołe światła supermarketu Maxima naprzeciwko i mijające nas auta, autobusy, ciężarówki, na cały ten sznur pojazdów, sunący przez skrzyżowanie w kierunku białoruskiej granicy. Na szczycie budynku Maximy jaśniały dekoracje świąteczne – jakieś wielgachne złote dzwonki, przewiązane czerwoną wstążką, głowa brodatego Mikołaja w czapce, neonowy absurdalny napis, który można było przetłumaczyć jak „Bożonardzeniowe Boże Narodzenie!” i jeszcze coś tam.

Wkrótce nadjechała karetka oraz radiowóz.

– To pan zgłosił wypadek? Gdzie jest poszkodowany?

– Tak, ja. Tu, obok – wskazałem na Chwiejącego się. Ręka mi już ścierpła i bolała od przytrzymywania go w pozycji siedzącej.

– Buuuu…. syyy … uozzzzyyy… – wymamrotał Chwiejący się.

– Pijany – rzucił krótki werdykt sierżant policji i zmarszczył czoło.

– Nawalony – beznamiętnie skinął głową ratownik medyczny w pomarańczowej odblaskowej kurtce.

Wzruszyłem ramionami i w kilku zdaniach streściłem sytuację.

– Będzie pan musiał pojechać z nami – z jeszcze większym niezadowoleniem powiedział sierżant – i gestem wskazał radiowóz.

– Dlaczego?

– Jest pan świadkiem – westchnął – musimy spisać pana zeznania i sporządzić protokół.

– Zawsze taka psia robota, i to akurat na Święta – mruknął, odwracając się.

Dwaj ratownicy medyczni wzięli pod ramiona Chwiejącego się i poprowadzili go do ambulansu.

– Nic mu nie jest? – spytałem za nimi.

Jeden z ratowników odwrócił się w moją stronę.

– Miał sporo szczęścia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, że jest mocno wstawiony. Potłuczony, ale kości ma całe, krwotoku nie ma.

– Nie doczekał, kurna, świąt, już się nawalił, co za ludzie, taka ich mać – zaklął drugi ratownik.

– Zapraszam – szerokim gestem wskazał na otwarte drzwi radiowozu sierżant.

– Buuuchh szieee rooodzziii… – usłyszałem nagle. To Chwiejący się akurat wsiadał do karetki. Próbował śpiewać.

– Ożeszty – zaśmiał się ratownik. – Właź, kolędniku! Będziesz ty miał święto dzisiaj.

Drzwiczki zatrzasnęły się.

Wsiadłem do radiowozu, ruszyliśmy ulicą w dół, w kierunku cmentarza prawosławnego, minęliśmy go, następnie również cmentarz na Rossie, jechaliśmy w stronę starówki.

Złowiłem na sobie wzrok policjanta w przednim lusterku. Spojrzałem pytająco.

– I chciało ci się w to wszystko bawić? – zapytał.

– To znaczy? Potrącono człowieka.

– Przecież to pijak, nie widziałeś?

– To co miałem robić, pana zdaniem, czy pan coś sugeruje?

– Niczego nie sugeruję – oburzył się policjant i odwrócił wzrok, ucinając rozmowę.

                                                                 ***

Za godzinę wyszedłem z budynku komisariatu i odetchnąłem. Kolano w dalszym ciągu pulsowało tępym, rytmicznym bólem. Ciekawe, że ani podczas przesłuchania, ani podczas akcji na przystanku nikt nawet nie zapytał mnie, czy nic mi nie jest. No cóż.

Deszcz nieco osłabł, teraz wisiał w powietrzu w postaci raczej ciężkawej mżawki. Ruszyłem w kierunku Hali, a następnie Ostrej Bramy. Ulice były zupełnie puste. Arka bramy była przystrojona w girlandę z jaśniejących żarówek, w przejściu bramy nie było nikogo, widocznie żebracy też mają dziś wolne, pomyślałem. Po przejściu arki odwróciłem się. Kaplica jaśniała w mroku – trójkąt tympanonu, Sub Tuum Praesidium Confugimus, obraz poniżej. Nad wąską ulicą, ograniczoną w tym miejscu boczną nawą bryły kościoła św. Teresy oraz kaplicą Pociejów po prawej oraz niskimi, w większości osiemnastowiecznymi budynkami po prawej, których fasady kryły za sobą niewielkie podwórza, po lewej, u góry żarzyły się jakieś zupełnie chimeryczne dekoracje świątecznie w kształcie żyrandoli.

Minąłem po lewej ciemną bramę Bazyliańską, obok widniała ciemna czeluść arki prowadzącej do The Portobello, kłódka, na którą zazwyczaj była zamykana metalowa brama, wisiała czemuś luzem na łańcuchu, brama była przyotwarta. Wszedłem do bramy i przeszedłem na dziedziniec. Popularne i zazwyczaj bardzo gwarne miejsce – zwłaszcza ciepłymi, letnimi wieczorami – teraz ziało pustką i melancholią. Z sąsiednich podwórzy dolatywały dźwięki melodii, ktoś gdzieś grał na klawesynie, chyba Mozarta, choć mogę się mylić. Za murami po lewej cicho spało podwórze dawnego klasztoru Bazylianów. Hic natus est Conradus. No, tak.

Wróciłem z powrotem na ulicę – była jakoś tak zupełnie nienaturalnie zalana żółtym światłem, mokra i zupełnie pusta. Gmach Filharmonii po lewej był oświetlony niczym jakiś, nie przymierzając, wiedeński Staatsoper w dniu premiery, lecz równie absurdalnie co cała ulica, martwy, bez jakichkolwiek oznak życia. Żywej duszy dookoła, tylko postać pomnika doktora – zwanego też patriarchą niepodległości kraju i stanowienia Pierwszej Republiki – odlana z brązu na niewielkim placu naprzeciwko, wspierała się o lasce, ktoś zawiązał mu ciepły szalik dookoła szyi. Szalik, jak wszystko dookoła, był na wskroś przemoczony.

Minąłem ambasadę Turcji (budka strażnika była pusta i ciemna) i nie dochodząc do placu Ratuszowego, wszedłem do westybulu hotelu Astoria. Był to jedyny czynny przybytek, w którym można było liczyć na łyk czegoś pokrzepiającego w tej okolicy i o tej porze – Wigilia wisiała w powietrzu, w całym tym drobnym deszczu, w pustych ulicach, nienaturalnych światłach budynków i mroku zaułków i podwórzy – potrzebowałem tego, w tym mieście, które chwilowo umarło w oczekiwaniu na narodziny Zbawiciela.

Dziewczyna za barem nalała mi piwa, usiadłem z kuflem w ręku za stolikiem w rogu, z którego widać było bryłę kościoła św. Kazimierza naprzeciwko, Ratusz po lewej oraz fragment placu z choinką pośrodku.

W środku było niemal pusto, przy barze siedziało dwóch facetów, którzy rozmawiali po rosyjsku i zamawiali kolejne kolejki wódki Grey Goose, mocno przy tym akcentując markę trunku. Trochę dalej, w głębi siedziała niewielka grupka, również rozmawiali po rosyjsku, zamówili „glikwajn” i ciemne piwo, o czymś sprzeczali się, do mnie dolatywały tylko pojedyncze słowa.

– Rożdziestwo.. panimajesz.. Eta katoliki, niczio ty nie panimajesz… A zawtra… my pajdziom… Wot uwidzisz…

Dziewczyna przyniosła szklankę zamówionego wcześniej Bushmills z lodem i orzeszki, postawiła przede mną.

– Merry Christmas – powiedziała i uśmiechnęła się.

Na plakietce miała napisane „Silvija”.

W tym momencie weszła para – on i ona. Oboje w ciepłych zielonych kurtkach i arafatkach na szyi, zawiązanych zamiast szalika. Dziewczyna miała długie, ciemne,  kasztanowe, proste włosy i przenikliwe spojrzenie ciemnych oczu. Facet miał tygodniowy zarost, czarne kędzierzawe włosy i – jak się okazało po zdjęciu kurtki – złoty łańcuszek z krzyżykiem na szyi.

Usiedli przy oknie. Silvija ruszyła w ich kierunku.

Patrzyłem na zamknięte drzwi kościoła św. Kazimierza. Już wkrótce otworzą się i przez nie do środka wejdą ludzie, żeby uroczyście uczcić Narodzonego.

Tymczasem Silvija powróciła do pary w arafatkach, postawiła przed nimi na stoliku zamówione napoje.

– Where are you from? – zapytała, uśmiechając się

Dziewczyna rzuciła jej bystre spojrzenie ciemnych oczu, potrząsnęła przy tym dużymi okrągłymi kolczykami.

– From Palestine – odpowiedziała z naciskiem

– Oh, yes. Maybe from Bethlehem?

– Almost.

– That’s so nice. I wish to be there one day, on Christmas – zmrużyła oczy marzycielsko.

– So let you wish become true, one day.

Do środka weszła kolejna grupka wędrowców, poszukujących ciepłego i suchego miejsca, gdzie można się czegoś napić.

Dopiłem piwo, włożyłem wciąż wilgotną kurtkę i wyszedłem na ulicę. Trochę postałem, bezmyślnie gapiąc się na Ratusz, a następnie skręciłem w lewo i ruszyłem w kierunku ulicy Wszystkich Świętych.

Na rogu, przy samym kościele, także pod wezwaniem Wszystkich Świętych – również wciąż jeszcze zamkniętym – ujrzałem Jego. Stał w świetle pobliskiej latarni i patrzył na niebo. Nie wiem, co chciał tam dostrzec, oprócz kropel deszczu, które spadały mu na twarz. Był ubrany w stary szaro-zielony wojskowy płaszcz, który wyglądał na niemiecki, z czasów dawnej, zimnowojennej jeszcze Bundeswehry, jeśli nie Wehrmachtu jeszcze, na głowie natomiast miał okrągłą szarą czapeczkę gruzińską z filcu, w charakterystyczny sposób przeszytą nićmi na krzyż. Spod czapki na plecy spadały mu mokre od deszczu kędzierzawe włosy, chuda, podłużna twarz zakończona była brodą, w której w świetle latarni błyszczały krople.

Kiedy mijałem go, rozpostarł ręce, jakby chciał mnie uścisnąć – na dłoniach miał dziurawe robione na drutach rękawiczki bez palców.

Spojrzałem na niego – uśmiechał się szeroko, ale nic nie mówił.

– Are you ok? – spytałem po angielsku, nie wiedzieć czemu.

– Oh, yeah. Jak najbardziej, – odpowiedział i uśmiechnął się jeszcze bardziej szeroko.

Staliśmy tak naprzeciwko siebie w deszczu, w niewielkiej wysepce światła, utworzonej przez pobliską latarnię i patrzyliśmy na siebie.

Spuściłem wzrok i zobaczyłem, że na nogach ma stare, znoszone martensy w kolorze bordowym.

– Co za noc, no nie? – zapytał, kiedy ponownie podniosłem wzrok. Oczy miał jasne i błyszczące. Krople z brody powoli toczyły się w dół i spadały na stary bordowy szalik, owinięty powyżej kołnierza płaszcza wojskowego.

– Hmm, no tak…Tylko ten deszcz…

– O, nie! Deszcz, to wspaniale! – odparł.

Wtedy w Betlejem – uniósł znacząco palce do góry po krótkiej chwili ciszy – też padał deszcz – mrugnął porozumiewawczo.

– Hmm.. możliwe. Z pewnością mógł to być raczej deszcz niż śnieg.

– Otóż to, otóż to! – ucieszył się.

Czekałem, że jeszcze coś powie, lecz on milczał i ponownie patrzył w niebo.

Wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej.

– Hej! – zawołał za mną

Odwróciłem się. Nadal stał na rogu, w deszczu, w niewielkiej wysepce światła, którą tworzyło światło latarni.

– Wesołych Świąt!

– Wesołych.

Kilka kroków dalej odwróciłem się ponownie, ale nikogo już tam nie było.

Ciągle padał deszcz.

 

 

25.12.2019, Wiln0

 

Nikodem Szczygłowski. Proza współczesna. Pismo literackie, wydawnictwo, sklep internetowy.

 

 

Nikodem Szczygłowski (rocznik 1978).

 

Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Podróżnik, pisarz i eseista. Tłumacz, biegle włada m.in. litewskim, słoweńskim, ukraińskim.  Znajomość słoweńskiego doskonalił na Uniwersytecie w Lublanie. Źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany, lecz punktem odniesienia pozostaje Europa Środkowa – odbierana jako wspólna przestrzeń kulturowa pomiędzy Bałtykiem, Karpatami i Adriatykiem.

Współpracuje m.in. z dwutygodnikiem „Literatūra ir menas“ (Litwa),  zachodnioukraińskim portalem Zbruč (zbruc.eu), dwumiesięcznikiem „Nowa Europa Wschodnia“, miesięcznikiem „Naujasis Židinys-Aidai“ (Litwa), „Przeglądem Bałtyckim“ i in. Obecnie mieszka w Wilnie.

 

PODZIEL SIĘ